Karol Zbyszewski
NIEMCEWICZ OD PRZODU I TYŁU - 2
wydanie I - 1939
48.
RUBLOCHAPY W AKCJI
Rozpity hetman Branicki, chytry biskup Kossakowski i mrukliwy Bułhakow naradzali się wciąż; węszyli, podejrzewali, spodziewali się gromu, ale nie wiedzieli dokładnie co, kiedy, jak... Na wszelki wypadek skaptowali sobie najwrzaskliwszą sójkę sejmową - Suchorzewskiego, poczciwego durnia żądnego nade wszystko rozgłosu. Początkowo zażarty wróg kacapii, szedł społem z patriotami i oddał im krzykiem niejedną usługę; teraz trójka hultajska wciągnęła go do gry w karty i Suchorzewski, chociaż grał jak dębowa noga stołowa, nie wstawał od faraona bez 300 - 400 czerwonych złotych. Bułhakow wydał mu się bardzo sympatycznym człowiekiem.
Branicki i Kossakowski szeptali mu ustawicznie:
- Jesteś najdzielniejszym obrońcą wolności w Polsce! Póki ty żyjesz nie zakują nas w kajdany absolutyzmu!
Ograniczony Suchorzewski święcie uwierzył, że kraj nań liczy jako na strażnika swobody.
Branicki sprowadził też do Warszawy paru chwackich rębaczy sejmikowych, upijał się z nimi w swej melinie na Foksalu, po czym ryczeli spod stołu: - Kiszki wypatroszymy tym co ośmielą się tknąć veto!
Znakomitością wśród tej bandy był Janikowski: mały, przysadzisty, o karku bawoła, atleta, świetny szermierz, szuler, beczka bez dna. Stuletnia dewotka tylu pacierzy po kościołach nie odklepała co on tam podczas sejmików łbów rozpłatał. Do burdy i rąbaniny rwał się zawsze jak kaczka do wody.
Na wieść o przybyciu Janikowskiego król tak się przeląkł, że zaraz musiał zmienić bieliznę, po czym wyrzęził:
- Bez asysty całego pułku nie pokażę się w Sejmie, a i tak wyniesiecie stamtąd tylko moje zwłoki.
- Może zjednać sobie tego draba hojnym dukadatkiem, podsuwał Piattoli.
Bankier Tepper, wzruszony świeżym prawem miejskim, chcąc się patriotom wywdzięczyć asygnował 10.000 dukatów do ich dyspozycji. Ze zwykłą zręcznością król uznał, że nie ma dla tej sumki lepszej lokaty jak kieszeń Branickiego. Przeforsował przesłanie jej hetmanowi; wyobraził sobie, że będzie za to cicho siedział. Branicki naturalnie pieniądze skwapliwie przyjął i tylko szydził:
- Cóż te hołopupy sobie myślą, żem przekupny błazen? że pójdę na służbę do mieszczucha Teppera? Jeszczem nie wariat by więcej ufać jego sakwie niż carskiej.
Wszyscy przyzwoici ludzie już byli wciągnięci do spisku. Przyjaciół, domowników króla, jako najpodejrzańsze kreatury, zostawiono na ostatek. Stanisław August nie wytrzymał, przedwcześnie wypaplał się przed rodziną. Wnet było po sekrecie, Bułhakow wiedział wszystko, rozsyłał kurierów na prowincję, wzywał zacofanych posłów. Gdyby istniały radio i samoloty cała sprawa wzięłaby w łeb.
Patrioci na gwałt przyśpieszali termin konstytucyjnego zamachu; z 7-go maja przełożono go na 5-ty, potem na 3-ci. Udatny wybuch miny zależał tylko od pośpiechu, każda godzina była droga.
49.
OSTATNIA NOC ANARCHII
2-go maja, w poniedziałek wieczór, już nic nie ukrywano. Patrioci zebrali się jawnie w pałacu Radziwiłła, przybyło dużo niewtajemniczonych - ze zdumieniem patrzyli na radość tamtych, słuchali wiwatów na cześć dnia jutrzejszego.
- Co jest? Z czego się cieszycie? pytali.
Odczytano z trybuny tekst konstytucji; wybuch entuzjazmu, krzyki wesela jak podczas najobfitszej uczty. Zacofańcy skrzeczą:
- Trzeba przedyskutować projekt! Prosimy o głos!
- Tu nie Sejm! Żadnej dyskusji! Przechodzi unanimitatem! Dość przez trzy lata się nagadaliśmy!
Zagłuszeni protestowicze grupują się w kącie, po cichu radzą: - nic tu nie wskóramy, lepiej cało się wycofać...
Lecz niektórym udziela się zapał, zostają, łączą z patriotami. Przy trybunie posłowie podpisują akces do Ustawy Rządu (oficjalna nazwa konstytucji), tak - na wszelki wypadek - by nie móc się już cofnąć, by pociągnąć innych. Małachowski, Potoccy, Linowski, Zajączek, Niemcewicz... już figuruje przeszło pół setki parafów. Ks. Adam nagle odmawia:
- I bez tego możecie na mnie liczyć, mówi.
- Ale nazwisko Waszej Książęcej Mości będzie magnesem dla reszty, przekłada Niemcewicz.
- Mój panie Julianie, wiem chyba lepiej od ciebie co czynić należy, podpiszę Ustawę po jej uchwaleniu.
Kaprys magnacki. Jednak książę dał się ubłagać i podpisał nazajutrz - przed samą sesją.
Stanisław Potocki, generał artylerii koronnej, leci do arsenału; mieszczanom wydaje się broń, armaty są wyszykowane, wojsko ma stać od świtu w pogotowiu, z nabitymi muszkietami. Wszystko jest dobrze obmyślonej trzeba się zaasekurować przed burdami i rębaczami, pierwszy raz od stuleci nie oni będą decydować.
W pałacu Bułhakowa też narada. Ambasador wściekły gryzie palce, pijany Branicki wrzeszczy, że szablami Sejm rozniesie, Kossakowski podjudza Suchorzewskiego: - musisz przeszkodzić zbrodniczej uchwale! syczy.
- Musisz się stać drugim Reytanem! woła Branicki, który pierwszego Reytana skopał nogami i bez obrony Prusaków byłby rozsiekał.
Bułhakow dolewa posłowi kaliskiemu wina, proponuje krótką partyjkę. Po dwóch godzinach Suchorzewski wstaje odurzony, z pełnymi kieszeniami.
- Obronię ojczyznę przed despotyzmem! przysięga.
Branicki odwozi go swą karetą. Na Krakowskim Przedmieściu mijają tłum patriotów wysypujących się z pałacu radziwiłłowskiego.
- Podła hołota, mruczy hetman, ale im jutro pokażemy!... Głowy spisku, choć już grubo po północy, nie idą do łóżek, w mieszkaniu Małachowskiego reżyserują rozstrzygające posiedzenie. Większość zapewniona. Wszystko odbyć legalnie. Opozycji dać się wygadać. Nie marnować czasu replikami. Do turnusu nie dopuścić. Obstawić rębaczy Branickiego. Nie przystać na żadną odwłokę. Konstytucja musi być dzisiaj zaprzysiężona.
- A więc o 11-ej, z pomocą Boską...! żegna marszałek.
Wyszli. Jasno już całkiem było na dworze, ciche i puste ulice, wróble świergotały tarzając się w kurzu, Warszawa jeszcze spokojnie spała. Niemcewicz wdychając pełną piersią świeże powietrze poranku i przeskakując zręcznie kałuże, wołał:
- Oto świta najpiękniejszy dzień w dziejach Polski!
50.
WIELKI DZIEŃ
Znużony Niemcewicz spał jak deputat w trybunale. Gdy się wreszcie ocknął i spojrzał na swą cebulę: - a do ciężkiej Katarzyny! wrzasnął, już jedenasta! Nieumyty i na czczo wybiegł z domu.
Puste i głuche przed paru godzinami ulice teraz zalegała gwarna ciżba. Wojsko w pełnym rynsztunku upierało się robić porządek i naturalnie wzmagało tylko zamieszanie; pułk Działyńskiego stał szpalerem na Krakowskim, armaty u wylotów przecznic. Mieszczanie wybałuszali oczy, nastrój był wesoły, ale nikt nie wiedział o co chodzi. Przepychając się do Zamku Niemcewicz słyszał urywki rozmów:
- Król Jegomość kipnął.
- Eeee nie, to carowa Jejmość fajtnęła.
- Podobno wszystkich posłów patriotów chciano dziś w nocy wymordować.
- Nic nie wita ludzie, dziś na Zamku król Jegomość Konstantucję podejmuje.
- Aha, Konstancję! To ta nowa dziwka za którą król szaleje.
- Widzisz Kleofas, król o 9 lat starszy od ciebie, a jeszcze taki roboczy; ciebie jak nie prosić - nigdy, nic. Kara boska - nie mąż.
- Cóż król, ino żre, wyleguje się, to i w miłości fachowiec. Ta Konstancja też pewnie na zadku gładsza niż ty na gębie...
Sala sejmowa uderzyła Niemcewicza niezwykłym wyglądem: dwuszereg ułanów stał po ścianą; oddział gwardii, z księciem Józefem na czele, za tronem; drugi oddział poza marszałkami. Wąsaci rębacze - patrioci byli gęsto rozsiani na galerii wśród arbitrów, znajdowało się ich również sporo na dole, każdy opozycjonista miał ich po kilku wokoło siebie. Posłowie w mundurach wojewódzkich, z szablami u boku; sejm był uzbrojony jak pułk ruszający do bitwy.
Stanisław August siedział skulony na tronie, ubrany w ulubiony mundur kadecki (Fryderyk II-gi słusznie nazywał go z tej racji: le roi en ecole) i rzucał przerażone spojrzenia. Wprawdzie nic mu nie groziło, ale jego zajęcza natura drżała nawet wobec przyjacielskiej szabli.
Sesja już była rozpoczęta. Suchorzewski tak głośno ryczał, że ma wielkie i okropne rzeczy do wyjawienia, iż wreszcie, dla świętego spokoju, marszałek udzielił mu głosu. Ponieważ jednak nie był wczoraj w pałacu Radziwiłła, więc nic nie wiedział i plótł wielkie a okropne bzdury. Krzyknięto mu:
- Głupia małpo Reytana! i wciągnięto z powrotem do ławy.
Matuszewicz przeczytał depesze od polskich posłów zagranicznych; przedstawiały czarno sytuację, wynikało z nich, że Polska jest odosobniona, a nowy rozbiór całkiem możliwy. Przygnębiły one słuchaczy, o co właśnie reżyserom chodziło. Gdy wszyscy już byli porządnie zasmuceni, Ignacy Potocki wyszedł na środek, wywodził, iż póki w kraju jest bałagan najgorsze nieszczęścia są nieuniknione, gdy zaś Polska będzie miała dobrą konstytucję, żadni wrogowie nie będą straszni.
Z kolei za konstytucją cedził wolno, z namaszczeniem Małachowski; tkliwie, łzawo mamrotał król; wreszcie odczytano samą konstytucję.
- Zgoda! Zgoda! huknęła sala, zdawało się, że nie ma wcale przeciwników, dopiero gdy ucichli entuzjaści, z różnych kątów zaskrzeczeli oponenci:
- O skarbie radźmy! O wojsku! kwiczał Korsak, furda konstytucja, skarb i wojsko ważniejsze.
Ktoś przypomniał o postanowieniu sejmu, iż pierwsze dwa tygodnie każdego miesiąca będą poświęcone wyłącznie sprawom skarbowym - zatem dzisiejsze debaty nad konstytucją są bezprawiem. Książę Czetwertyński stwierdził, iż wszelki projekt przed uchwaleniem przez sejm musi być rozpatrzony w deputacji, wydrukowany i na trzy dni posłom do namysłu oddany. Inny zacofaniec protestował z jeszcze ważniejszego powodu: bo nie słyszał nigdy o żadnej "władzy wykonawczej" i nie widział jej potrzeby; skoro Polska przetrwała chlubnie 800 lat bez konstytucji to i drugie tyle doskonale się bez niej obejdzie.
Suchorzewski odpocząwszy po pierwszym występie dał drugie przedstawienie: wywlókł na środek swego 6-cioletniego wylęknionego syna i wznosząc szablę krzyczał, że go natychmiast zetnie, by biedne dziecię nie zaznało tyranii. Gęgnęły przerażone damy na galerii, paru naiwnych posłów skoczyło ratować, głupie chłopczysko, które brało jeszcze swego ojca na serio - zaszlochało głośno. Wyprowadzono Suchorzesiątko z sejmu, umarło ze strachu w parę dni później.
Powstał tumult. - A cóż, panie Ksawery, chwila dogodna, machniemy? proponował Janikowski.
- Wara! burknął Branicki, który stracił cały rezon na widok wojska.
Na żądanie opozycji odczytano pacta conventa. Ożarowski, najpodlejszy jurgieltnik, przypominał, iż będąc na elekcji Stanisława Augusta słyszał jak zaprzysięgał pacta.
- Ani myślę, dodawał, zwalniać Waszą Królewską Mość z tej przysięgi; odwrotnie - usilnie proszę o dochowanie jej wierności.
Mocno protestowali Mielżynski, Złotnicki - szczęsnowa kreatura i bułhakowa - kanclerz Małachowski. Hieronim Sanguszko wysunął ugodowo, by dziś konstytucję przyjąć, a potem - w normalnym toku obrad - skorygować ją i przerobić. Kazimierz Sapieha prosił o powtórne odczytanie projektu, by móc się zorientować jakie wnieść poprawki. Patrioci nie wytrzymali w programie milczenia i replikowali coraz obficej; znowu boleśnie dukał król...
Marszałek za miękki jak zawsze, ze swą dziecinną obawą unikania nawet pozoru gwałtu, udziela głosu każdemu mydłkowi z opozycji; już upłynęło 7 bitych godzin, terkot nie ustaje, grozi, że sprawa ugrzęźnie i sesja - jak dziesiątki innych - przez upór paru gadułów, skończy się na niczym. Protestowicze prą właśnie do tego.
Gdy zacofańcy wysuwają coraz nowe obiekcje, gdy przywódcy patriotów tracą głowę, wdają się w niepotrzebne dyskusje, wzmaga się zamęt, czas ucieka, gdy sytuacja wygląda coraz beznadziejniej - nagle wstaje Michał Zabiełło, poseł inflancki z rozkazu Potiemkina, i zagłuszając perorującego przeciw ustawie opozycjonistę, woła:
- Prosimy Waszą Królewską Mość, abyś wezwał stany do zaprzysiężenia konstytucji i najpierwszy ową przysięgę wykonał!
Zdarzało się, iż armia dziesięciokrotnie liczniejsza od garstki wrogów stała naprzeciw niej od rana, wodzowie przegrupowywali szyki, ustawiali coraz pomysłowiej, przestępowali z nogi na nogę, a na ruszenie do ataku nie mogli się zdecydować; zapadał zmierzch i świetna okazja uchodziła zda się bezpowrotnie. Wtem jakiś ciura, straciwszy cierpliwość, wyskakiwał z szeregów, rozpuszczonym koniem szarżował bezmyślnie - całe wojsko za nim na oślep, i choć bez porządku, planu - samą swą masą znosiło w mig nieprzyjaciela.
Tym ciurą co przesądził o zwycięstwie był teraz Zabiełło. Stropiony opozycjonista milknie, król podnosi rękę na znak, że chce mówić (po raz czwarty!), Suchorzewski wyobraża sobie, że podnosi ją do ślubowania, więc rzuca się do tronu na czworakach wrzeszcząc:
- Nie przysięgaj, boś już raz Bogu i Ojczyźnie przysiągł... Słyszą to arbitrzy, uradowani krzyczą co sił:
- Wiwat król! Wiwat konstytucja!
Patrioci zachwyceni urojoną decyzją monarszą wybiegają z ław, hurmem lecą do tronu; Suchorzewski pada w tłoku, trochę go nadeptują, zostałby stratowany, lecz ogromny Kublicki chwyta go jak piórko i zgrabnie ciska w kąt.
Zwarty tłum wokół Stanisława Augusta; zdumiony widzi, że niesposób zwlekać, podpychany dziesiątkami rąk wgramala się na tron, woła do biskupa Turskiego:
- Przeczytaj mi, Mości Biskupie, rotę przysięgi! A powtórzywszy za Turskim formułkę, wzywa:
- Kto tak kocha ojczyznę, jak ja - proszę za mną, do kościoła, na ślubowanie...
Najgorszy z patriotów jeszcze kochał Polskę sto razy więcej niż król - wszyscy tedy pchnęli się do katedry; w izbie sejmowej zostało kilkunastu rozwścieczonych gałganów: kanclerz Małachowski, hetmani Branicki i Ogiński, biskup Kossakowski, Czetwertyński, Sanguszko... i taka paczka nicponi omal nie przeszkodziła uchwaleniu konstytucji!
W katedrze podnoszono uroczyście brudne palce do góry. Kazimierz Sapieha urażony, że jego - marszałka Litwy - nie wciągnięto zawczasu do spisku, przemógł ambicję i oświadczył:
- Nie będę się przeciwił ogółowi, byle więcej tej konstytucji w sejmie, nie roztrząsano - jestem za nią.
Zaprzysiągł. Okropnym przeciwnikiem gadulstwa (cudzego oczywiście) był Sapieha.
Korsak przysiągł gdy mu obiecano, że od jutra sejm znów o skarbie i wojsku radzić będzie. Oficerowie, arbitrzy, wszyscy obecni w katedrze ślubowali. Cmokano króla po rękach, lano łzy radością ściskano się, winszowano...
Zadyndały dzwony kościelne w całej Warszawie; salwy armatnie, żołnierze palili z karabinów, miasto rozbrzmiało krzykami wesela. Środkiem Krakowskiego Przedmieścia niesiono na rękach marszałka Małachowskiego; wszystkie okna obsadzone, kobiety machają chustkami, oklaski, wiwaty, każdy poseł patriota przedmiotem owacji. Po dawnemu nikt nic nie wie, ale do późnej nocy ulice zatłoczone, falujące rozentuzjazmowanym tłumem. Raz wraz zrywają się okrzyki:
- Niech żyje Konstancja!
- Teraz już nam Moskwa nie straszna!
- Znów teraz będziem państwem całą gębą!
- Podobno jej nie Konstancja, a Konstytucja.
- Wszystko jedno, najważniejsze, że cały sejm ją w zgodzie uznał. Skończyły się nasze biedy.
- Dobrze teraz będzie żyć narodowi! Mięso podrożeje...
- Widzisz go drania - rzeźnika; właśnie, że z tą konstytucją mięso potanieje o cały grosz na funcie.
- Nie kłóćta się ludzie, bo dziś wielkie święto. Będzie lepiej - konstytucja wszystko mądrze urządzi.
- Niech żyje konstytucja, opiekunka nasza!
- Wiwat! Niech żyje!
51.
KONSTYTUCYJNE UPOJENIE
O smutnych depeszach zagranicznych, choć przedstawiały sytuację Polski prawdziwie, zapomniano momentalnie. Wszystkim się zdawało, że uchwalenie konstytucji bardziej zabezpieczyło kraj niż nowy Grunwald i Kłuszyn.
Warszawa była wesoła jakby się cała urżnęła. 4-go maja sejm nie obradował, dzień był pogodny, ciepły, śmietana towarzyska zeszła się w Ogrodzie Saskim, który był nadal własnością króla saskiego. Szwadron dragonów, powołany jeszcze przez Augusta III-go, sprawował straż. Nowych dragonów nie wolno było werbować, więc siwi, 75-letni staruszkowie z mieczami u boku stali przy bramach i przyjmowali napiwki. Stary tabetyk Essen, poseł saski, był ich wodzem.
Pod okiem tedy żywych pomników najgorszego w Polsce rozgardiaszu wałęsał się barwny tłum po szerokich alejach. O 11-ej rano pojawiła się Gazeta Narodowa i Obca z dokładną relacją, pióra Niemcewicza, o wczorajszym posiedzeniu; rozkupiono ją w mig. Roznoszono też pękami konstytucję wydrukowaną na karteluszkach jak ulotki. Chwytano je również łapczywie, każdy czytał, nic nie rozumiał, posyłał znajomym na prowincję.
Patrioci mieli już na palcach grube złote pierścienie z napisem: "fidis manibus" lub "3-ci maj". Niemcewicz wyrzucił tabakierkę z Bastylią i wyrytymi na odwrocie prawami człowieka, którą nosił ód chwili wybuchu rewolucji francuskiej, błyskając swą obrączką mówił:
- To lepsze i przyzwoitsze!
Kazimierz Sapieha przepasał kontusz bandoletem z owalną blachą pośrodku z napisem: "Król z narodem! naród z królem!" ze swą zużytą, obrzękłą, pijacką gębą był on strasznie szpetny, ale że całował publicznie kobiety w piersi, klepał je poniżej krzyża i opowiadał sprośne kawały - okrzyczały go najpierwszym kawalerem, wzorem dla innych mężczyzn pod względem stroju i dobrych manier. Srebrzyły się więc blachy na wszystkich brzuchach, rzemieślnicy nie mogli nadążyć, cena skoczyła do 4 dukatów.
Panie przypinały sobie do kapeluszy niebieskie wstęgi z tymże napisem, nosiły też białe szarfy ze złoconymi słowami: "Król, prawo, ojczyzna!". "3-ci maj" - ryto na szablach, guzikach, tabakierkach, ładniejsze damy haftowały to sobie na nocnych koszulach.
Żaden dzień nie upłynął teraz spokojnie. Konstytucję fetowano po polsku: gardłem i brzuchem. 8-my maja, imieniny królewskie, obchodzono jak nigdy dotąd. Od 11-ej do 2-iej Zamek stał otworem dla każdego, można było żreć ile wlezie. Marszałek Stanisław Małachowski również rozwarł swe spiżarnie, wieczorem każdy stołeczniak był cięższy o 3 kilo. Rzęsista iluminacja (polegała na tym, że we wszystkich oknach stały zapalone świeczki), transparenty, łuki triumfalne, wszędzie cyfry królewskie splecione z konstytucją i mądrymi sentencjami.
Stanisław August objeżdżał miasto soliterką, oglądał, słuchał wiwatów, pękał z próżności.
Mieszczanie wydawali wspaniałe bale, obiady, spraszali socjetę i kraśnieli z dumy gdy jakiś półmagnat grzmocił ich w kark mówiąc: - No, panie bracie, napijmy się...
Wypiwszy należycie za zdrowie konstytucji dobrzy patrioci pokrzykiwali: - Powiesić Kossakowskiego! Branickiego na latarnię! Niestety, tylko po pijanemu głoszono te zbawcze hasła, na trzeźwo nikt nie miał odwagi.
Poznając bogatych mieszczan Niemcewicz konstatował, że ich tryb życia jest równie wyszukany co wielu magnatów. U bankiera Teppera pito jedynie herbatę zagotowaną na angielskich węglach; bieliznę posyłano do prania do Paryża, jeśli poczta się spóźniła panny Tepper chodziły w brudnych koszulach, ale wyszorowanej przez miejscową praczkę nie wdziały; ostrygi przywożono extra-pocztą z Hamburga; łykano wyłącznie wina francuskie po 7 dukatów beczułka, u sknerów węgierskie - 4-dukatowe; polskie miody uważano za prostacze pomyje - odsyłano je do kuchni; meble gdańskie, talerze i nocniki wyłącznie saskie; choć jeden kamerdyner musiał być Francuzem; zazdroszczono powszechnie Wincentemu Potockiemu z Niemirowa, iż ma stangreta co służył u Ludwika XVI i czyta romanse (po francusku) na koźle.
Bankierzy stołeczni srodze utyskiwali, że Polska sprowadza rocznie 36.000 beczek wina z Francji, drugie tyle z Węgier, że import w ogóle jest dziesięciokrotnie większy od exportu, przeto łatwiej o pieniądze polskie w Paryżu, niż w Warszawie. Biadolili, a sami uważali, że siedzieć można tylko na gdańskim zydlu. W Polsce był taki brak monety, że kursowały jeszcze pieniądze bite za Jana Kazimierza. Okropnie wytarte - powodowały ciągłe waśnie i spory.
Weselenie się z powodu konstytucji było ostatnim krzykiem mody. Wytworne damy, widząc kogoś naburmuszonego w swym salonie, waliły go wachlarzem po łbie piszcząc:
- Nie wolno być w złym humorze; mamy konstytucję, kraj uratowany! Czy pan nie kocha kraju?
Wesołość przenikała wszędzie, nawet do poważnego sejmu. Niemcewicz wygotował sobie mowę, spisał ją na arkusiku i poprosił o głos. W tejże chwili zażądał go również ks. Adam. Naturalnie Małachowski oddał mu pierwszeństwo. Czartoryski wystąpił i odczytał słowo w słowo całą mowę Niemcewicza - wyciągnął mu ją bowiem ukradkiem z kieszeni.
Gdy umilkły oklaski, marszałek oznajmił:
- Imć pan poseł inflancki Julian Niemcewicz ma obecnie głos.
- Dziękuję, nie mam już nic do powiedzenia, odparł czerwony jak piwonia.
Figiel książęcy podobał się wielce. Wkrótce potem młody poseł czernihowski Michał Czacki wyciągnął tępemu koledze z kieszeni mowę, którą za pół dukata napisał mu jakiś pijar. Tłomok nic nie zauważył i rozpoczął:
- Najjaśniejszy królu, prześwietne rzeczypospolitej skonfederowane stany! tu sięgnął do kieszeni po tekst swej perory i nie znalazłszy jej kontynuował: - a żeby was jasna cholera... Śmiano się do łez z tej obrazy majestatu. Przyjeżdżający spóźnieni posłowie kręcili głowami, mówiąc: - Eskamotowaliście konstytucję, niech już będzie... - i podpisywali akces.
Król osobiście konferował z opornymi, przekonywał, obdarzał pierścieniami. Kończyło się orderem, tytułem lub pieniędzmi - wywierały one większe wrażenie, niż jego wymowa. Niemcewicz był bardzo czynny w tym zjednywaniu : rozpisywał się w Gazecie, ułożył bajkę o dwóch strumieniach, biegał nawet do Suchorzewskiego, perswadował; uparty kaliszanin nic nie chciał słuchać i wyjechał do Wiednia naradzać się ze Szczęsnym jak obalić konstytucyjną tyranię.
Moda nakazywała wielbić konstytucję. Ci co ją wielbili nie znali jej, nie rozumieli ani trochę więcej od tych co załamywali gnaty i jak Suchorzewski pletli o uświęceniu despotyzmu. Można było wypić za zdrowie nowej ustawy, ale przeczytać i przemyśleć ją - na taki wysiłek już się nie zdobywano. Na prowincji szlachta wznosząc kielichy, mówiła: - No, chwała Bogu, mamy konstytucję! Byle teraz wszystko zostało po staremu to i będzie dobrze.
Raz w salonie na Zamku marszałek wielki koronny Mniszek unosił się nad doskonałością ostatnich ustaw; zirytowany Stanisław Poniatowski, bratanek króla, warknął:
- Głupie ustawy; czego się tu cieszyć, że każda łachmyta skoro płaci 500 dukatów podatku może szlachectwo otrzymać.
- A to jakim sposobem? Gdzież jest tak bezczelne prawo?
- Właśnie w tych wychwalanych przez wielce wielmożnego pana ustawach.
- Nie podobna! to oszczerstwo!
- Zapytajmy się kogoś.
- Tak, ale kogo? Ignacego Potockiego tu nie ma...
- Zapytajmy się mego stryja, uwierzysz mu waćpan?
- Oczywiście, Jego Królewska Mość umie ponoć całą konstytucję na pamięć.
Pobiegli do Stanisława Augusta, który miętosił jakąś panią w rogu salonu. Nie przerywając pożytecznego zajęcia król poświadczył, że istotnie w prawie o mieszczanach jest taki paragraf. Mniszek zastygł ze zgrozy, a Poniatowski podrwiwał:
- Otóż ci śliczne ustawy i śliczna konstytucja; lada dzień twój lokaj, mości marszałku, będzie ci równy.
Jako minister spraw wewnętrznych Mniszek miał jednak głowę nie tylko do noszenia peruki, więc odzyskawszy zmysły odparł:
- Nie dojdzie do tego, bo primo: skąd mój lokaj weźmie 500 dukatów? secundo: gdy zobaczę, że je ma, to mu je zaraz zabiorę; po trzecie: możemy stosować wszystkie ustawy za wyjątkiem tego jednego zbrodniczego punktu.
Owczy pęd zaganiał wszystkich w szeregi konstytucji. Janikowski latał po mieście z dobytą szablą gotów rozsiekać każdego co piśnie słowo przeciw niej. W sejmie tajnych kresek żądali teraz uparci zacofańcy, w jawnym turnusie patrioci mieli przytłaczającą większość, w tajnym przewaga ich nieco malała.
52.
PŁAWIENIE SIĘ W OPTYMIZMIE
Konstytucja była dobra, ale pierwszy rząd na jej podstawie uformowany - fatalny. Król ze swą maniacką chęcią zjednania wszystkich powołał do Straży zagorzałych podnóżków Rosji: Branickiego, Kossakowskiego, głupca Tyszkiewicza - hetmana litewskiego, bezwolnego Chreptowicza; Jacek Małachowski rozłoszczony, że naród śmie coś uchwalać czego on nie pochwala, złożył pieczęć kanclerską, - król, brat - marszałek i sejm póty go błagali aż raczył ją przyjąć z powrotem. Rząd, co miał bronić konstytucji, składał się przeważnie z ludzi, co tylko myśleli jak ją obalić. Wzięto złodziei na stróży nocnych i uważano to za bardzo dowcipne posunięcie.
Patrioci wyczerpali się zupełnie 3-cim majem i obecnie popadli w lekki letarg. Sądzili, że najważniejsze zrobione i jak ongiś konfederaci barscy założywszy ręce czekali aż Matka Boska pognębi wrogów, tak oni w tejże pozie spodziewali się tegoż po konstytucji.
W polityce zagranicznej nadzieja była matką patriotów. Widzieli Rosję zaabsorbowaną wojną z Turcją - wierzyli święcie, że będzie to druga wojna stuletnia. Niemcewicz radośnie rozdmuchiwał w Gazecie każdy sukcesik pogan, a zwycięstwa Moskali zbywał pogardliwym: - Udało się łatkom...
Marszałek Małachowski, uchodzący za wielkiego znawcę Islamu, bo jego bratanek jako sekretarz poselstwa polskiego w Stambule odwiedzał tam wszystkie domy publiczne, zapewniał sejm w sierpniu 91-go roku:
- Turcy to wspaniały naród! Nie zawrą oni pokoju z Rosjanami aż im dokładnie przetrzepią skórę...
Akurat w tym czasie Rosja i Turcja układały cichaczem preliminarze pokoju.
Ludzie niesłychanie przewidujący i szalenie pesymistyczni mówili:
- Jeśli wojna Katarzyny z eunuchami się nawet kiedyś skończy i jeśli nawet Rosja odważy się na nas rzucić - to przecie Prusy staną murem za nami, nie dadzą nam krzywdy zrobić.
6-letni berbeć nie wierzy tak ślepo w bociana jak ci 60-cioletni mężowie stanu w Fryderyka Wilhelma. Co za wstyd, że ten mol Herzberg, którego Fryderyk Wielki używał do strzepywania kurzu w swej bibliotece i ten kłamczuch Lucchesini co w kilkanaście lat później jako poseł pruski w Paryżu nawet przez lokajów Napoleona nie był brany na serio - tutaj potrafili wszystkich otumanić i oszwabić.
2-go czerwca sejm rozpełzł się na wakacje. Ojczyzna bezpieczna, a żniwa za pasem. Król wyprowadził się do Łazienek, był w świetnym nastroju, wszystko przecie układało się bardzo pomyślnie:
Suchorzewski błaznuje w Wiedniu, Kaunitz uznał go za kretyna; wybornie! Zatem Austria pochwala konstytucję!
Niemcewicz komunikuje, że przeczytał ukradkiem u Goltza szyfrowaną depeszę z Berlina pełną zachwytów i serdeczności dla Polski. Kochane Prusy! (Dawać się nabierać na tak prostacze kawały - oczywiście depesza była specjalnie pisana w tym celu, by wpadła w ręce Niemcewicza).
Książę Adam wyjeżdża do Drezna zapraszać Fryderyka Augusta na tron polski po najdłuższym życiu Poniatowskiego. Brawo! Otóż i unia z Saksonią! (A bojaźliwy Sas odmówił Czartoryskiemu).
Rosja się ponoć pieni na konstytucję. Głupstwo. Stanisław August ma i na to radę: porozmawia z Engelhardówną, żoną Branickiego, wytłumaczy jej, przekona, ona z kolei wpłynie na papę Potiemkina, a on ugłaszcze grubą mamę Kasię...
Stanisław ufał absolutnie w swój dar wymowy, w tę politykę szeptów na kanapie. Polska zapadła w beztroski, letni sen.
55.
STARY GRAT, BABI CHWAT, STAŁY SWAT
Z domu nie wyniósł Niemcewicz miłości do kraju - nie cierpiano tam Moskali i rozpusty. Dwór Czartoryskich był zawsze ogniskiem opozycji, o panu stolniku Poniatowskim mówiono tylko z przekąsem, po sprawie Dogrumowej z nienawiścią. Niemcewicz jako patriota od urodzenia - nie po warszawsku od chwili gdy się to stało modne, nie mógł darować królowi jego służalstwa, psiego przywiązania do Katarzyny, łatwości z jaką uległ pierwszemu rozbiorowi. Zapalnego, uznającego jedynie szybkie i stanowcze decyzje poetę, drażnił ślamazarny, oklapły, tchórzliwszy od starej baby król.
Z chwilą gdy Stanisław August zbliżył się do patriotów - Niemcewicz od razu przylgnął doń całym sercem. Ledwo z tronu padło przyzwoitsze słowo, wołał z zachwytem:
- Król kocha Polskę! Król nie tylko Rosji, ale i Polsce służyć gotów!
Po 3-im maju podziw zastąpiło uwielbienie. Konstytucja zmieniła pozycję króla w państwie na lepszą - Niemcewicz uwierzył i w jego osobistą transformację na ideał. Wszędzie trąbił pochwały starego. A że był poetą, dowcipnym, kochliwym i zupełnie oddanym, więc Stanisław August polubił go bardzo. Widywali się często.
Pani Podolska (Zamoyska), siostra króla, goszcząc Stasia u siebie, zapraszała zawsze i Niemcewicza by brata bawił. Po kolacji czytywał głośno dziennik swej podróży do Włoch, Stanisław August wzdychał:
- Ach, jakżebym chciał tam pojechać! Słońce, obrazy, rzeźby, artyści, jędrne kobiety, czarowny kraj...
Swoim zwyczajem nie szczędził też bezpłatnych porad: - Szkoda twego talentu, panie Julianie, na skrobanie w głupiej gazecie. Weź się lepiej za coś pożytecznego, na czasie - ot przetłumacz na polski "Podróż do Grecji" Anakarsicza.
Odwieczna to niania Polaków upatrywać w byle literacinie cudzoziemskiej większy talent niż w młodym rodaku. Gdy w 50 lat później Słowacki przysłał Niemcewiczowi Kordiana do oceny, Człowiek-Polska skrzywił się okropnie: - Co za nonsensa! Papuga, papież, Mont-Blanc, bzdury! I czemu ten gamoń upiera się samodzielnie pisać zamiast przetłumaczyć wartościową sztukę. Tyle ich teraz grają w Paryżu...
Na razie Niemcewicz usłuchał króla i nawet przełożył wstęp do greckiej ramoty. Tak go to znudziło, że cisnął dzieło do szuflady. Pamiętał zresztą dzieje "Królowej Navarry", która mu zabrała trzy lata pracy, a którą zaczęło czytać trzy osoby.
Jeździł też Niemcewicz do Łazienek na obiady zwane czwartkowe dlatego, że odbywały się nieraz we wtorki lub środy. Nie podawano flaków, ale ulubioną przez króla baraninę. Przed każdym nakryciem stołu stała karafka z winem francuskim i druga z wodą ze źródła na Zakroczymskiej ulicy. Była to jedyna znośna woda w Warszawie, przeto źródło przedzielono kratą na dwie części: dla Zamku i dla miasta.
Stanisław August jadł mało, pił tylko jeden kieliszek wina; jeśli rozmowa nie zainteresowała go z punktu - wynosił się po kwadransie, markotni biesiadnicy musieli również zgłodniali opuścić zastawiony stół ku wielkiej radości łakomych lokai. Toteż dla uniknięcia tej katastrofy literaci już podczas zupy wywlekali najciekawsze tematy, tryskali najnowszymi dowcipami. Rozochociwszy się król opowiadał brodate kawały z czasów Popiela i w dodatku wcale nie sprośne. Choć zawsze te same, zawsze wzbudzały salwy śmiechu.
O każdej kwestii Stanisław August mówił jak wyrocznia, choć od 25 lat żadnej książki nie przeczytał; robiono dlań tylko z nowych dzieł króciutkie wyciągi, które mu ustnie streszczano. Nie przeszkadzało mu to skromnie stwierdzać:
- Od Ludwika XIV-go różnię się jedynie większym zamiłowaniem do lektury!
Zaufany w swój dobry gust tyranizował artystów. Bacciarellemu kazał malować wszędzie oczy podobne do swoich - wyłupiastych. Bacciarelli był posłuszny, ale po śmierci Stanisława, mimo starości, zaczął malować znacznie lepiej. Stanisław August lubił przychodzić do jego pracowni gdy szkicował piękne damy, skontrolować czy prawidłowo trzyma pędzel. Rozgarnięty Bacciarelli zaraz się ulatniał, a król kontynuował seans z modelką.
Muzyków zawsze chwalił lub ganił choć po dźwięku nie odróżniał bębna od organów. Rozmiłowany w budownictwie rysował plany, dawał wskazówki architektom; gdyby go słuchali, nigdy cegła na cegłę by nie trafiła. Wydał dziesiątki milionów i w rezultacie dziesięciokrotnie przerabiany pałac Ujazdowski obrócono na koszary, a Zamek pozostał szpetną stodołą. Tylko liczne kochanki ocaliły Katedrę; marzył, żeby ją rozwalić, sklecić coś innego na jej miejscu. Jakby mało pustych placów było wtedy w stolicy! Szczęściem kobiety pochłonęły pieniądze przeznaczone na wandalizm. Maleńkie Łazienki to ostatecznie jedyny owoc tych olbrzymich sum, za które przeciętny cieśla potrafiłby upiększyć całą Warszawę i jeszcze ufundować piramidę dla Pragi.
Powierzchowny we wszystkim Stanisław August nawet nie zdołał zgłębić zasad whista, acz ta gra była mniej skomplikowana od dzisiejszego durnia. Siadał do stolika, łapał bezmyślnie kartami, przebijał asa atutowego dwójką i zgarniał lewę.
Partnerzy dworsko milczeli, protestowali dopiero gdy chciał zgarnąć również ich pieniądze.
Stanisław August władał biegle sześciu językami, tyle z tego było pożytku, że każde głupstwo mógł powtórzyć na sześć odmiennych sposobów.
Podobnież jak o swym rozumie było doskonałego mniemania o swym cielsku. Widząc gdzieś swój portret zbyt podobny, czyli szkaradny, wypraszał go zaraz od właściciela i niszczył. Miał szczęście, że nie znano fotografii - nie nadążyłby w destrukcji.
Za duża głowa, długi kadłub, wystające siedzenie, króciutkie nogi - Stanisław August człapał z namaszczeniem, wypinał brzuch, leniwy w gestach, uśmiech i łzy na zawołanie. W mowie wykwintny, maniery wytworne - czasem ugościł lokaja kopniakiem, prasnął w gębę, zwymyślał po dorożkarsku, ale czynił to tylko gdy był w złym humorze i żaden cudzoziemiec nie widział.
Służba nie narzekała, bo kolejka rzadko przypadała - dwór liczył przecie 275 osób płatnych i drugie tyle honorowo funkcjonujących, tj. takich, co o wiele lepiej zarabiali, bo otrzymywali prezenty i kradli. Przepracowanie zatem nie groziło.
Jak przystało na mecenasa literatury król wyznaczył kucharzowi Tremo najwyższą pensję - 800 zł.; ukochany, podziwiany szambelan Trembecki pobierał 720 zł.; dobra baranina wyprzedziła świetne wiersze. Sekretarze załatwiali tylko sprawy państwowe więc mieli po 600 zł.
Pragnąc być wielkim monarchą Stanisław August wzorował się pilnie na Katarzynie.
Jak przez jej łoże przepływał potok tęgich drabów, tak przez jego strumień hożych dziewcząt. Tylko, że Katarzyna nie ufając złudnym pozorom i bojąc się zmarnowanej nocy posyłała naprzód upatrzonego wybrańca do swej przyjaciółki, pani Portassow, wielkiej znawczyni miłosnych ćwiczeń. Dopiero gdy pani Portassow zasygnalizowała:
- Zdatny! Wyborny pracownik!
Carowa przepędzała starego kochanka i rozpoczynała harce z nowym. Stanisław August nie stosował tego przezornego systemu, ryzykował, bez próbnych referencji zaganiał coraz to inną łanię do swej alkowy. Jak wszyscy kobieciarze ożenił się wreszcie ze starą, brzydką, trochę garbatą złośliwą wydrą.
Jenerałowa Grabowska była podłym babskiem całkowicie Rosji zaprzedanym, wrażliwa jedynie na ruble i klejnoty. Mieszkała tuż obok Zamku, na rogu Krakowskiego Przedmieścia i Miodowej, siedziała cały dzień przy piecu z gębą buldoga, robiła sceny królowi, że nie jest dość uległy Katarzynie.
Szarmanccy panowie, którzy chcieli koniecznie coś o niej dobrego powiedzieć, nie znajdowali nic innego jak to, że ma twarde piersi.
Stanisław August przybiegał do żony ilekroć był zmęczony lub go brzuch rozbolał, poza tym zdradzał ją ile tylko wlazło. Teraz zadurzył się bez pamięci w jasnowłosej Lulli.
Margrabina Lulli, 18-letnia lafiryndka, uciekła z Paryża z jednym kuferkiem i starą ciotką. Ładna, zgrabna i pełna francuskiego fajeru zawróciła całkowicie głowę królowi. Był pewien, że ta śliczna dziewczyna zakochana się w jego grubych gnatach - nie w szkatule. Jenerałowa Grabowska woziła Lullę swą karetą, patrzyła obojętnie na szał Stasia, bolało ją tylko, że obsypuje przybłędę perłami.
Dla zabawienia Lulli Stanisław August urządzał ciągle w Łazienkach bale i przedstawienia. Niemcewicz, jako dawny reżyser w Puławach, podziwiał szczerze żywy obraz: Przyjazd Kleopatry.
Po stawku łazienkowskim, rozpychając stada kaczek, płynęła rzymska galera o atłasowych żaglach i srebrnych mach. Porządnie rozebrana Kleopatra leżała obok Antoniusza. Półnadzy wioślarze myczeli powiślańskim akcentem odwieczną egipską pieśń: "Hej płyń flisaku z pszenicą do Gdańska"...
W teatrze na wyspie pląsały egipskie girlsy. Układ tańca i tresura były dziełem prymasa Michała Poniatowskiego, który wolał musztrować baletniczki w garderobie niż zakrystianów w katedrze.
Na murawie tańczył lud egipski reprezentowany przez spędzonych autentycznych, wyszorowanych kmiotków. Stanisław August lubił, by parobcy miętosili dziewczęta po krzakach; bez tego nie wyobrażał sobie prawdziwej sielanki. Ponieważ młodzi zachowywali się zbyt przyzwoicie dyrygował osobiście:
- Nuże, pogłaszcz ją, ale nie po dłoni, i nie po łokciu ciamajdo...
Stanisław August tak cenił małżeńską robotę, że swatał nieustannie. W Polsce, z reguły, obie rodziny narzeczonych uważały, że ich dziecię popełnia obrzydliwy mezalians. Król interweniował, pośredniczył, namawiał. Skojarzył tysiące małżeństw i pysznił się tym więcej, niż Bolesław Chrobry zdobyciem Kijowa.
Główną troską króla były jednak sprawy finansowe. Choć przez oszczędność nawet msze za dusze swych rodziców kazał opłacać Skarbowi Państwa, choć Rzeczpospolita spłaciła już dwa razy jego długi - miał ich znowu ponad 11 milionów. Zapożyczył się u żydów, jako procent zwolnił ich od wszelkich podatków co było dla nich oczywiście świetnym interesem, a dla skarbu katastrofalnym.
Przykładał się do konstytucji licząc, że patrioci przez wdzięczność, iż zajmuje się sprawami państwowymi, zajmą się potem jego prywatnymi, ale widział teraz ze zgorszeniem, że nadal potrzeby wojska uważają za najpilniejsze i wszystko w nie pakują. Żywo się więc interesował projektem stworzenia banku polskiego - wnet by zeń zabrał całą gotówkę, a jako kapitał zakładowy pozostawił swoje weksle, skamlał nadal przez Goltza o zasiłek od Fryderyka, na razie - mimo solennej obietnicy złożonej jeszcze w styczniu, iż ordery i godności będzie odtąd nadawał tylko za istotne zasługi - handlował nimi po dawnemu jak przekupka kiełbasami na rynku.
Za 10-20 dukatów sprzedawał tytuły chorążego, cześnika, podkomorzego; za 30-50 starosty; czerwoną wstęgę orderu św. Stanisława można było nabyć za 100, po ostrym targu nawet za 80 dukatów. Najwyższe odznaczenie - Orzeł Biały - też był na ladzie.
- Ach Wasza Królewska Mość, jakżeż można sprzedawać Orła Białego za 200 dukatów! monitował Piattoli.
- Ha, pewnie że to zgroza, że to za tanio, ale co robić gdy sknery więcej nie dają, - odpowiadał król.
Niebieską szarfę dostawano i za darmo. Mieli ją Ankwicz, Rzewuski, Kossakowski, Massalski... Gdy tylko ktoś zasługiwał się należycie Katarzynie, zyskiwał jej uznanie - zaraz Stanisław August przesyłał mu order. Wszystkie polskie szuje były przepasane wstęgami.
54.
ULICA WYBRUKOWANA ZA POKUTĘ
Najzagorzalsi wrogowie Stanisława Augusta przyznawali zgodnie, że za jego panowania Warszawa doszła do niebywałego rozkwitu, przerażającym ogromem, bogactwem, wyrafinowanymi urządzeniami stała się dla pozostałych miast polskich niedościgłym wzorem.
Liczba mieszkańców wzrosła podczas Sejmu Czteroletniego do fantastycznej cyfry 120 tysięcy! Domów murowanych przybyło w ciągu ćwierci wieku aż 30!! Drewnianych jeszcze więcej, lecz ciągłe pożary trzebiły je prędzej niż skryby nadążały wnieść do ksiąg. Dla zwalczenia plagi ognia marszałek kazał zamurowywać wszystkie okna wychodzące na cudze posesje. Bardzo to był dowcipny pomysł, ale ilość pożarów się nie zmniejszyła.
Kto nie miał własnej karety człapał po straszliwym, nigdy nie wysychającym błocie. Nie domyślono się jeszcze wprowadzić fiakrów, a lektyki były niepraktyczne: tragarze padali latem z powodu bajor, zimą z powodu lodu, i zawsze z pijaństwa; pasażerowie wyłazili z wywróconych lektyk posiniaczeni jak z magla.
Niektóre ulice miewały po kilka nazw, inne za to żadnej. Tablice z napisem ani numery domów oczywiście nigdzie nie figurowały. Zresztą, były niepotrzebne, dawało się pejsatemu żydłakowi - faktorowi parę groszy i od razu prowadził dokąd chciano.
Miejscami ulice miały nawet fatalne bruki. Olizara za pojedynek skazano na rok wieży - zamieniono mu to na karę wybrukowania całego odcinka; księża zadawali to też czasem jako pokutę - zamiast pielgrzymki do Palestyny. Niestety warszawiacy za mało grzeszyli.
Chodników nie było; łażono środkiem ulicy, obok rynsztoku; miało to tę dobrą stronę, że pomyje wylewane przez schludne gosposie za okno tylko z lekka obryzgiwały.
W nocy stolicę zalegała iście chłopska ciemnota. Latarnie kazano aptekom i szynkom wystawiać - zapalali jakieś ogarki; proszono też uniżenie magnatów by raczyli przed swymi pałacami poświecić, uważali to sobie za ujmę, bo do jaśnie państwa każdy i bez tego trafić powinien.
Spacerując samotnie w tych ciemnościach łatwo było oberwać w zęby lub zostać ograbionym. Dobra nauczka by się nie szwendać nocą! W dzień tłumy żebraków zalegały ulice - było to intratniejsze zajęcie niż lokajowanie.
Straży wałęsało się dużo, ale tylko tam gdzie jej nie potrzebowano. Niedołężnych zbójów co dali się pojmać wieszano uroczyście przed Bernardynami, pobożni prędko wybiegali z kościoła oglądać zajmujące widowisko.
Klasztory nie tkwiły w kontemplacji i były w bliskim kontakcie ze społeczeństwem. Dominikanie sprzedawali wino, gdy wszystkie knajpy już były zamknięte u nich zawsze można go było otrzymać. Trynitarze fabrykowali na Solcu swój sławny miód, gospody co go od nich brały miały na szyldzie duży czerwony krzyż - takiż jak zakonnicy nosili na habicie.
Benoni wyrabiali świetne piwo i mieli w ogródku swego klasztoru sławną z cudów kaplicę; nie godziło się pobierać opłaty za wstęp od tłumnie uczęszczających wiernych więc obrotni Benoni otoczyli ogródek murem zostawiając wejście jedynie przez traktiernię. Można było odmówić litanię w kaplicy dopiero po wychyleniu kufla piwa w karczmie.
Życie towarzyskie kondensowało się całkowicie w pałacach magnackich gdzie stoły wiecznie ugięte pod michami schabu i koszami wina wabiły szlachtę. Spryciarze chełpili się, że samych gospodarzy nie znają - za to świetnie wyroby ich kucharzy. Wielcy panowie tuczyli te sfory nierobów, by mieć potem asystę. Szczytem nieprzyzwoitości dla magnata było tryndać się samemu po mieście. Wspominano z uznaniem, że gdy książę Radziwiłł jechał odwiedzić króla w Łazienkach - już wstępował do pałacyku, a ogon asysty jeszcze tarasował Krakowskie Przedmieście. Książę pokazując przez okno tłumy szlachty depczące trawniki, rozgniatające łabędzie, mówił:
- Wasza Królewska Mość wybaczy, panie kochanku, że tych kilka moich najbliższych sług z nadmiaru afektu aż tu za mną przy drałowało...
Gdy Radziwiłł szedł do teatru to obowiązkowo całą salę wypełniała jego asysta. Żaden aktor nie ściągał takiego kompletu.
Wszystkie wyższe stanowiska państwowe zajmowali wielcy panowie. Nie wiedziano co to urzędy, godziny urzędowania; jeśli magnat w przystępie pracowitości raczył jakieś papiery rozpatrzeć, podpisać - to rano, podczas ceremonii wstawania. Najważniejsze sprawy załatwiano nie przy biurku lecz przy gotowalni.
Panie też przyjmowały gości od świtu. Krótki fartuszek na biodrach, różowy gorset, piersi jeśli możliwe - odkryte, palce bosych nóg upstrzone pierścieniami. Aktorka Truskolawska musiała dla kontrastu zapinać się pod szyję, uchodziła za niezrównaną piękność, bo widziano tylko jej oczy.
Wśród młodzieży najmodniejszą była tężyzna. Pojedynkować się o nic, przegrać pół majątku na jednej karcie, dosiąść wściekłego ogiera, uwieść 6 kobiet jednej nocy, wypić antał wina - oto wyczyny, które określano jako tężyzna i które bez zastrzeżeń podziwiano. Książę Józef, Eustachy Sanguszko, Wielhorski, dwaj Rzewuscy wodzili w tym rej.
Niemcewicz nie należał do tężyzny. 34-letni panowie mieli wówczas zazwyczaj wielkie brzuchy i już wnuków w drodze. Niemcewicz nie był zawadiaką, nie miał ani jednego pojedynku, nie lubił pić, nie dotykał kart, bo bał się przegrać, wolał karetę od ogiera i obsługiwał tylko jedną kochankę. Gdzie mu więc było iść z tamtymi w paragon.
55.
REWIA A LA WIELKI FRITZ
Lato 91-go roku było bardzo upalne. Wszyscy wyjechali na wieś, Niemcewicz został sam i porał się z Gazetą, w wolnych chwilach chorował na modną wówczas febrę; lekarze - konowały nazywali tak te dolegliwości, z których nie umieli wyleczyć, czyli wszystkie.
Cała Polska interesowała się tylko wojskiem. Stare babcie przy piwie opowiadały sobie nie kto z kogo się rodzi, ale gdzie jaki pułk stancjonuje. Kraj chełpił i cieszył się swą armią jak chłop nowonarodzoną jałówką.
Książę Józef odbył wielką rewię pod Brasławiem, Kościuszko pod Lublinem; Gazeta zamieszczała o nich tasiemcowe relacje. Gdy ogłoszono rewię pod Gołębiem, 2 mile od Puław, Niemcewicz nie wytrzymał i pojechał.
Trakt do Puław jako bardzo uczęszczany był w dobrym stanie. Bryczka wywróciła się zaledwie parę razy, ale żaden koń nogi w wykrocie nie złamał. Ze względu na żar załoga bryczki w każdej karczmie odświeżała się wódką. Używano jej powszechnie zamiast mazagranu i oranżady; uczeni doktorzy tłómaczyli, że wódka rozgrzewa ciało od wewnątrz i wobec tego powietrze jako o niższej temperaturze wydaje się chłodne i przyjemnie orzeźwia. Teoria ta wielce wszystkim przypadała do gustu.
Do Gołębia było 100 klm., już po 20 godzinach jazdy Niemcewicz stanął na miejscu.
Rewią dyrygował książę Wirtemberski, który na wniosek Niemcewicza otrzymał indygenat, a za protekcją Czartoryskiego dowództwo. Szwabski drągal musztrę znał gorzej od sierżanta, po polsku słowa nie umiał wykrztusić, ale że był siostrzeńcem wielkiego króla pruskiego i zięciem wielkiego magnata polskiego, więc krzyczano, że to szczęście dla kraju mieć takiego generała.
Na rewię zjechały naturalnie całe Puławy. Czereda panienek, przebranych za wieśniaczki, obsypywała wojsko kwiatami, cukierkami i kiełbasą. Rozegzaltowana księżna Izabella piszczała:
- Ja tak lubię być Polką!
I dowodziła, że kocha swych synów tylko dlatego, iż są Polakami. Patrzała czule na Wirtemberga - pewna, że dała Marysi doskonałego męża. Rudy cham bił swą żonę więcej niż swego konia, ale księżna Izabella nie grzeszyła spostrzegawczością.
Niemcewicz płakał z radosnego wzruszenia. Oto, wbrew małodusznym, zapatrzonym w Rosję, pesymistom - defiluje armia litewska, armia prawdziwa, karna, liczna, umundrowana, uzbrojona. Oto rewia poważna, wspaniała, a la Fryderyk II-gi! Przypomniał sobie te szopki pośród rynku na których tak niedawno asystował z ks. Adamem; te pułki po 50 oberwanych staruszków trzęsących się między stadem bab, dzieci i żydziaków. Wydawało się to złym snem. Ach, nie straszna już Polsce dzika Katarzyna i jej barbarzyńskie sołdaty.
Rewia trwała parę godzin, bale i zabawy parę dni. W Puławach spiżarnie, piwnice, dziewczęta - wszystko leżało otworem dla umiłowanego wojska.
56.
POSIEDZENIA PODRĘCZNIKOWE
Wyznaczony przez sejm jeszcze przed paru laty na komisarza do badania czynności Komisji Edukacyjnej, Niemcewicz wciągnął się w pracę organizacyjno-naukową. Lubił dla odmiany od tej gorączkowej atmosfery w której ciągle kołowrotkował zanurzyć się w towarzystwie poważnych ludzi w poważne zebranie, uczenie rozważać uczone zagadnienia. Przejął od ks. Adama duch mentorski i chęć kształtowania młodzieży.
Został członkiem Towarzystwa do Ksiąg Elementarnych; gdy Ignacy Potocki, pochłonięty sprawami państwowymi, nie miał czasu przewodniczyć posiedzeniem - zastępował go Niemcewicz.
Dostojne grono zbierało się raz na tydzień i z namaszczeniem czytało nowe podręczniki - korygując, przygotowując je do użytku szkolnego. Gruby, zawsze brudny, pijar Kopczyński, autor wielu dzieł gramatycznych, siedział na końcu stołu i pilnował, by wszyscy mówili zgodnie z jego przepisami.
Niemcewicz: - Najsamprzód więc dziś panom...
Kopczyński: - Nie mówi się "najsamprzód" - lecz zwyczajnie "naprzód".
Niemcewicz: - Naprzód więc panom przedstawię... Kopczyński: - Przedstawię? to bez sensu; trzeba powiedzieć: stawię przed wami!
Niemcewicz: - Naprzód stawię więc dziś przed panami obydwie nowe prace, które...
Kopczyński: - Co za obydwie? Chyba obiedwie.
Niemcewicz: - Obydwa słowa są prawidłowe i obydwu można używać.
Kopczyński: - Obydwa, obydwu! Pan Bóg zatyka na to palcami uszy. Należy wymawiać: obadwa, obudwu!
Niemcewicz: - Zapewne ksiądz ma rację, ale ja...
Kopczyński: - Ma rację! avoir raison! po co ten obrzydliwy francuszczyzm? Ksiądz ma po sobie słuszność - oo, tak będzie prawidłowo.
Niemcewicz: - Ależ ja przez księdza nie jestem w stanie wyłożyć o co idzie, bo...
Kopczyński: - Znowu! Nie jestem w stanie - je ne suis pas en etat! Powiedz że waćpan raz w życiu poprawnie: nie udolnym ja do tego.
Niemcewicz: - Oooo...
Kopczyński: - No nareszcie bezbłędnie pan usta otworzył.
W ciągu 4 lat Towarzystwo przeczytało i zaakceptowało 4 podręczniki: Zoologię - Czempińskiego; Mechanikę - Koca; Fizykę partykularną - Zabłockiego i O Wymowie - Piramowicza. Wśród szerszego ogółu ani zawrotne tempo, ani sama praca nie znajdywała uznania; starzy ludzie mruczeli:
- I na co to? Wygląd zwierząt, prawa fizyczne czyż się zmieniły od stu lat. Uczyliśmy się z ówczesnych książek i chwała Bogu żyjemy szczęśliwie do dziś. Niepotrzebne te wszystkie nowalie.
57.
DROGA DO TARGOWICY
Szczęsny Potocki wałęsał się po Europie czekając kiedy też Polska się opamięta i dla przebłagania go rozpędzi znienawidzony sejm, wreszcie klapnął w Wiedniu. Tam rąbnęła go obuchem w łeb wiadomość o 3-cim maju. Dla dumnego magnata co uważał się za trzecią osobę na świecie (pierwsza Pan Bóg, druga Katarzyna) był to straszliwy cios; z wściekłości nie wiedział co zrobić, by jak najwięcej Polsce dokuczyć: wyemigrować, wstąpić do klasztoru, czy powiesić się...
Hetman polny Rzewuski podszepnął mu: - obalić bezecną konstytucję, pokazać Polsce żeś mocniejszy od niej!
Wszystkich czcicieli rubla w Polsce zaczął gwałtownie brzuch boleć, wszyscy zaczęli jeździć do Karlsbadu na kurację. Po drodze chyłkiem zbaczali do Wiednia, bili przed Szczęsnym pokłony wołając:
- Tyś naszym wodzem! Ratuj nas i naszą wolność!
Defilowali Ożarowski, Kossakowski, Czetwertyński, Hulewicz... Tępy jak drewniana piła Szczęsny rychło uwierzył, że jest polskim Mojżeszem i musi wyprowadzić naród z niewoli konstytucyjnej. Coraz zarozumialszy mówił:
- Ufajcje mi. Ja!! czuwam...
I zgraja wracała do kraju pokrzepiona na duchu. Wierzyła w Potockiego. Najbogatszy był dla niej zawsze i najmądrzejszy.
Król, Ignacy Potocki, marszałek Małachowski napisali do Szczęsnego płaczliwe listy zaklinając do zgody, do powrotu.
Utwierdziły go one tylko w pysze; ha! więc jest jednak niezbędny!
Odpisał brutalnie i z błędami ortograficznymi, że na rewolucję gołowładców przystać nie chce, że jest szczerym demokratą więc z hołopupami bratać się nie będzie.
Jednocześnie napisał pokornie do Potiemkina zapewniając o swej wierności, całkowitym oddaniu carowej i błagając uniżenie o pomoc i ratunek. Ogromne chłopisko, co najlepiej dogodziło Katarzynie i dzięki temu z podoficera gwardii zaawansowało na feldmarszałka, wezwało obu magnatów do siebie, do Jass; pomknęli jak kundle na które się gwiźnie.
Przybyli w połowie października - akurat na pogrzeb Potiemkina. Dziki drab czując się chory ruszył bezmyślnie w podróż; sądził, że wiew stepu go uzdrowi; w drodze, konając, wyskoczył z karety, na czworakach w trawie - zdechł. Potocki i Rzewuski zbaranieli. Co robić? Co teraz będzie? Cały ich rozum polegał na skamlaniu o pomoc Rosji.
* * *
Śledzono w Warszawie kroki Szczęsnego i Rzewuskiego. Nie wiedziano co knują, co zamierzają, ale przytomniejsi zdawali sobie sprawę, że niczego dobrego się po nich nie można spodziewać.
Wystąpił w sejmie Zabiełło wnosząc by stany rozkazały obu panom powrócić natychmiast do kraju, zaprzysiąc konstytucję, wziąć się do pracy w wojsku - jeden był przecie hetmanem, a drugi jenerałem artylerii.
Wnet zaskrzeczeli w obronie podejrzanych Czetwertyński, Rzewuski, Kazimierz Sapieha, książę Adam... Stanisław August perfidnie tłómaczył, że Szczęsny - wzór dobrego patrioty - bawił w Wiedniu dla wydębienia od cesarza Leopolda jakiejś sumki w zamian za jakieś starostwo zabrane mu przez Józefa II-go.
- A do Jass po co się wybrał? krzyknięto.
- Potiemkin chciał kupić folwarki na Ukrainie, Potocki chciał sprzedać, ot zwyczajne interesy majątkowe...
- Rzewuski nie posiada dóbr na Ukrainie, czego też jeździł?
- Pojechał dla kompanii, dla służenia dobrą radą...
Król, ks. Adam, Sapieha nie byli aż tak ograniczeni by nie rozumieć, że konszachty tych dwóch kreatur z Rosją wielkie zło Polsce przynoszą. Ale za jeszcze stokroć większe zło uważali chętkę szlacheckiego sejmu rozkazywania dygnitarzom co się nazywali Potocki i Rzewuski! Solidarność magnacka szła u nich przed miłością do kraju.
Ostatecznie sejm zmiękł, postanowił, że Komisja Wojskowa napisze uprzejmie do swych nieposłusznych podwładnych wzywając ich do łaskawego powrotu w trzymiesięcznym terminie.
* * *
Znużona przewlekłymi wojnami ze Szwecją i Turcją, trochę przestraszona szumnymi reformami wojskowymi sejmu, stara Katarzyna pragnęła na razie spokoju, chwilowo wcale nie zamierzała wtrącać się do Polski. Wyobrażała ją sobie zjednoczoną jak monolit w przywiązaniu do konstytucji, odkładała ciężką rozprawę na później. A że zabrakło Potiemkina, głównego źródła awanturniczych pomysłów, że sama była zgnuśniała i bliska grobu - łatwo mogło w ogóle nie dojść do niczego. Błagalne jęki dwóch możnowładców o interwencję nasuwały zbyt dobrą okazję wmieszania się do spraw Polski by ją można pominąć. Pobudziły złą staruchę do czynu. Na miejsce Potiemkina przysłała do Jass najzdolniejszego swego ministra, leniwego bezgranicznie Bezborodkę.
Potocki i Rzewuski wnet ożyli, nabrali ducha. Nie wyłazili z przedpokoju kacapa, chcieli z wojskiem rosyjskim iść na
Warszawę - zaraz, natychmiast! Bezborodko ich hamował: trzeba wyczekać moment, przygotować plan, zebrać armie, tłómaczył.
Hetman Branicki, zadłużony na 10 milionów, przycwałował do Jass użerać się o spadek po Potiemkinie. Zaprzedał przecie Moskwie dla kariery i złota prócz Polski i siebie samego, żeniąc się z krótkonogą, pękatą, wulgarną, odrażającą Engelhardówną, która była szczytem bękarctwa, bo oficjalnie nie miała ani ojca, ani matki. Olbrzymie dobra białocerkiewskie, otrzymane przez Ksawerego za udział w I-szym rozbiorze, były jej posagiem od Katarzyny, teraz po Potiemkina wniosła mu znów kolosalne dobra. Żaden ród w Polsce nie doszedł do bogactw w tak podły sposób jak Braniccy.
Hetman łasił się do Bezborodki, obcałowywał Szczęsnego i Rzewuskiego, zaręczał o swej gotowości współdziałania z nimi w obaleniu ustawy 5-go maja. Jednak bał się już teraz jawnie zrywać z Polską, wolał do końca siedzieć na dwóch stołkach.
- Gdy wszystko będzie gotowe - dajcie mi znak, przylecę i stanę przy waszym ramieniu! obiecywał.
Tamci dwaj zamierzali zdradę, on jeszcze krzywoprzysięstwo na dodatek. Nie zrażało go to wcale. Po miesięcznym pobycie wrócił do Warszawy, rozpytywany co robią Potocki i Rzewuski w Jassach prawił:
- Nic nie robią. Polują, ucztują, dziwki macają. Bezborodki na oczy nie widzieli, polityka ani im w głowie. Wszystko babskie ploty. Najpoczciwsi to obywatele, daj Boże Polsce więcej takich...
Słuchano tych bezczelnych kłamstw hetmana, członka Straży, prezesa Komisji Wojskowej, nikt mu nie wierzył, ale nie wsadzano go do wieży.
Sejm wystosował do opornych magnatów jeszcze parę listów zaklinających do powrotu - odpowiadali coraz urągliwiej i nachalniej. W styczniu Stanisław Potocki pojechał do Jass z odręcznym pismem Stanisława Augusta, pismem czułym, kornym, błagalnym. Spotkał tam Kniaziewicza wysłanego przez Kościuszkę, razem prosili, razem nic nie wskórali. Właśnie 3 dni przedtem - 10-go stycznia - Rosja zawarła ostateczny pokój z Turcją, armia była wolna, gotowa do nowej wojny. Szczęsny nie krył już zupełnie swych zamiarów, kipiąc z niecierpliwości, wołał do Bezborodki: - Zaczynajmy!
* * *
27-go stycznia 92-go roku, o 12-stej w południe, Małachowski chciał zalimitować sejm. Akurat tego dnia upływał 3-miesięczny termin dany łotrom z Jass do powrotu. Zawsze za miękki marszałek pragnął tym wybiegiem uniknąć dyskusji na ich temat.
Oparł się temu Niemcewicz, wygłosił wspaniałą mowę, najpiękniejszą, najmocniejszą z tych kilku tysięcy, które wydukano podczas sejmu czteroletniego.
- "Rzeczpospolita, mówił, prowadzi układy z dwoma ludźmi - poddanymi swymi! - jak równy z równymi. Zamiast się usprawiedliwiać, butnie odpowiadają, gromią nas żeśmy się ośmielili dźwignąć Polskę..."
Trafnie odmalowawszy całą obrzydliwość tych postaci, przypomniawszy wszystkie dobrodziejstwa, które są Polsce winni - zakończył grzmiąco:
- "Żądam kary, kary surowej bo przestępstwo ogromne i gorszące. Kary nieodwołalnej, bo przestępstwo jawne, bo nic na obronę jego powiedzieć nie można...
I pókiż będą w Polsce te uprzywilejowane rody, którym wszystko bezkarnie czynić wolno. Czas obalić te bałwany zabobonności..."
Zdawało się, że po tak grzmiącej mowie, najłagodniejszym wnioskiem może być: skonfiskowanie dóbr zdrajcom, zdarcie z nich kilkunastu pasów, przykładne powieszenie. Tymczasem Niemcewicz wniósł, by uznać stanowiska hetmana polnego i generała artylerii za wakujące i mianować nowych ludzi. Góra porodziła mysz!
Wnet zagdakał prymas o zasługach Szczęsnego, o męstwie Rzewuskiego; stękał król przypominając, że to on ułożył konstytucję, on ją kocha najbardziej, on raczej trupem padnie niż o krok od niej odstąpi - a jednak trzeba dla jej przeciwników wyrozumiałości, cierpliwości, łagodności; ględzili książę Czetwertynski, książę Sapieha, Plater, biskup Kossakowski...
Sołtyk złożył wniosek by zdrajcom prolongować termin powrotu do 1-go marca.
Po 10-ciogodzinnym wałkowaniu przystąpiono do turnusu. Senat wyobraził sobie, że małoduszni są w mniejszości, więc w ślad za prymasem i Branickim opuścił izbę pozorując wstrzymanie się od głosowania tym, że to nie sejmowa, a sądowa sprawa.
- Hu, hu, do Jass, hu, hu! żegnali ich patrioci.
Jeszcze paru posłów uciekło w dyrdy, ani jednego Potockiego nie było na sali - w izbie co liczyła 500 członków została niespełna setka osób. W jawnym głosowaniu przeszedł tchórzliwy wniosek Sołtyka 59 - na 37; w tajnym zwyciężyli jednak mężczyźni 51 na 43.
Pozbawienie zdrajców tylko urzędów, a więc nieprzyzwoicie łagodne załatwienie sprawy wywołało w kraju szalone zdumienie. Bluźnierstwa i świętokradztwa zdarzały się w Polsce, ale nigdy publiczne potępienie magnata i zabranie mu czegokolwiek. Wystraszony król zapraszał Rozana i błazna Hulewicza doskonale udającego szczekanie psa - kreatury Szczęsnowe - sumitował się przed nimi, że bezczelna uchwała przeszła; chciał by donieśli swemu panu o jego bólu i wiernej przyjaźni. Asekurował się tym na wypadek zbrojnej interwencji Rosji i dojścia Szczęsnego do władzy.
Na Niemcewicza sypano gromy. Cala socjeta patrzała nań z obrzydzeniem. Książę Adam napisał doń ostry list z Drezna z besztaniami, wyrzutami za czarną niewdzięczność. Tylko szeroki ogół niższych sfer był uradowany, popularność Niemcewicza jeszcze wzrosła.
* * *
Przeklinając gołowładców sejmowych co śmieli im odebrać uczciwie kupione rangi wojskowe - Szczęsny i Rzewuski wyjechali w marcu do Petersburga. Powiadomiony o tym Branicki jął zaraz piszczeć, że interesy spadkowe jego żony wymagają podróży do Rosji. Stanisław August wiedział, że to kłamstwo, ale nie śmiał się przeciwić, bo zakaz wyjazdu mógłby rozgniewać Katarzynę. Wziąwszy więc od hetmana z ochotą dane słowo honoru, że wróci na każde zawołanie - pozwolił mu jechać.
W kwietniu hultajska trójka spotkała się w Petersburgu. Złożyli carowej następującą suplikę:
Wielka Katarzyno, podobna bogom bardziej jeszcze przez chęć czynienia dobrze, niż przez posiadaną od nich nieograniczoną władzę. Tobie jednej przystało być bogiem przyjaznym wolności polskiej...
Naród polski skonfederowany wzywa Cię jako Boga przyjaznego wolności i błaga o jej obronę. Wielka dusza Twoja nie odmówi...
Bałwochwalczy ten adres skamlający o zbrojną interwencję, prócz trzech hersztów, podpisali Suchorzewski, Hulanicki, Grocholski, Kamieniecki - razem 14 wyrodków. Carowa przyjęła go radośnie, była dla zdrajców najuprzejmiejsza, wciąż zapraszała na dwór, wyróżniała, obdarowywała. Rozmawiała z nimi oczywiście tylko po francusku, bo, jak wszyscy wówczas Polacy, słowa po rosyjsku nie umieli, nawet Branicki choć żonaty z kacapką. Zresztą sami Moskale wstydzili się swego barbarzyńskiego języka i w salonach używali go jedynie gdy już koniecznie chcieli zakląć siarczyście.
Katarzyna hołubiła zdrajców, bo bez nich nie odważyłaby się napaść na Polskę. Teraz była zdecydowana.
* * *
Wychowanek szkoły kadetów Deboli (którego tchórzliwy król wobec niechęci Katarzyny nigdy nie ośmielił się mianować oficjalnym posłem Polski w Petersburgu) pisał od kwietnia alarmujące listy, donosił o translokacjach wojsk rosyjskich na zachód, o wielkich przygotowaniach, o zabiegach Szczęsnego i hetmanów...
Stanisław August mimochodem, półgębkiem, bagatelizując napomknął sejmowi o tych wiadomościach. Prosił by w stosunku do Rosji panowie posłowie nie używali słów grubych ani nawet ostrych; by o wszechpotężnej imperatorowej odzywali się tylko z najwyższym szacunkiem. Zataił wyczyny trzech zdrajców, na uboczu za to każdemu tłómaczył:
- Potocki, Rzewuski i Branicki są zagorzałymi demokrata mi, fanatykami wolnej elekcji, veta, swawoli szlacheckiej. Najjaśniejsza Pani nienawidzi rewolucji, tępi demokratyzm, uznaje tylko absolutyzm. Zatem nie obali naszej konstytucji, która przecie właśnie wzmacnia monarchię. To byłoby niezgodne z Jej żelazną logiką, z Jej kryształowym charakterem...
Wierzono mu. Strusia polityka była przecie odwiecznie narodową, polską. Zresztą nie miano teraz czasu zajmować się błahymi petersburskimi plotkami. Za miesiąc wypadała rocznica 3-go maja. Uczcić ją godnie, wspaniale - cóż mogło być ważniejsze w danej chwili.
58.
WIELKI CZWARTEK STANISŁAWA AUGUSTĄ
Król obudził się o 8-ej rano, ziewnął parę razy, spojrzał na ogromny portret Katarzyny wiszący na wprost łóżka i prędko się przeżegnał.
- Jak też Najjaśniejsza spędziła noc dzisiejszą, rozmyślał, i z kim? Mówią, że Zubow jest leniwy i źle wywiązuje się ze swej służby...
Przeszedł w szlafroku do garderoby natłoczonej już ludźmi. Podczas gdy kamerdynerzy zlewali go perfumami i smarowali czoło maścią (by zmarszczek nie było) słuchał raportów sekretarzy.
Polityczne go nie zajęły. Uaaa... zawsze to samo; za to rozwiesił uszy gdy któryś szepnął:
- Wczoraj wieczorem widziano Julię Potocką w towarzystwie ks. Sanguszki...
- Ooo, a gdzie?
- Przechadzali się po ogrodzie Saskim, potem wsiedli do jego karety i pojechali na Krakowskie.
- Dziarskiego ma Pepi przyjaciela!
Ubrawszy się król podążył na drugi koniec zamku do pokojów markizy Lulli. Siedziała przed lustrem, służebne czesały jej długie, złote włosy, murzyn i piesek kotłowali się na dywanie.
Stanisław August klapnął na fotelu, służące, murzyn, stara ciotka i piesek zniknęli za drzwiami.
- Nie pocałujesz mnie Lulu na dzień dobry?
- Non Stanislas, jesteś okropny.
- Czemuż to kochanie?
- Już od tygodnia obiecujesz mi nowy sznur pereł i wciąż go nie widzę.
- Sejm wszystkie pieniądze pakuje w wojsko, nic mi nie daje...
- To byle żołdak ma wszystko co mu potrzebne, a ja gniję w nędzy. Brudny chłop droższy ci niż ja.
- Ależ skądże Lulu!
Zbliżył się do niej, pogłaskał odsłonięte ramiona, odepchnęła go:
- W Wielki Czwartek? Nie można rozpustniku. Gdybyś choć miał perły...
Klnąc niepoczytalny militaryzm sejmu zeszedł Stanisław August na dziedziniec. Była już 11-sta rano. Zazwyczaj słuchał Mszy św. w Kolegiacie do której przechodził zamkowym korytarzem. Ale że w Wielki Czwartek odbywał spowiedź, chciał by jak najwięcej ludzi mogło go obserwować. Pojechał do kościoła św. Krzyża.
Przez kryształowe szyby swej soliterki patrzał z pobłażliwym uśmiechem na zamieszanie uliczne. Odwiecznym zwyczajem, na pamiątkę Męki Pańskiej, żacy warszawscy tłukli żydów w Wielki Czwartek, Wielki Piątek i Wielką Sobotę. Straż marszałkowska nie przeciwstawiała się pięknej tradycji, żydzi wzniecali srogi wrzask, ale ani im do głowy nie przychodziło siedzieć w domu. Bogobojni mieszczanie nie handlowali w te wielkie dnie - były to więc ich benefisy. Dla podwójnego zarobku można było znieść parę kuksańców, żałowali, że tak nie jest krągły rok.
Św. Krzyż był pełen wiernych. Patrzyli z zainteresowaniem na biczowników, ludzi o obnażonych plecach i głowach całkowicie osłoniętych kapturami z małymi tylko otworami na oczy. Każdy miał batog w ręku i smagał innych co sił w ramieniu. Krew aż tryskała na siedzące w ławkach kumoszki.
- Masz za grzechy swoje! Masz, a masz! wołali biczownicy i ogarnięci wzrastającą skruchą, prali się do utraty tchu. Wejście króla położyło kres tym pobożnym ćwiczeniom. Ociekający krwią kapnicy poszli do żydów cyrulików po plastry, a Stanisław zasiadł przed głównym ołtarzem na wspaniałym krześle.
Obok, na taburecie, ksiądz kapelan Woronicz. Krzesło było wysokie, taburet niziutki, by należycie przysunąć ucho do ust króla - ksiądz musiał przyklęknąć. W ten sposób wysłuchał spowiedzi. Choć jedyna w roku - trwała zaledwie 3 minuty, gdyby była rzetelna - trwałaby przynajmniej tydzień. Po komunii św. król przeszedł do zakrystii. Rzędem na bocznej ławie siedziało 12 starców żebraków z obnażonymi prawymi nogami. Były już starannie wyszorowane i skropione perfumami, teraz dla pozoru szambelani polewali je wodą ze srebrnej konewki, po czym Stanisław August zarzucał na każdą serwetę. Nazywało się to, że myje nogi biedakom. Jeden starzec o długiej po pas brodzie zwrócił jego uwagę.
- Wiele masz lat? spytał.
- Na św. Michała będzie 106.
- Jakżeż robisz, żeś tak krzepki i zdrów?
- Nigdy wina i kobiet nie używałem Miłościwy Panie.
- Toś kiep! Po co żyć w takim razie.
Postny obiadek bez ukochanej baraniny i nawet bez odwaru z rosołu zasępił trochę Stanisława. Rozchmurzyły go przecież dykteryjki niezastąpionego pochlebcy - Trembeckiego. Leniwy brudas był zatwardzialszy od żebraków i nie mył się nawet w Wielki Czwartek.
Po obiedzie, w gabinecie, król rzekł do marszałka dworu, wiernego i ograniczonego Kickiego:
- Dziś, dla godności pokuty, chciałbym zrobić jakiś dobry uczynek. Pieniędzy mamy mało, więc na jałmużnę nie starczy, ale są chyba jacyś zbrodniarze w prochowni; każ waszmość wypuścić dwóch najgorszych.
Szukał jakiegoś papieru na stole i nie mógł znaleźć. Zirytowany dał policzka lokajowi - od razu pomogło - list się odnalazł; jął go bić coupe - papier mrucząc: - a masz niecnoto za chowanie się!
Szyfrowana korespondencja ze swymi posłami zagranicznymi zajęła mu parę godzin; donosił im skrupulatnie o wszystkich plotkach warszawskich.
Na wieczerzę udał się król do pani Grabowskiej. Bardzo podniecona opowiadała mu, że widziała dziś Bułhakowa, i że przygotowania do obchodu rocznicy 3-go maja wprawiają go we wściekłość. Siostry króla zaskrzeczały natychmiast:
- Do zguby nas doprowadzi ten sejm, jego polityka lekceważenia Przenajświętszej Imperatorowej!
Pani Grabowska wyłuskiwała wszy z peruki, kładła je na stół i pukała w nie młoteczkiem z kości słoniowej:
- Tak samo trzeba tępić sejmowych jakobinów! mówiła z przekonaniem.
Gdy król wrócił do swych komnat kamerdynerzy zdjęli zeń niebieski frak, wysypali z kieszeni ołówek, kalendarzyk, lornetkę, małą wagę, scyzoryk, szpulkę nici, guziki i wiele innych drobiazgów, które uważał za równie niezbędne. Dziwiło to zrazu dystyngowanych panów, bo oni nosili po kieszeniach tylko pół tuzina jaj na twardo, ale moda się przyjęła i u wszystkich spiżarnię zastąpiła rupieciarnia.
Drobny Piattoli referował co przeczytał ostatnio. Szybki jego warkot usypiał króla. Stanisław August spojrzał mętnie na portret carowej: - Chwała Katarzynie, jeszcze jeden dzień dobrze zeszedł! wymamrotał i zachrapał niczym żołnierz stojący na warcie przed Zamkiem.
59.
KWIECIEŃ - OSTATNI MIESIĄC POKOJU
Petersburg dygotał od przygotowań; Platon Zubow, najpotężniejszy mężczyzna w Rosji, bo kochanek Katarzyny, Popow - głupowaty ex-sługus Potiemkina, leniwy Bezborodko - miotali się jak w ukropie. Chodziło przecie o rozbiór Polski - najwspanialszą okazję wzbogacenia się.
Latali kurierzy, prowincjom polecono dostawić rekrutów, generałowie Kochowski i Kreczetnikow otrzymali rozkaz zgrupowania wojsk na granicy Rzeczypospolitej, polskich zdrajców wyprawiono na Ukrainę, by zawiązali tam konfederację, gromadzono pieniądze, pułki i amunicję.
- Kiedy wszystko będzie gotowe? pytała Katarzyna.
- W połowie maja.
- Napisać do Bułhakowa, by 14-go maja w południe, wręczył królowi Poniatowskiemu deklarację o wypowiedzeniu wojny.
* * *
Warszawa trzęsła się od przygotowań; wszyscy ganiali jak koty z pęcherzami. Chodziło przecie o rocznicę 3-go maja - najlepszą okazję do olśnienia świata wspaniałą uroczystością.
Cały obchód wyreżyserował aż do najdrobniejszych szczegółów król. Podczas pierwszego rozbioru nie był tak czynnym i zapobiegliwym. Napisał do papieża z prośbą o przełożenie św. Stanisława z 8-go maja na 5-ci, by kraj miał jednego dnia podwójne święto. Papież nie zezwolił.
Sala zamkowa wydała mu się za mała, kazał przerobić kościół św. Krzyża na cyrk, ławy i trybuny wznieść aż pod sufit. Sprowadził Włocha z Neapolu do wyszkolenia kapeli z 200 grajków, czterokrotnie odbywał regularne próby generalne w kościele; dyrygował osobiście cieślami przy kleceniu trybun; - jak Piotr Wielki przy budowie statków! mówił z zadowoleniem.
Latali kurierzy; prowincjom polecono przysłać delegacje hołdownicze, generałowie Wurtemberg i książę Józef otrzymali rozkaz przybycia z licznym wojskiem na defiladę po Krakowskim Przedmieściu, szykowano fajerwerki, beczki wina i torty.
Stanisław August wezwał Niemcewicza i prosił go o napisanie komedii okolicznościowej.
Mimo sejmu, redagowania gazety, Towarzystwa Elementarnego, ożywionego życia salonowego - znalazł Niemcewicz ostatnio czas i na napisanie kilku bajek, hymnu do piękności, przetłumaczenie długachnej noweli Boufflersa o Alinie, królowej Golkondy. Obiecał więc i sztukę dostawić.
- Masz jeszcze drogi panie Julianie bez mała 3 tygodnie czasu, starczy ci to? niepokoił się król.
- Będzie gotowa Najjaśniejszy Panie!
- Piszże jak najprędzej, a pamiętaj, że 3-go maja wieczorem musi być grana w teatrze.
60.
PONIATOWSKI U BOGUSŁAWSKIEGO
Nadszedł wreszcie wielki dzień. Warszawa wyległa na Krakowskie Przedmieście. O pół do dziesiątej rano Stanisław August, ubrany jak dziewczę do pierwszej komunii w jasne szary, przejechał karetą o ścianach z kryształowych tafli nad którą złoceni geniusze trzymali koronę. Był blady i wystraszony - wciąż wierzył, że knują nań zamach, że przymkną go jak Ludwika XVI-go. Całą noc pisał testament i jęczał.
W kościele św. Krzyża król zasiadł na tronie, który stał przed ołtarzem, tam gdzie krata oddziela prezbiterium od nawy. Tron był zwrócony do nawy tak, że ludzie zamiast ołtarza i tabernaculum widzieli tron i Stanisława. Trybuny skrzypiały od przepełnienia. Rząd, sejm, książę Józef i Wurtemberg na czele 250 wyszlifowanych oficerów, delegacje ze wszystkich województw i miast, piękne damy...
Po solidnej porcji mów (delegatom prowincjonalnym, ku ich wielkiej rozpaczy, nie pozwolono nic gadać - składali tylko adresy wykaligrafowane na pergaminie), po mszy św., kazaniu i dwugodzinnym koncercie Te Deum - ruszyli wszyscy do odwiecznie ulubionej przez dygnitarzy szopki zakładania kamienia węgielnego. Tym razem pod przyszłą świątynię Opatrzności. Wojsko prezentowało broń, grzmiały działa. Nad rozplanowaniem korpusów i baterii na wypadek wojny z Rosją nigdy tak dokładnie nie myślano jak obecnie gdzie ustawić jakiego żołnierza, jaką armatę. Porządek i mnogość wojska uspokoiły króla, przestał drżeć o swe sadło.
Niemcewicz, mimo zachwytu jaki w nim wzbudzały te uroczystości nie na czasie, wymknął się z kościoła do teatru. Miał wielką tremę, czy wobec znikomej ilości odbytych prób, przedstawienie pójdzie składnie.
Zastał Bogusławskiego przy ustawianiu dekoracji. - No, jak tam? Czy aktorzy zdrowi? pytał.
Dyrektor zaprowadził go za kulisy do małego pokoiku zamkniętego na klucz. Otworzył - w gronostajowym płaszczu z koroną na głowie, siedział na zydlu ze złą miną Owsiński.
- Jak to? dopiero południe, a waszmość już przebrany? dziwił się Niemcewicz.
- Bo to taka wstrętna pijanica, tłómaczył Bogusławski, nie ma dnia by się nie zalał, a w znaczniejsze święta - jak dziś, to zawsze podwójnie. Przetrzymałem go siłą, niech króla przed królem zagra na trzeźwo.
- Jakobinie plugawy, króla śmiałeś zamknąć w komórce, skończysz na szubienicy! - zahuczał grobowym basem Owsiński.
- Każę waszmości przynieść suty obiad, obiecał wybiegając Niemcewicz.
Teatr zaczynał się w Warszawie o 6-ej. Sala wyglądała wytwornie: damy w lożach były w sukniach o barwach narodowych, panowie w jasnych frakach; szatni nie było, więc płaszcze rozwieszano po ścianach, a ostrożniejsi siadali na swoich.
Czekano półtorej godziny na króla, nie doczekawszy się podniesiono kurtynę. Przyjechał w połowie pierwszego aktu - zaraz zaczęto sztukę znowu od początku.
Kazimierz Wielki to zanudzająca, trzyaktowa, wierszowana piła. Kazimierz, królowa, Spytko z Melsztyna, Odrowąż, Niemira, Hanna są tak mądrzy, cnotliwi i pełni zalet, że aż korci dać im dla rozruszania kopniaka. Jedyny czarny charakter - magnat Powała - przypominał Branickiego; wciąż prawił o dawnych dobrych czasach, gdy mieszczan się tłukło, a chłopów katowało; statut wiślicki uczynił z dzikiej, słabej Polski państwo potężne i szczęśliwe.
Marne sztuczydło miało jednak ogromne powodzenie. Świetnie pasowało do chwili, Niemcewicz ze swym niezawodnym zmysłem aktualności naszpikował je sytuacjami i powiedzeniami, które wzbudzały momentalny oddźwięk. Gdy pijak Owsiński, czyli Kazimierz Wielki wołał do Powały z patosem:
- W potrzebie stanę na czele narodu mego i wystawię go...
Stanisław August wychylił się z loży i krzyknął:
- Stanę! i wystawię się!
Huragan oklasków był mu podzięką. Zachęcony tym król po chwili, przy słowach pijaka:
- Chociażem stary, choć z głową siwą, pójdę z dobrymi Polakami i albo trupem padnę, albo zostawię Polskę szanowaną i niepodległą...
Znów zarżał:
- Tak, tak! Brawo, fora!
Więc Owsiński powtórzył kwestię, a sala huczała od oklasków. Stanowczo najlepszy aktor był nie na scenie lecz w loży.
Autora wywoływano, wiwatowano na jego cześć. Za swe dwa tygodnie szaleńczej pracy Niemcewicz nałykał się przez dwie minuty owacji.
* * *
Następne dnie upływały równie beztrosko i przyjemnie; Król wydał obiad dla delegatów z prowincji, potem podejmowali ich Ignacy Potocki i Sapieha; bal szedł po balu, fortuny przechodziły z rąk do rąk przy kartach; 13-go maja municypalność stołeczność urządziła ucztę - monstre na 500 osób, cały sejm upił się do nieprzytomności.
61.
KONIEC CZTEROLATKI
18-go maja Bułhakow wręczył królowi nachalną deklarację moskiewską, 21-go król odczytał ją sejmowi. Wojna była dla ogółu gromem z jasnego nieba - nie spodziewano się, nie wierzono w nią...
Stanisław August wnet zaterkotał po swojemu:
- Sprawę należy załatwić raczej piórem niż orężem; nie jest do wiary ażeby tyle światła i wielkomyślności posiadająca monarchini chciała odrzucić wszelkie przedłożenia...
I tłómaczył jak, przez kogo ułagodzić Katarzynę, jak wykazać swą skruchę... Rozległy się z ław pomruki. Przywołany nimi do porządku, jak chłopak co dostał klapsa, zaraz Stanisław wykrzyknął:
- Leczem na wszelkie hazardy wojenne gotów - stawię się i wystawię się!
Miał wrażenie, że jest nadal w teatrze wobec komedii. Nazwisk zdrajców, którym Rosja jak Potockiemu i Rzewuskiemu wyznaczyła oficjalnie po 10.000 rubli pensji, nie chciał wymienić.
Odpowiedź na brutalną deklarację moskiewską zredagowali Ignacy Potocki, Piattoli, Weyssenhoff i Mostowski. Odpowiedź wypadła skandalicznie: nie silna, odważna, męska, lecz - mdła, płaska, lękliwa, tłómacząca się z uchwalenia konstytucji jak z przestępstwa, sumitująca się za powiększenie wojska, za zrzucenie gwarancji. Niewolnicza, upokarzająca ta odpowiedź zamiast wzbudzić zapał wywołała apatię i poczucie niższości.
Ignacy Potocki, jako twórca przymierza z Prusami, pojechał do Berlina prosić Fryderyka Wilhelma o wykonanie traktatu czyli przyjście Polsce ze zbrojną pomocą. Opasły Fryderyk ani o tym myślał, miał już w kieszeni tajną umowę z Moskwą, zapewniającą mu udział w II-gim rozbiorze.
Jego ministrowie kłamali, starali się pozbyć Potockiego; na audiencji brzuchaty monarcha wybąkał tylko: - Okoliczności się odmieniły...
Prusy zdradziły Polskę obrzydliwie, przy pierwszej okazji. Ignacy Potocki nie zdobywszy się nawet na rzucenie mu w twarz właściwego słowa:
- Podli! - wrócił przygnębiony do Warszawy. Przez 4 lata rozlazły i powolny sejm teraz działał szybko. W parę dni uchwalono jednomyślnie: zwiększyć o 10 procent podatki na szlachtę i kler, podwoić pogłówne żydów, przycisnąć mieszczan i chłopów, urządzać zbiórki publiczne. Proszono króla o udanie się do obozu wojska, obiecał solennie, dla zachęty przeznaczono mu dwa miliony na ten cel; upoważniono króla do ogłoszenia pospolitego ruszenia; ustanowiono sąd extraordynaryjny, który bez długich ceregieli miał karać zdrajców śmiercią. Niestety, sąd ten nie wydał ani jednego wyroku.
Kazimierz Sapieha, siostrzeniec Branickiego, dawniej pionek w jego ręku, teraz najgorliwszy patriota, wołał:
- Przestańmy pisać prawa, a pójdźmy je bronić! 29-go maja sejm zwaliwszy wszystko na barki króla, po 4 latach i 562 posiedzeniach - zalimitował się. Stanisław August solwował sesję o 4-ej rano. Opuszczając salę zamkową Niemcewiczowi ani powstało w głowie, że był na ostatnim posiedzeniu sejmu niepodległej Polski.
62.
NONSENS PRAWORZĄDNOŚCI
Filozofom francuskim XVIII-go wieku zdawało się, iż kraj może być potężny dopiero gdy ma dobrą konstytucję. Nie rozumieli, że istotą rzeczy jest kto rządzi, a nie jakie prawa obowiązują.
Przy swym dawnym, fatalnym ponoć ustroju, Polska była za Batorego i Władysława IV mocarstwem. Żona i za wielki brzuch spowodowały niepowodzenia Sobieskiego - nie zły ustrój.
Najgłupsza konstytucja będzie doskonała podczas rządów mądrych ludzi, a najmądrzejsza będzie okropna podczas rządów głuptasów.
Patrioci postawili Polskę na nogi. Wiosną 1788-go roku Polska była próchnem, bałaganem, zahukaną biedotą. Wiosną 1792-go Polska była całkiem przyzwoitym państwem z 60-ciotysięczną armią i dość zasobnym skarbem.
Patrioci dokonali wielkiego dzieła. Lecz, że byli nieodrodnymi synami XVIII-go wieku zdawało im się, że grunt to konstytucja spisana na arkusiku, który każdy może nosić w kieszeni. Uważali za swą wiekopomną zasługę nie obalenie protektoratu Rosji, stworzenie armii, wprowadzenie ładu, ale ustanowienie konstytucji.
Że sejm uchwalił konstytucję 3-go maja to ostatecznie nie było jeszcze nieszczęściem.
Katastrofą natomiast było, że sejm się jej przytrzymywał, że uważał, iż ona obowiązuje, że nie śmiał jej pogwałcić. Teraz, gdy kacapia wypowiedziała wojnę, zdrowy sens wskazywał, że sejm, który Polskę z błota wyciągnął, który był sprężyną wszystkich rozsądnych poczynań, winien być czynniejszym niż kiedykolwiek, winien ująć władzę krzepciej w dłonie i nie oglądając się na żadne ustawy ani prawa, winien przedewszystkim energicznie prowadzić wojnę.
Tymczasem sejm wyrozumował sobie, że konstytucja jest po to, by ją obserwować. Oczywiście zdrowy sens rozumował doskonale, a rozumowanie było bez sensu.
Sejm zajrzał do Konstytucji i - o zgrozo! postąpił zgodnie z nią.
Zalimitował się, całą władzę przelał na króla. On teraz rozkazywał armii, on mianował dowódców, on dyrygował Radą Wojenną, on mógł zwołać pospolite ruszenie, on był zwierzchnikiem komisji skarbowej, on kierował polityką zagraniczną, on decydował o armistycjum, kapitulacji, pokoju! Od czasu Chrobrego żaden monarcha polski nie miał tak absolutnej władzy.
Wydaje się, że patrioci postradali zmysły. Przez 28 lat widzieli słabość, chwiejność, małoduszność, kłamliwość Stanisława Augusta - teraz w najkrytyczniejszym momencie powierzali mu losy kraju. Czyż naprawdę nie rozumieli, że tchórz od urodzenia nie staje się bohaterem na starość, że wieczne popychadło Katarzyny nie ośmieli się nagle stawić jej czoła, że służalcza natura, która zniosła jeden rozbiór i tysiące policzków nie stanie się ni stąd ni zowąd szlachetną i mężną, że wygodniś i łakomczuch raczej wojnę przegra niż narazi się w obozie na noc na twardym łożu i na złą kolację.
Patrioci nie pozwolili sobie na żadne wątpliwości ani obiekcje. Konstytucja głosiła, że w czasie wojny sejmu nie ma, król sam rządzi - patrioci wykonali bezduszny przepis konstytucji. Przy Batorym czy Sobieskim ten ustęp ustawy majowej byłby świetnym, przy Poniatowskim należało go koniecznie pominąć.
Pozostać, schować konstytucję do szuflady, króla zamknąć w komórce, porwać całą Polskę do broni, prowadzić - jak izba francuska - wojnę do upadłego, do zwycięstwa - uczyniłby to sejm półtora roku przedtem i kraj uratował. Dziś byłoby to złamaniem konstytucji. Gwałcić umiłowany twór! Za nic!! Nikomu nie powstało to nawet w głowie.
Czteroletnią wspaniałą działalność zakończył sejm katastrofalnym głupstwem. Patrioci kochali więcej konstytucję niż Polskę.
63.
POLSKA MA WSZELKIE DANE BY ROZGROMIĆ KATARZYNOWE TAŁAŁAJSTWO
Komisja Wojskowa, o powstanie której staczano tak pyskate boje, niewiele była warta.
Składała się z 18 matołów, z których połowa była nadomiar zdrajcami; Komisja nieudolnie rozlokowała wojsko, zacofanym systemem porozdzielała armaty po pułkach choć na zachodzie już łączono artylerię w większe baterie, dostawa amunicji szwankowała, nie miano żadnych planów, nie wiedziano co gdzie jest.
Głównodowodzącymi zostali najgodniejsi tj. najlepiej urodzeni, czyli królewscy bratankowie.
Naczelny wódz na Ukrainie - 30-letni książę Józef - był w wojsku austriackim pułkownikiem, w bitwie pod Sabaczem jakaś kulka drasnęła go w udo. Wystarczyło to by w Polsce, gdzie od wieku żaden oficer inaczej jak od ciosu butelką od piwa w łeb nie został ranny, uznano go za bohatera. Przystojny, czarny, mocno łysiejący książę Józef mieszkał wspaniale, ubierał się wytwornie, tańczył bajecznie, całował cudownie, spółkował niezrównanie, powoził fenomenalnie, przegrywał z wdziękiem tysiące dukatów stryjowskich. Ponieważ na domiar na rewii w Brasławiu skoczył na koniu przez 7 armat - opinia Warszawy była zgodna, że tak znakomitego wodza jeszcze Polska nie miała!
Głównodowodzący na Litwie, rudy Wurtemberg, pił i tłukł żonę w stolicy, zaabsorbowany tymi pożytecznymi czynnościami nie wyruszał do armii. Chodziły głuche wieści, że podejrzanie koresponduje z Fryderykiem Wilhelmem, że zdradza i chce zgubić swe wojsko. Nikt mu nie dowierzał, ale pozbawić go dowództwa znaczyłoby obrazić Czartoryskich. Z dwojga złego wołano zostawić armię Wurtembergowi.
Książę Adam zagroził rudemu, że przestanie płacić jego długi - dopiero pojechał na Litwę.
Pomocnymi mieli mu tam być Judycki, rozlazły generał co postanowiwszy podłubać w nosie przez pół dnia nie mógł się zdecydować w której dziurce, a przez drugie pół którym palcem, oraz postawny Michał Zabiełło co we Francji doszedł aż do rangi kapitana i nawet, podobno, kiedyś, omal, że uczestniczył w potyczce o karczmę. Wielki żarłok, wielki śpioch, w krytycznych chwilach wymagających natychmiastowej decyzji wołał: - un instant, un instant messieurs! i zagłębiał się w indycze rozmyślania.
Dary magnackie, z takim rozgłosem ofiarowywane, okazały się szmelcem. Radziwiłł dał przed trzema laty 6 armat - posłowie litewscy wnosili by za to biust jego ustawić w sejmie - teraz dopiero zauważono, że działa te są bez kół, lawet, luf i zamków.
Szlachta dostarczała jako rekrutów w pierwszym rzędzie wszystkich wsiowych ślepców, idiotów i paralityków.
Magistrat Wilna nakładał cło na proch przywożony z Gdańska do arsenału.
Lubomirski nie dawał wojsku w swych dobrach żywności ani furażu.
Mimo tych i wielu innych mankamentów Polska była najzupełniej zdolna do prowadzenia wojny. Generałowie - stare niedojdy, sztab z bezsensownymi planami, złodzieje w intendenturze, kawaleria bez koni, kulawi w piechocie, zardzewiałe armaty, zbutwiała amunicja, puste składy prowiantury, sabotaż ze strony części społeczeństwa, bezhołowie, zamieszanie - ależ do normalne, uświęcone tradycją rzeczy u stron wojujących. Armia bez bałaganu jest równie nieprawdopodobna jak deszcz bez wody, jeszcze takiej na świecie nie było.
Polska miała około 60.000 regularnego wojska doskonale wyekwipowanego. Armia była młoda, pełna zapału. Zwołując pospolite ruszenie łatwo ją można było potroić. W skarbie świeciło nieco grosza, wszędzie urządzane zbiórki sporo przynosiły. Można było przecież jeszcze obedrzeć kobiety z klejnotów, kościoły z wotów, magnatów ze skarbców, żydów ze wszystkiego.
Skończony dureń Kocbowski wkraczał na Ukrainę z 64-rema tysiącami stupajek, niezguła Kreczetnikow na Litwę z 52-ma tysiącami. Cóż takiego! Zawsze w wojnach z Polską Moskale mieli liczebną przewagę i zawsze byli bici jak sztubacy za kradzież kwaśnych jabłek. Tępe, zabobonne, leniwe, zmęczone wojną z Turkami, kijem przez oficerów analfabetów pędzone żołdactwo kacapskie nie było wcale groźne. Polska miała wszelkie dane, by rozgromić katarzynowe tałałajstwo.
64.
GDYBYŻ GO POWIESZONO CHOCIAŻ NA KWADRANS
Niemcewicz był w gorączce. Rozumiał, że chwila obecna jest decydująca: albo Polska wróci do szeregu prawdziwych państw, albo stanie się znów gubernią rządzoną przez ambasadora-satrapę. Oddał się cały sprawie wojny.
Jako członek Komisji Edukacyjnej napisał uniwersał do młodzieży szkolnej, by błagała Boga o sukcesy oręża polskiego. Komisja nakazała nauczycielom dopilnować uczni w przykładnym uczęszczaniu do kościołów i rzetelnej modlitwie. Obok brata Juliana uniwersał sygnował Antoni Małachowski, Gutakowski, Potocki - wszyscy solidni masoni.
Przeczytawszy go w Gazecie stary pan Marceli Niemcewicz aż mlasnął z zadowolenia:
- No, nareszcie roztropne posunięcie! Teraz mamy szanse pobić Moskali; gdyby tak jeszcze odkomenderowano część wojska do chrzczenia żydów...
Gazeta Narodowa i Obca była całkowicie na usługach wojny. Niemcewicz drukował listy ofiar, sam przyłączając się do każdej składki z paruset złotymi, nazwiska woluntariuszy wstępujących do armii, informacje z placu odwrotu. Ponieważ tych informacji, z właściwą mu złą wolą, król kazał swej kancelarii odmawiać, Niemcewicz komponował je samodzielnie, wymyślił niezastąpioną formułę: "nasze wojska w najlepszym porządku cofnęły się na z góry upatrzone pozycje..."
Z Warszawy wymaszerowały ostatnie pułki; armaty zaprzężone w 3 konie i wozy prochowe w 5 z łoskotem opuszczały miasto. Król w towarzystwie dam wyłaził z Zamku, oglądał na placu armaty, naturalnie nic nie rozumiał, ale mówił z miną znawcy:
- Ta ma śliczny kształt! Oo, a czemuż ta ma taką krótką lufę, pewnie szelmy majstry się upiły i odlewania nie dopatrzyli.
- To moździerz Najjaśniejszy Panie.
- Nie potrzebujesz mi mówić gamoniu, od razu to sam zauważyłem.
Warty zaciągali obecnie mieszczanie. Stał przed arsenałem rozradowany grubas z błyszczącym karabinem, przepasany trzema patrontaszami, cała rodzina schodziła się patrzeć jak tata służy.
- Już czas na obiad, chodź Pafnucy! wołała pani kupcowa.
- Kiedy jeszcze zmiany nie widać.
- No to co z tego? Ty swoje odstałeś. Chodź, bo zupa wystygnie.
- Racja, potwierdzał mieszczanin dobywszy zegarka, ja już swoje ojczyźnie wysłużyłem, nie będę przez tych leniuchów zimnej grochówki jadł. Idziemy!
Dzieci chwytały karabin taty i wszyscy biegli wesoło do domu.
Nie było w kraju tej nienawiści do wroga, bezpardonowości względem zdrajców - koniecznych dla wygrania wojny. Stanisław August napomykał wciąż o załagodzeniu "konfliktu", o niezaognianiu stosunków. Nie dopuszczał do podstawowych reakcyj podczas wojny.
Przełapano list Wurtemberga do króla pruskiego w którym donosił, że w myśl jego poleceń rozproszkowuje wojsko, nie manewruje nim, by ułatwić Rosjanom zwycięstwo.
Skrzywił się Stanisław August: co to za nieprzyzwoite metody rozpieczętowywać listy naczelnego wodza? No, ale trudno - stało się. Pozbawiono Wurtemberga komendy, zamiast powiesić obmierzłego zdrajcę chociaż na kwadrans - dla przykładu innym - dano mu spokojnie wyjechać do Berlina. Księżna Marianna zaraz zażądała rozwodu i zamknęła się z matką w klasztorze Sakramentek. Nie można więc było mieć do Czartoryskich pretensji - dali Polsce rekompensatę!
Bułhakowa nie przepędzono z Warszawy. Siedział i intrygował. Kurierzy jego, niezatrzymywani i nierewidowani, byli łącznikami między Kreczetnikowym i Kochowskim; korespondencja korpusów rosyjskich z Litwy na Ukrainę szła najkrótszą drogą - przez Warszawę.
Bułhakow kosztownymi prezentami zjednał sobie otoczenie króla. O wszystkim co się działo na Zamku, co postanowiono na radzie ministrów, co raportowali generałowie - był doskonale poinformowany i z kolei bez przeszkód donosił Petersburgowi.
Korespondencję króla z Debolim czytywał stale Bezborodko. Niedołężna Polska nie miała przed Moskwą sekretów.
65.
WYPRAWA NA WRÓBLE
Dobrzy patrioci domagali się od króla wykonania obietnicy danej sejmowi, tj. wyjazdu do obozu. Sądzili naiwnie, że gdy Poniatowski przypasze szablę i będzie spał w namiocie na armacie to już tym samym stanie się Batorym. Od jego obecności w obozie uzależniali pomyślny obrót wypadków. Tłómaczyli, że będzie to dla narodu widomym znakiem, iż wojna się rozpoczęła i wszyscy winni stawać w szeregu. Tępy to był naród, który dla zrozumienia tak prostych rzeczy potrzebował tak skomplikowanej demonstracji.
Stanisławowi trudniej przychodziło zdecydować się na wyjazd do obozu niż Sobieskiemu na odsiecz wiedeńską.
- Kiedy ja nie mam pieniędzy! zrzędził.
- Ofiaruję 200.000 zł., oświadczył Małachowski, ale włożę je dopiero do pojazdu w którym wyruszy Wasza Królewska Mość do obozu.
- Gdzie ja założę ten obozek? jęczał król, i czyliż będę w nim miał odpowiednie kanapy, kuchnię, bibliotekę?
Postanowił wreszcie, że w Kozienicach dokąd czasem jeździł na polowania, lecz potem błysnęła mu genialna myśl: - Praga przecież jeszcze bliżej!
Z wielkim hałasem powstał niepotrzebny zgoła obóz na Pradze. Przez trzy tygodnie Kluchosław to nie miał czasu, to się źle czuł, to był piątek, to zapomniał, to czekał na listy, to za późno wstał, to pogoda była niestosowna...
Wreszcie, drżąc całym sadłem, pojechał karetą. W obozie kwadrans przeglądał hufce, trzy kwadranse jadł obiad, dwie godziny spał w namiocie - po czym wrócił na Zamek. Zasiadł w salonie wśród swych sióstr, pań Grabowskiej, Ożarowskiej, kanclerzyny Małachowskiej, Protowej i Sewerynowej Potockich... opowiadał o swej kampanii na wróble. Babie stado będące w komplecie na bułhakowym żołdzie zaskrzeczało natychmiast:
- Mamy króla bohatera!
- Bledną wobec niego Achillesy i Hannibale!
- Nie powinna się Wasza Królewska Mość tak narażać!
- Trudy, niebezpieczeństwa wojenne mogą zaszkodzić twemu zdrowiu Stasiu, a zdrowie twe cenniejsze dla kraju, niż wygrana bitwa!
- Czyż zresztą nasza słaba, nieliczna, niewprawna armia może w ogóle wygrać bitwę z potężną, wspaniałą armią rosyjską?
- Niepodobieństwo!
- A gdyby jakimś cudem i wygrała jedną to przecie nic nie pomoże, bo Moskwa natychmiast wystawi trzy nowe armie.
- Ta wojna to tylko daremny krwi rozlew!
- Tylu młodych, ślicznych, jędrnych chłopców, mogących tak wiele dobrego w innej dziedzinie zdziałać, ginie napróżno!
- Wojna obecna to prywatna wojna między Ignacym Potockim i Szczęsnym Potockim; nie przystoi królowi wdawać się w nią.
- Kraj potrzebuje ładu, spokoju, zgubi go ta pożoga wojenna.
- Jedyny ratunek to zdać się na łaskę wszechmocnej Imperatorowej.
- Przeprosić, przebłagać jej słuszny gniew...
- Najcnotliwsza ta Pani nie chce przecie niczego innego jak dobra Polski.
- Gdy złożymy bezrozumny nasz miecz u Jej stóp - wspaniałomyślnie przebaczy, zostawi nam wszystko jak było...
- Ach Najjaśniejszy Panie, powinieneś przerwać czym prędzej tę najszkodliwszą z wojen.
- Naród będzie ci za to wiekopomnie wdzięczny. Zamiast zgromić kwoki za te bluźnierstwa Stanisław August słuchał ich z lubością. Wypowiadały przecie jego własne myśli i przekonania. Jazgot kilku jurgieltowych wiedźm brał z zadowoleniem za głos całego społeczeństwa.
Na razie jeszcze udawał i pozował. Gorącym patriotom rozpowiadał jak lada chwila wyruszy w pole, poprowadzi pułki z gołą głową i szablą w ręku do ataku, jak zbroczony krwią padnie w chwale - za konstytucję, za ojczyznę! I roztkliwiony wizją swych zwłok w rowie, lał strumienie łez. A łatwowierny patriota obejmował króla za kolana, wtórował mu bekiem.
66.
MISTRZOWSKI KUBEŁ ŻÓŁCI
Targowiczanie zasypywali kraj kłamliwymi odezwami. Rozjątrzony Niemcewicz chwycił za pióro na początku lipca i w parę dni napisał kapitalną broszurę:
Forma prawdziwego, wolnego Rządu przez konfederację Targowicką ułożona.
Jak Powrót Posła jest najlepszą komedią, mowa przeciw zdrajcom najsilniejszym wyczynem krasomówczym tak i ta książeczka najzjadliwszym pamfletem XVIII-go wieku. To arcydzieło publicystyki! W trzech dziedzinach Niemcewicz okazał się mistrzem.
Zwięźle, z pasją przedstawił jak magnaci chcą urządzić przyszłą Polskę demokratyczną:
Posłami, sędziami w trybunałach będą ci, których oni wybrać każą; sejmy uchwalać, sądy wyrokować mają podług ich rozkazów; szlachcic może tylko mieć zdanie zgodne ze zdaniem swego pana; mieszczanom, bydłu i chłopom wolno tylko pić w pańskiej karczmie i pracować na pana; królewskimi prerogatywami są: pierwszeństwo przy stole i podpisywanie przywilejów dla panów na urządzanie jarmarków; starostwa mają należeć do panów; wyższe od stójki urzędy mogą piastować tylko panowie; wojsko niepotrzebne; szkoły zbędne; fabryki zgubne; drukować nic nie wolno prócz panegiryków na cześć magnatów; modlić się trzeba jedynie o zdrowie i pomyślność dla panów...
Świetny ten, pełen ognia pamflet przyprawił księcia Adama o mdłości: - Jak można pisać tak wulgarnie, bez szacunku o szacownych rodach! jęczał.
Potoccy w Warszawie byli zgorszeni, a Potoccy w Targowicy wściekli. Nigdy od nikogo tyle się magnatom nie dostało co od tego magnackiego wychowanka.
Wojna źle szła. Z placów odwrotu, mimo powszechnej chęci żołnierza walczenia do ostatka, przychodziły same smutne wieści. Na Litwie, mimo bitności i zapału młodocianej armii, patentowane fujary Judycki i Zabiełło doprowadzili do kompletnej debandady, cofnęli się z wojskiem w nieładzie do Grodna. Nie było w tym ani cienia zasługi Kreczetnikowa; wystraszony i niezdecydowany przegrupowywał swe siły w nieskończoność, zawsze był gotów do ucieczki.
Książę Józef, wedle wskazań Rady Wojennej, cofał się spod Humania do Bugu! Bezsensowny plan, bo płytki i wąski Bug nie był żadną linią obronną, ślepy karzeł mógł go wszędzie przejść w bród. I co za system by ruchami wojska nie wódz kierował, ale Rada głupców oddalona o 1000 kilometrów.
Trapiły te niepowodzenia Niemcewicza. Napisał pamflet, odezwę do młodzieży, w każdym numerze Gazety nawoływał do broni - uznał, że dość służenia krajowi piórem, pora wziąć się do szabli.
67.
PRZEDSTAWIENIE DLA JEDNEGO WIDZA
Rankiem 16-go lipca Niemcewicz poszedł na Zamek, został wprowadzony do garderoby króla. Stanisław August siedział przed lustrem nieumyty, nieuczesany, bez szminki - wyglądał na stare pudło. Słuchał raportu kuriera przed chwilą przybyłego z Litwy:
- III-cia dywizja cofnęła się pośpiesznie pod Słonim, cały tabor stracony...
- Uaaa, - ziewnął król.
- 4-ty pułk został rozbity, kilkadziesiąt ludzi padło.
- Uaaa.
- Major Różycki i kapitan Biesiadecki zabici.
- Uaaa.
- Po stronie rosyjskiej został zabity Zubow...
- Kto taki? podskoczył król.
- Zubow, Walery Zubow, udało się naszym dragonom go przystrzelić...
- Łotry, zbrodniarze, tupał nogami król, zamordowali szwagra najcnotliwszej Imperatorowej! Tego nieszczęścia jeszcze nam brakowało! Precz, won z moich oczu!
Kurier wybiegł oszołomiony. Zachował pomyślną wiadomość na ostatek i właśnie ona dopiero rozłościła króla. Nie rozumiał.
Wiadomość zresztą była nieprawdziwa. Okazało się wkrótce, że Zubow wcale nie zginął; za dobrze się dekował.
Widząc dezaprobatę na twarzy Niemcewicza, Stanisław August pohamował się i zapytał słodziutko:
- Czegóż chcesz mój kochany?
- Chcę jechać do armii księcia Józefa, chcę się bić!
- Szkoda cię, możesz zginąć, a przedniś poeta...
- Poeci winni służyć krajowi w pierwszym rzędzie.
- Nic tam nie pomożesz, bardzo źle rzeczy idą...
- Lecz łacno mogą się poprawić; Wasza Królewska Mość zwoła pospolite ruszenie, stanie na czele narodu, przybędzie do obozu...
Kluchosław machnął ręką - z zapaleńcami nie warto dyskutować; wprowadził Niemcewicza do sąsiedniego pokoju pełnego tłomoków z mundurami, siodeł, lanc; na podłodze leżały szable, pistolety, karabiny i nawet armatnie koło.
- Widzisz, rzekł król, szykuję się do kampanii! i schwyciwszy jakąś karabelę jął nią wymachiwać wołając: - będziemy się bili! Do ataku, marsz, marsz!
- Ach, Najjaśniejszy Panie, zachlipał Niemcewicz padając mu do nóg, zawsze cię kochałem nad życie, wierzyłem, że kraj uratujesz...
- I nie zawiedziesz się podobnież jak wszyscy co wiernie przy mnie stoją. Zaczekaj tu, napiszę list do księcia Józefa.
Stanisław August przeszedł do swego gabinetu, siadł zasapany pod portretem Katarzyny i zaczął: "Mon cher Pepi. Je fais l'impossible by jak najprędzej stanąć w obozie..." po czym wspomniawszy o swej miłości ojczyzny i chęci przelania za nią krwi rozwodził się o dobroci carowej, o potrzebie jej przebłagania, o korzyściach zaprzestania wojny, o konieczności spłacenia swych długów; na zakończenie tych sześciu stronic zaklinał Pepi by był ostrożny, nie narażał się, nie przeziębiał, nie przemęczał...
Wezwał kuchmistrza Tremo, kazał mu zapakować duży placek ze śliwek - taki jaki lubi Pepi - wrócił do Niemcewicza, mówiąc:
- No to jedź z Bogiem i tym oto moim listem do księcia; wręcz mu też zaraz ten pakiet, a nie zapomnij - zaraz! bo to bardzo ważne; donieś, żeś mnie widział już jedną nogą w strzemieniu, że lada chwila zjawię się wśród armii.
"Nie możemy przegrać wojny, myślał wychodząc Niemcewicz, z tak prawym, dzielnym, stałym w dobrych intencjach królem..."
Powierzył redakcję Gazety swemu pomocnikowi Szymańskiemu, przebrał się w mundur majora. Skoro generałami artylerii byli wtedy magnaci co nigdy w życiu nie słyszeli strzału armatniego - słusznie on był majorem. Bądź co bądź w Korpusie Kadetów nauczył się odróżniać haubicę od bagnetu.
Tegoż dnia wieczorem, na małym wózku, wyruszył do armii.
68.
ARMIA ZAMIENIONA W RAKA
Niemcewicz zastał kwaterę księcia w Dorobusku. Wojsko było rozżalone ciągłym cofaniem się, czteroklepkowy niepiśmienny ordynans rozumiał doskonale bezsens tej taktyki naczelnej Rady Wojennej. Poza potyczką pod Zieleńcami ani razu nie skrzyżowano broni z Moskalami. Nikt nie został nawet zadraśnięty, zwykła kampania sejmikowa była krwawsza od tej pseudo-wojny. Mieć pod sobą konia zabitego uchodziło za patent na bohaterstwo, co drugi oficer się tym przechwalał, świeżo ustanowionych orderów wojennych, pozłacanych krzyżyków z napisem Virtuti Militari, był w obozie pełen wielki kufer; wszyscy dygotali z chęci otrzymania ich - ale za co? Przecie nawet te chabety ginęły jedynie w wyobraźni.
Książę Józef wykazał zmysł strategiczny, odwagę osobistą, zapał, sumienność - ale wszystkie te zalety które by wystarczyły na utworzenie trzech dobrych wodzów niszczyła z kretesem jedna straszliwa wada: kochał stryja Stanisława i był mu posłuszny!
A w obecnej sytuacji prowadzić i wygrać wojnę można było jedynie robiąc wszystko akurat wręcz przeciwnie niż nakazywał król.
Sztab księcia składał się z młodych, wesołych oficerów. Pletli kawały, żartowali, że to Potocka wojna, wojna Stasia z Kasią - pokłóconych kochanków, że tak czy owak polscy wodzowie zwyciężą boć po tamtej stronie są dwaj hetmani i generał artylerii...
Niemcewicz uznawał tylko dobre i swoje dowcipy, sztabowe wydały mu się zbrodnicze. Wojna była dlań święta, przyjechał do armii jak beduin do Mekki i chciał tu widzieć same doskonałości. Zgromił więc oficerów, palnął im wzniosłe kazanie. Zaczęli się nań boczyć, patrzeć krzywo jak na kontrolera.
Książę Józef był niespokojny o Kościuszkę idącego w ariergardzie, miał mętne wieści o bitwie pod Dubienką.; Niemcewicz oświadczył, że jedzie na zwiady.
Późną nocą dotarł do Kuniowa odległego o 5 mile od Dubienki. Zastał tam Kościuszkę w czarnej rozpaczy, łkającego:
- Straszna klęska! W ciemnościach zdołały ujść ze mną tylko dwa bataliony piechoty i jeden regiment jazdy; reszta mojej dywizji stracona! Ach, ach...
Zaczął pisać do księcia raport o swym pogromie, gdy nagle rozległ się tętent, tupot - do izby wpadł Wielowieyski wołając:
- Więc żyjesz generale? No chwała Bogu! To grunt. Te dwa bataliony piechoty i kawałek jazdy można odżałować...
- One są tu ze mną. Ale za to reszta dywizji...
- Całą dywizję w komplecie szczęśliwie tu przeprowadziłem.
- Ha, więc nikt nie zginął? Zatem odnieśliśmy cenne zwycięstwo.
Kościuszko podarł zaczęty raport i napisał drugi z drobiazgową relacją o swym sukcesie. Dubienka z bezładnej rozsypki stała się mistrzowskim odwrotem i rozsławiła w Polsce wodza tak przemyślnego manewru.
Niemcewicz został przy Kościuszce, którego stateczność i powaga bardziej przypadały mu do gustu. Książę Józef bawił się wojną - Kościuszko ją celebrował.
Swawolny, lubiący dowcipy nie na najwyższym poziomie, ale na takim średnim - poniżej pasa, książę nie miał sympatii dla purytanina z Ameryki. Cnotliwy Kościuszko nie uczęszczał na wystawne obiady księcia, za to rady wojennej nigdy nie opuścił; adiutanci Poniatowskiego podrwiwali zeń po kątach i przezywali pastorem.
Polacy na rozkaz Warszawy cofali się wciąż bez celu i bez powodu. Moskale następowali bezmyślnie i bez żadnej zasługi. Kochowski nie wykazywał nic prócz wyjątkowej niezdarności, nawet Branicki paradujący w jego sztabie w stroju hetmana nie był tam najlepszy. Jeden odważny atak w dobrej pozycji mógł znieść całe to kacapskie stado.
Armia przeszła Piaski, Lublin, zbliżała się do Puław. Sądzono, że gdzieś nad Wisłą dojdzie nareszcie do walnej bitwy. Wszyscy - od naczelnego wodza do ostatniego szeregowca - drżeli z niecierpliwości.
69.
BÓG I KATARZYNA
Kluchosław August myślał z goryczą:
Ta nieznośna wojna trwa już chyba wieki, a 4 tygodnie to na pewno; kosztuje najniepotrzebniej masę pieniędzy, które ja mógłbym o wiele korzystniej, bo na siebie obrócić; pierwszym obowiązkiem zgromadzeń narodowych jest spłacanie długów monarszych! Sejm nie spełnił tego świętego obowiązku; od kogo teraz pożyczyć? od kogo co dostać? Przez te brewerie wojenne jeszcze stracę koronę... trzeba nareszcie skończyć z tą zwariowaną wojną!
Nic nie mówiąc nikomu napisał pokorny list do Katarzyny z przeprosinami, zapewnieniami swej uległości, błaganiami o pokój.
Carowa odpowiedziała surowym, prostackim biletem, że król może liczyć na jej łaskę tylko o ile przystąpi natychmiast do Targowicy! Wobec tak wyraźnej woli bożej Kluchosław zwołał radę ministrów.
Zeszli się wszyscy na Zamek, rozmawiając o wojnie, czekali aż król wygrzebie się z betów.
Zjawił się nadspodziewanie prędko. Wymuskany, wypinając brzuch, oświadczył wesołym głosem:
- Zgłaszam swój akces do Targowicy! Kto prawym synem ojczyzny - postąpi jak ja!
W prawych patriotów jakby piorun strzelił. Oczy wyszły im na wierzch, usta rozdziawili, zatkało oddech...
A król ze słodyczą klarował, że akces do Targowicy to zakończenie krwawej wojny domowej, to zbawienie kraju od łupiestwa i ruiny, to jedyny sposób uniknięcia drugiego rozbioru i wreszcie - co najważniejsze - to wykonanie stanowczego rozkazu Najpotężniejszej Imperatorowej. Odczytał jej list i powiódł tryumfalnym wzrokiem - jakaż tu może być jeszcze dyskusja.
- Ślubowaliśmy wierność konstytucji! wykrzyknął Sapieha.
- Legnie w gruzach całe dzieło reform, przekładał Małachowski.
- Jakież zapewnienia dała carowa, że nie zagarnie naszych ziem skoro złożymy broń? pytał Ignacy Potocki.
- Najjaśniejsza nie raczy z nami paktować póki zajmujemy wrogą postawę, odparł król, lecz trzeba ufać Jej wielkoduszności...
- Lepiej ufać armatom!
Łamiącymi się głosami ciskali patrioci argumenty, prosili, zaklinali na wszystko co święte... daremnie! Król był nieugięty, wsparli go skwapliwie Chreptowicz, kanclerz Małachowski, obaj bracia i inne rublochapy. Przedawczyki, przez głupotę patriotów dopuszczone do rządu, z uszami pełnymi podszeptów Bułhakowa i kieszeniami jego złota, gardłowali za padnięciem plackiem do nóg Katarzyny jako za jednym zbawieniem.
- Głosujmy, skrzeczał kanclerz, kto za konfederacją 3-go maja, kto za targowicką?
- Tak, tak, głosujmy, kwiczeli zdrajcy.
Zwyciężyli. Okazali się w większości. Ignacy Potocki protestował:
- Konstytucję 3-go maja uchwalił naród, rada ministrów nawet jednomyślnością nie może jej obalić.
Na to król: - W imię konstytucji, mocą której do mnie należy decyzja, rozkazuję - niezwłoczne przerwanie wojny!
Chreptowicz rozwinął arkusik papieru - akces do Targowicy, zdrajcy rzucili się podpisywać.
- A wy? zachęcał król zrozpaczonych oponentów.
- Nie. Za nic!
Kluchosław wstał, wyszedł otoczony podłą zgrają. We drzwiach ministrowie Rzeczypospolitej wznieśli okrzyk: - Bóg i Katarzyna!
- Hańba, jęknął marszałek Małachowski, a za nim Potocki, Sapieha i echo pustej sali. Kołłątaj chyłkiem wybiegł za zdrajcami.
70.
REKORD ZAŁGANIA
Decyzja króla i rady ministrów zyskała pełne uznanie Bułhakowa.
- Wot i prekrasno! zacierał ręce.
Pyzatej Grabowskiej, w nagrodę za systematyczne nawracanie małżonka, ofiarował wspaniałą złotą bransoletę wysadzaną szafirami i brylantami. Inne kwoki zamkowe też zostały suto obdarowane. Gęgały tryumfująco:
- A co? Ledwo wojna skończona i już jakie błogie skutki dla kraju!
Kluchosław, kontent, że nareszcie zdobył się na krok o którym marzył od początku, siedział w swym gabinecie i czytał Plutarcha.
- Ech, ja pechowiec, wzdychał, nie gorszym od Solona, Arystydesa i Leonidasa, ale mój Naruch nie potrafi mnie tak pięknie przekazać potomności jak ten szelma Plutarch...
Do księcia Józefa pisał sążniste listy. Tłómaczył drogiemu Pepi, że musi przecie spłacić swe długi, że musi mieć u kogo nowe zaciągnąć, że przystąpienie do Targowicy było jedynym rozsądnym i godziwym wyjściem, nakazywał, błagał by i Pepi zgłosił akces. Ja - kończył - nie mam innych trosk poza służeniem krajowi; póki życia wytrwam na posterunku, nie odstąpię skołatanej Ojczyzny, raczej trupem padnę niż dam o piędź ziemi uszczuplić jej granice; bierz przykład ze mnie, Pepi nie składaj dymisji!
Doszły króla zupełnie pewne wiadomości, że drugi rozbiór już jest w Petersburgu postanowiony. Wnet przez Bułhakowa zaproponował Katarzynie, by mu wyznaczyła 100.000 dukatów rocznej pensji - wówczas on abdykuje, wyjedzie do Włoch, nie mieszając się do niczego spokojnie tam dopleśnieje żywota, a ona w Polsce będzie robić co zechce.
Carowa tylko wzruszyła ramionami na tak niedorzeczny pomysł. Też! Właśnie dzięki Stanisławowi robiła z Polską co chciała, był dla niej pożyteczniejszy niż dwie stutysięczne armie z kohortą generałów.
- Dopiero bez tego starego durnia mogą być z Polską trudności! myślała.
71.
ARMIA Z WYTRĄCONYM MIECZEM
W słoneczny ranek 25-go lipca Niemcewicz obudził się w Kurowie (30 klm. za Lublinem) wesół jak szczygieł i jął deklamować barłożącemu się w sąsiednim łóżku 19-letniemu generałowi Ilińskiemu kuplety. Śmieli się obaj do rozpuku gdy wpadł do izby oficer wołając:
- Król przystąpił do Targowicy! Każe nam złożyć broń! Wojna skończona!
Za miasteczkiem rozlegał się tętent, strzelanina. To książę Józef, w przystępie rozpaczy, rzucił się na czele ariergardy na Moskali. W ciągu dwumiesięcznej rejterady mógł znaleźć lepsze okazje do bitwy; za późno się zorientował, że ślepe słuchanie stryja prowadzi tylko do kapitulacji.
Iliński i Niemcewicz dopadli koni, popędzili w pole. Świst kul, ryki, zamieszanie - major Niemcewicz nie rozumiejąc gdzie swoi, gdzie obcy, kogo bić - galopował bezmyślnie. Książę Józef ciskał się na wszystkie strony, chciał zginąć, naturalnie nie było sposobu. Tylko jedna zbłąkana kula trafiła Ilińskiego w głowę - padł jak kłoda. Pan major patrzał osłupiały na trupa 19-letniego generała z którym dowcipkował przed kwadransem.
Była to ostatnia z pół tuzina ofiar wojny.
Zabrzmiały trąbki, załopotały białe ręczniki. Zjechali się na polu Kochowski i książę Józef w otoczeniu licznych sztabów. Tam tryumfalne, harde mordy, tu upokorzone, blade twarze. Ustalono, że armia polska cofnie się do Kozienic, tam złoży broń i przejdzie pod dowództwo hetmanów targowickich.
Tak oficjalnie skończyła się wojna, która w praktyce jeszcze nie była zaczęta.
Czarna rozpacz zapanowała w obozie. Oficerowie, których wczoraj jeszcze za żarty o Potockiej wojnie pomawiał Niemcewicz o brak patriotyzmu, teraz tłukli łbami o ściany, szlochali, klęli straszliwie; kochali Polskę, byli pełni męstwa, chcieli przelać krew za ojczyznę, a najedli się tylko hańby. Niemcewicz głośno pomstował na króla, że usłuchał kwiku głupich bab - nie zewu honoru, że za krótkie doczesne wygody przystał na wieczną bezsławę. Taka złość i zniechęcenie go ogarnęły, że aż usiadł do faraona - byle oszołomić się, zapomnieć...
Cały sztab grał z wściekłą pasją. Przelewało się złoto. Niemcewicz grywający dotychczas jedynie ojcowskim systemem - na pacierze - obecnie stawiał całą swą sakwę; stracił co miał - 500 dukatów, pożyczył od kogoś jednego, odegrał swe 500 i jeszcze 15 plus.
- No, nie wszystko stracone! powiedział sobie wstając spocony od stołu.
Nazajutrz armia przybyła do Puław. Wielki tam panował rozgardiasz, książę Adam z całą rodziną szykował się do wyjazdu za granicę. Szkaradny Szczęsny był na księcia specjalnie zawzięty: nie mógł mu darować, że jego człowiek - Niemcewicz - napadł nań w sejmie, osmarowywał w Gazecie, wyśmiał w broszurze. Teraz, by upokorzyć księcia Adama, Szczęsny, grożąc konfiskatą dóbr, żądał niezwłocznego przystąpienia do Targowicy. Czartoryski nie był królem - miał więc poczucie godności, za parę folwarków nie chciał wypierać się konstytucji do której rękę przyłożył, postanowił emigrować. Ujrzawszy Niemcewicza, sprawcę swej krytycznej sytuacji, uściskał go serdecznie mówiąc:
- Zalałeś, mój panie Julianie smoły za skórę targowiczanom, nienawidzą cię okrutnie. Sybir nie fraszka. Radzę szczerze - zmykaj co rychlej za granicę!
W salonie, zawalonym podróżnymi tłomokami, odbyła się ostatnia narada. Czy można jeszcze coś dla kraju przedsięwziąć?
Histeryczna księżna Izabella wysunęła projekt porwania króla z Zamku, przytaszczenia go siłą do armii. Zapalili się niektórzy do tej myśli, kombinowali, że trzeba wysłać Eustachego Sanguszkę, że on wywabi Stanisława do ogrodu, tam wsadzi go w worek... Plan upadł, zrozumiano, że to nic nie pomoże. Ludzie stateczni nie widzieli rady; wiało przygnębieniem i apatią; nie było głowy, nie było wodza.
Generałowie postanowili podać się do dymisji. Król pisał do Pepi i wyższych oficerów: "Gdzie ze mną będziecie, tam honor wasz zawsze ocalonym zostanie!" Oczywiście było wręcz przeciwnie, ale że dymisje wyglądały jak publicznie i zasłużenie wymierzony mu policzek - zaklinał ich by nie opuszczali armii.
Niemcewicz gorąco agitował za dymisjami, wołał, że zdrajca ten co się do niej nie poda. Książę Józef, Kościuszko, Wielhorski, Mokronowski, Zajączek i dziesiątki innych zgłosili swe rezygnacje. Było to dobrze, gdyż dzięki tej manifestacji społeczeństwo jasno widziało, że wszystkie wartościowe jednostki potępiają króla, odżegnują się ze wstrętem od Targowicy. Mniej znani oficerowie, co nie uczynili efektownego gestu i zostali w wojsku byli jednak jeszcze zasłużeńsi. Uchronili armię przed zupełnym rozpadnięciem, przetrzymali ją dwa lata, umożliwi li powstanie Kościuszki.
Śpiesznie rozjeżdżano się sprzed pałacu puławskiego; ks. Adam z całym dworem do Wiednia, generałowie z armią do Kozienic, Niemcewicz na swym wózku do Warszawy.
- Do zobaczenia! wołano na ogromnym podwórzu.
Niemcewicz płacząc dodawał: - do zobaczenia na obczyźnie!
W Warszawie Niemcewicz spędził zaledwie kilkanaście godzin. Zabolało go serce na widok Gazety Narodowej i Obcej w której służalczy Szymański wypisywał już panegiryki na cześć Targowicy (co zresztą nie pomogło; 8-go sierpnia, na rozkaz mściwego Szczęsnego, Gazetę zamknięto) widział się z Ignacym Potockim i Małachowskim, którzy również uciekali za granicę, przebrawszy się w domu na cywila - prędko, nim Moskale wkroczyli do stolicy, 30-go lipca wyjechał do Lipska.
CZEŚĆ TRZECIA
Z SZABLĄ W DŁONI
72.
NA EMIGRACJI
Wszyscy pozostający w kraju musieli do 15-go sierpnia podpisać, iż uznają sejm czteroletni i wszelkie jego czyny za despotyczne, bezprawne łotrostwo, a przełaskawą Katarzynę i konfederację targowicką za zbawienne. Wszyscy więc dobrzy patrioci spotkali się już na początku sierpnia za granicą.
Niemcewicz szwendał się po Lipsku, Dreźnie i Berlinie. Spotykał Potockiego, Kołłątaja, którego usługi odrzucił Szczęsny, Weyssenhoffa, Zajączka, Piattolego, Małachowskiego... błąkali się bezczynnie jak on, przygnębieni i zrezygnowani. Nie myśleli na razie o żadnej akcji; nie chodziło im o siebie, lecz o Polskę; niech Targowica rządzi... byli pewni, że rządy te będą fatalne dla kraju, ale póki nie okaże się to dowodnie nie chcieli knuć i przeszkadzać. Cisi, smutni chodzili na dalekie spacery za miasto, czytali starożytników.
W Lipsku Weyssenhoff zaciągnął raz Niemcewicza na jakieś poddasze, do lektora języka polskiego na lipskim uniwersytecie - Samuela Bogumiła Lindego.
23-letni młodzieniec, rodem z Torunia, sposobił się na orientalistę gdy mu nagle zaproponowano katedrę polskiego; przyjął, choć o polskim języku mniejsze miał pojęcie niż o perskim. Czytanki dla niemowląt Vogla, zły słownik i marna gramatyka stanowiły cały jego kontakt z polską literaturą. Wpadł mu w ręce Powrót Posła, dla oswojenia się z językiem zaczął go tłómaczyć na niemiecki.
Właśnie przy tej pracy zastali go ex-posłowie inflanccy.
- Znacie wy może personalnie dowcipnego autora tej świetnej sztuki, tak mianowanego Niemcewicza? zapytał Linde.
- Jam to napisał, odparł uradowany Niemcewicz i od razu zapłonął wielką sympatią do chudego, brzydkiego młodzieńca.
Widywali się odtąd często; przerobili razem Powrót Posła, który wkrótce wyszedł z druku. Zachwycony systematycznością i pracowitością Lindego Niemcewicz namawiał go usilnie, by pojechał do Polski, przetrząsł tam archiwa, biblioteki, zebrał materiał do gruntownego słownika języka polskiego.
- Tak, ja będę to zrobić! - wołał zapalony Linde. Przez Niemcewicza poznał całą emigrację. Ignacy Potocki dał mu gramatykę Kopczyńskiego - studiował ją w uniesieniu. Wciągnął się w to polskie środowisko i polubił je.
Niemcewicz zaczął pisać paszkwil na Szczęsnego; szło mu niesporo - jak zawsze gdy miał dużo czasu. Nudził się potężnie, Prusacy mierzili go, nie mógł im darować obrzydliwej zdrady, zapomnieć, że te butne chamy to dawni hołdownicy Polski...
We wrześniu wyjechał do Wiednia. Popasając w przydrożnej karczmie usłyszał jak furmani rozprawiają o polityce:
- A ten król polski, no, ten Poniatowski, to dopiero bydlak...
- To jest król? To menda!
- Głupi ci Polacy, że go nie powieszą. Zobaczycie, że on sprawi, iż Polski wcale nie będzie.
Dawniej Niemcewicz urządziłby furmanom awanturę - teraz siedział cichutko, pełen wstydu, że nawet szwabscy woźnice trafnie ocenili Stanisława Augusta, pełen strachu, że może spełni się ich przepowiednia.
W Wiedniu poczuł się od razu lepiej. Poza Polską najwięcej kochał na świecie Czartoryskich. Obecnie, gdy ojczyznę stracił, widok księcia i jego synów sprawiał mu podwójną radość.
Książę Adam był w bardzo złym humorze. Większość jego olbrzymich dóbr znajdowała się pod władzą Targowicy, za karę, że nie zgłosił do niej akcesu - skonfiskowano je. W Austrii miał zaledwie kilkanaście tysięcy morgów - z czego więc żyć?
Wystawił cesarzowi Lepoldowi cyrograf, że nie będzie się mieszać do polityki - dopiero z tym dokumentem dwór wiedeński rozpoczął w Petersburgu starania o restytucję.
Wiedeń roił się od cudzoziemców; arystokraci francuscy co uciekli przed rewolucją hałasowali, absorbowali opinię znacznie więcej niż Polacy. Całe współczucie wiedeńczyków skupiało się na nich. Niemcewicz mówił z goryczą:
- Oni emigrowali, bo nie chcieli przystać na przerobienie swej absolutystycznej monarchii na konstytucyjną - my bo chcieliśmy z naszej anarchicznej monarchii zrobić konstytucyjną! O sromotne nonsensa! Czyż może być lepsza forma rządu od angielskiej? A przecie Anglia ma właśnie monarchię konstytucyjną.
Pewna baronowa, mieszanka hiszpańsko-austriacko-szkocka, zakochała się w Niemcewiczu bez pamięci. Miała wielkie czarne oczy, potężny temperament i 10-cioletniego syna, którego starannie relegowała aż do Edynburga. Podobnież jak ongiś rozłożysta doboszowa, później koścista Lucchesiniowa sama narzuciła się Niemcewiczowi, omotała, wciągnęła do swej alkowy. Daremne pałanie do młodych, ślicznych dziewcząt i owocne romanse ze starymi, rutynowanymi grzmotami było widocznie życiowym przeznaczeniem Niemcewicza. Spełniał więc funkcję kochanka ze zwykłą sumiennością, a że baronowa piszczała po wszystkich salonach: - ce cher Orsini! cały Wiedeń wiedział o ich tapczanowych igraszkach. Ukończył też wreszcie Niemcewicz broszurę: "Fragment Biblii Targowickiej - księgi Szczęsnowe". Przedstawiał jak pycha, nienawiść i fenomenalna głupota stworzyły Targowicę. Uosobieniem tych cech jest Szczęsny smażyć się za to będzie w piekle i w męce wiecznie żałować swych zbrodni. Nie ma w tej broszurze ognia i miażdżącego dowcipu z "Formy Wolnego Rządu"... ale było dość, by doprowadzić hersztów targowickich do gryzienia odcisków z wściekłości. Biblię wydrukowano w Wiedniu, ze względu na majątki Czartoryskich oczywiście anonimowo. Młodzi książę Richelieu i hrabia Langeron, będący na służbie rosyjskiej i często jeżdżący z Austrii do Petersburga jako kurierzy, uczynnie zabierali paki tej bibuły, niby wstążki - przewozili nie rewidowani do Warszawy, gdzie składali je u księżnej Jabłonowskiej. Stamtąd rozchodziła się broszura po całej Polsce. Szczęsny ryczał z furii i zamykał wszystkie drukarnie w kraju.
73.
NIEPEWNY WIDEŃ
Dochodziły do Widnia odgłosy niebywałego powodzenia Kościuszki we Lwowie. Obcinano mu guziki i pukle włosów na pamiątkę, mężczyźni nosili na rękach, a kobiety na wyprzódki ofiarowywały swą rękę; widziano w nim bohatera ostatniej wojny, wołano: - przewódź nam! wszędzie za Tobą pójdziemy!
Przestraszeni tym zapałem Austriacy kazali Kościuszce wyjechać. W grudniu był już we Wrocławiu.
Lwowskie uniesienia mocno dziwiły Niemcewicza. Mówił do ks. Adama:
- Kościuszko to prawy, solidny generał, ale skąd bohater, wódz zwycięski?
I opowiedział jak to było pod Dubienką.
- Proszę cię bardzo, mój panie Julianie, nie rozgłaszaj swych wiadomości, odparł żywo książę, kto wie jeszcze jaka rola czeka Kościuszkę?
Jak wszyscy realni patrioci Niemcewicz rozumiał, że Polskę może uratować tylko czyn zbrojny. Marzył o nim. Paść albo uwolnić ojczyznę! Ale by walczyć trzeba mieć wodza. Gdzie ten wódz? Kto mógłby nim zostać? Nie widział stosownego człowieka, więc zalewając łzami ołówek pisał w elegii - Wiosna:
Czemuż nieba nie raczą bohatera wskazać
Co by śmiał kraj uwolnić i wstyd jego zmazać!
Głupie dzieweczki lwowskie przeczuły wodza w Kościuszce;
Niemcewiczowi, jego krewnemu i najbliższemu przyjacielowi, ani to powstało w głowie.
Ciężko wlokła się dla emigrantów zima 93-go roku. Musieli patrzeć bezsilnie jak tam Polska ginie. W drugim rozbiorze Rosja zabrała 4500 mil kwadratowych, Prusy 1060; Polska została z 3850 milami kwadratowymi i 4 milionami ludności - była teraz malutką, hołdowniczą, rosyjską prowincją.
Rozbiór złamał zupełnie Niemcewicza. Śmierć Urszuli była dla Kochanowskiego w porównaniu - wesołym epizodem. Entuzjasta, optymista, zawsze pierwszy do wszelkiej akcji politycznej - teraz zwątpił we wszystko. Myślał: Padły i zginęły na zawsze takie potęgi jak Babilon, Egipt, Ateny, Rzym - może i Polska tak sczeźnie z mapy świata; może wkrótce - jak w Szkocji - tylko gdzieś, w ciemnym chłopskim zakątku usłyszeć będzie jeszcze można mowę ojczystą...
Tymczasem kacapy wyśledziły, że Biblię Targowicką wydrukowano w Wiedniu. Nadchodziły z Petersburga wyrazy niezadowolenia z tego powodu. Rząd austriacki był tak słaby, iż obawiano się, że wyda Niemcewicza, jeśli tego zażąda Katarzyna. Książę Adam i przyjaciele namówili go, by wyjechał gdzieś dalej.
Choć Gazeta Narodowa nie była rewolwerowym czerwoniakiem dała piękne zyski, z zarobionych na niej pieniędzy miał jeszcze Niemcewicz 700 dukatów, w maju 93-go roku wyruszył do Włoch.
74.
APATIA I ZNIECHĘCENIE
Niemcewicz osiadł we Florencji. Odwiedzał marszałka Małachowskiego, smucili się razem, palili w piecu i patrząc smętnie w ogień wspominali niedawną, świetną przeszłość.
Przychodziły dokładne relacje z sejmu rozbiorowego: Grodno huczało od balów; brzęczały garściami sypane przez Moskali dukaty; biskup Kossakowski, z otrzymanym od Katarzyny - za wierną służbę - złotym krzyżem na piersiach, rozwiązywał posłów z przysięgi 3-ciomajowej, wespół z marszałkiem Ankwiczem i Moszyńskim, zwanym powszechnie Moszyną (pewnie od rosyjskiego: moszennik - łobuz) nakłaniał sejm do niedrażnienia Rosji bezczelnym oporem i szybszego podpisania rozbioru; hetman Szymon Kossakowski rabował Litwę; hetman Ożarowski wedle rosyjskich wskazówek redukował, niszczył armię; król myślał tylko o swych milionowych długach; wszyscy węszyli jeno gdzie, jak się obłowić. Przed Siewersem leżano plackiem; sułtan nie był tak absolutnym panem w swym haremie jak on w Polsce. Radziwiłłowa, Potocka, najprzedniejsze damy obsypywały go kwiatami, łasiły się, całowały po rękach, oddawały mu się na skinienie, a gdy stary niedołęga był nie w formie - jego adiutantom lub ordynansom.
Takiego spodlenia jak Grodno żaden naród nie ma w swej historii.
Od tych wieści Niemcewicz popadł w kompletną apatię polityczną. W Lipsku, Dreźnie, w Polsce spiskowano, knuto rewolucję. Kołłątaj i Dmochowski pisali rozprawę o konstytucji
3-go maja, Ignacy Potocki obmyślał formy rządu powstańczego, cały kraj był zasnuty siecią emisariuszy. Niemcewicz wiedział o tych poczynaniach, nie przykładał do nich ręki. Nie miał wiary, tak zwątpił w uratowanie Polski, że chciał się osiedlić na stałe we Florencji. Zachęcał do tego i ks. Adama, pisał mu, że za 500 dukatów można tu wynająć wspaniały pałac, a żyć szeroko za 700 rocznie. Ks. Adam nie posłuchał, bo zamiast oglądać z obdartusami arcydzieła sztuki we Włoszech, wolał o nich rozmawiać z hrabiami w Wiedniu.
Niemcewicz pragnął się oszołomić, zapomnieć... Użył w tym celu nie wina i śpiewu, ale intelektualnych kąpieli; doskonalił się w znajomości łaciny i włoskiego, studiował historię Florencji, chodził do teatru i na wykłady anatomii, brał lekcje rysunku u sławnego w przyszłości Grossa.
W grudniu wpadł do Florencji na dwa dni Kościuszko, podróżujący jako baron Bieda, i zamieszkał u Niemcewicza. Od ich ostatniego widzenia przed półtora rokiem w Puławach wieleż się zmieniło!
Kościuszko miał zostać wodzem przyszłej rewolucji. Żadna elekcja na króla nie odbyła się tak jednomyślnie jak teraz upatrzenie Kościuszki na Naczelnika. Przemawiało za nim, że był jedynym generałem co kiedyś naprawdę wojował i to zwycięsko; że był przyjacielem samego Washingtona; był wyraźnie nielubiany przez Stanisława Augusta; był jedynym co wyniósł sławę bohatera ze sromotnej kampanii 92-go roku.
Kościuszko nie miał kontrkandydata. Obóz patriotów był obozem ludzi szlachetnych lecz słabych; nikt nie uważał się za godnego, nikt nie rwał się do władzy; każdy wolał by odpowiedzialność ponosił kto inny...
Po dłuższym namyśle Kościuszko zgodził się stanąć na czele rewolucji; ze zwykłą starannością chciał ją przygotować jak najlepiej, zapewnić jej jak najwięcej szans. Pojechał do Paryża, gdzie przedstawiał Konwentowi noty w sprawie Polski pięknie wykaligrafowane (tym ładnym charakterem pisma, któremu przed 23-ma laty zawdzięczał stypendium od Stanisława Augusta); w Dreźnie układał z Potockim i Kołłątajem stronę cywilną rewolucji, z Zajączkiem wojskową. Ustawicznie wzywany przez emisariuszy do Polski - wyruszył tam we wrześniu.
Właśnie teraz wracał Kościuszko z Podgórza pod Krakowem, gdzie spędził parę tygodni. Teren uznał za niedostatecznie przygotowany. Zajączek zdał mu relację z Warszawy: durni Moskale spokojni, nie wierzą by naród co przed chwilą strawił hańbę grodzieńską nagle się zerwał; Igelstrom rad, że magnaci przed nim klęczą - na motłoch nie zważa; masy pragną by coś nastąpiło, ale są zdezorganizowane; wtajemniczeni, którzy poznają się po spleceniu dłoni dookoła szyi i skrzyżowaniu małych palców, są nieliczni, spisek jest za mało rozgałęziony. W sumie - akcja niewystarczająca.
- Dlatego jestem tu - we Włoszech, tłumaczył Kościuszko, nie dam sygnału wybuchu rewolucji póki spisek nie będzie dość rozprzestrzeniony. Albo robić solidnie, albo wcale. Nie chcę stawać na czele paru straceńców, ale całego narodu.
- Więc kiedy termin? pytał Niemcewicz, bo jak wyjdziecie w pole - przybiegnę i stanę w szeregu.
- Dam ci znać. Im później zaczniemy - tym lepiej. Może za rok, może za dwa...
Kościuszko wyjechał, a Niemcewicz wiódł dalej spokojny żywot. Sprzykrzyła mu się Florencja, na Wielkanoc 94-go roku ruszył do Rzymu kontrolując po drodze Liwiusza czy wiernie przedstawił marszrutę Hannibala.
W Rzymie było dużo Polaków, trzymali się razem. Stanisław Poniatowski, bratanek króla, cyceronował w muzeach, Walewski w domach publicznych. Z Polski mieli mętne wiadomości, nie zdawali sobie zupełnie sprawy z podziemnej roboty. Niemcewicz otrzymał parę listów z Drezna od Ignacego Potockiego i Piatollego, napomykali o rewolucji jako o czymś jeszcze bardzo dalekim.
Bawiący w Rzymie królewicz angielski August de Sussex zapraszał często polską kolonię na wesołe obiady. Zrewanżowali mu się raz składkową, polską ucztą - spitraszoną przez kucharza Walewskiego, rodowitego warszawiaka. Barszcz, kluski, pierogi, kiełbasę z kapustą, schab zalewali chiantim. Toast Walewskiego: detronizacja Stanisława Augusta i zdrowie króla polskiego Augusta de Sussex! wprawił Niemcewicza w zachwyt; prócz nienawiści nic już nie czuł względem Poniatowskiego.
Do spowiedzi wielkanocnej wyszukał sobie księdza Polaka, ex-jezuitę. Słuchał on ziewając o drobnych szkalowaniach, cudzołóstwach - podskoczył za to z oburzenia gdy mu Niemcewicz z lubością szeptał, że przeklinał najgorszymi słowy Katarzynę i wyręczając Pana Boga skazywał ją na ogień piekielny.
- Jak można, syczał kapłan, czcigodna carowa przecie utrzymała zakon jezuicki w swym państwie, przywróci go na pewno w zabranych ziemiach... Opatrznościowa to zatem monarchini; ciężki grzech popełniłeś, synu!
Ledwo się powstrzymał Niemcewicz by nie kopnąć konfesjonału, pokuty nie odprawił. Przy całej swej pobożności raczej przeszedłby na mahometanizm niż modlił się za Katanalię.
Szkocko-austriacka baronowa pisała co dwa dni tkliwe listy. Donosiła, że będzie we Florencji na początku czerwca, prosiła kochanego Orsini by przyjechał tam na jej spotkanie - spędzą w miłosnym uścisku rozkoszne wakacje. Odpowiedział, że drży w niecierpliwym oczekiwaniu.
W połowie maja, wałęsając się po ulicy, spotkał Niemcewicz poczciwego Bernardyna, który z miną tajemniczą wyciągnął list z zanadrza.
Rewolucja! Racławice!
W domu zastał długi, jak zwykle maczkiem pisany, list od Piattolego ze szczegółami o wybuchu i pierwszym zwycięstwie.
Niemcewiczowi zdawało się, że śni. Jak to, już? Tak prędko? Więc jeszcze nie wszystko stracone? Więc Polska się ocknęła?
Ocknął się i on. Rzeczy w worek, do dyliżansu. Prędzej na północ, do kraju, do szeregu. Przemknął przez Florencję; za parę dni przyjedzie tu baronowa, tu czekają nań jej pieszczoty - ach, prędzej do Polski, tam czekają nań armaty.
Zostawił dla baronowej bilecik: Wrócę gdy Ojczyzna będzie ocalona, wtedy, ukochana, zażyjemy szczęścia! Nigdy już w życiu nie ujrzał baronowej.
W Wiedniu popasał Niemcewicz jeden dzień.
Przeraziło go ubóstwo w jakim żyli Czartoryscy. Przed ośmiu laty książę olśniewał wiedeńczyków przepychem - teraz był zadłużony u sklepikarzy.
- Zginiemy przez ten sekwestr dóbr, jęczał marszałek dworu Skowroński, pusto całkiem w szkatule...
Oszczędny Niemcewicz miał jeszcze 300 dukatów, wcisnął je przemocą w rękę Skowrońskiemu zabraniając mówić o tym księciu.
- Mnie na wojnie pieniądze będą niepotrzebne, tłómaczył, zgubiłbym je i tyle...
Pędząc do Krakowa myślał: - Przeklęta Targowica! zniszczyła Polskę i Czartoryskich!
75.
TRATWĄ PO WIŚLE
7-go czerwca przybył Niemcewicz do Krakowa. Wytrzeszczył oczy na mieszczan o marsowej minie, przepasanych bandoletami ze skórzaną sylwetką Kościuszki i groźnymi napisami. Wolność lub Śmierć! Równość, Wolność, Jedność, Niepodległość! Życie i Śmierć za Wolność!
Panny łaziły z włosami krótko, po szyję, przystrzyżonymi i wstążką na czole. Uczesanie to a la Kościuszko miało oznaczać, że dobra patriotka nie ma chwili na fryzowanie, cały swój czas oddaje służbie Ojczyzny. Istotnie na rynku u ramienia wszystkich przystojniejszych wojskowych zwisały patriotyczne dziewczęta.
Bogatsi ludzie przycupnęli w domu, rzemieślnicy rozpychali się wszędzie. Obiad w traktierni nie smakował Niemcewiczowi, bo obok siedzieli szewc i rzeźnicy rozprawiający o polityce. Miał się za demokratę, ale siedzenie z szewcem przy jednym stole uważał już za anarchię. Rewolucję francuską uznawał za zbrodniczą, a za najgłupsze jej hasło: Równość. Wydrukowane pod nagłówkiem Gazety Krakowskiej hasło: Wolność, Całość, Niepodległość! podobało mu się znaczniej więcej.
W Londynie przyjezdnym pytającym co jest ciekawego do obejrzenia radzono pójść do zoologu, w Krakowie do szpitala; podrałował tam Niemcewicz, z lubością oglądał Moskali rannych pod Racławicami. - No, nareszcie po stu kilkunastu latach usiekliśmy kogoś w bitwie, nie w karczmie! myślał.
Wieczorem rozniosła się po mieście wieść o wczorajszej klęsce szczekocińskiej. Zdradzieccy Prusacy, których dzięki naiwnym zapewnieniom Ignacego Potockiego uważano za neutralnych, przechylili szalę zwycięstwa. Nastrój w tchórzliwym Krakowie stał się od razu minorowy.
Niemcewicz, Sołtyk i jeszcze kilku młodych ludzi chcieli dotrzeć do armii. Ponieważ zależało im bardzo na pośpiechu, więc postanowili jechać tratwą, uznając ją widocznie za najszybszy środek komunikacji.
Zbiegając z tobołkiem nad Wisłę usłyszał nagle Niemcewicz skrzeczący głos:
- Dobry dzień! Jak idzie? Wie pan, ja nad słownikiem pracować zacząłem.
Był to Linde. Powitał Niemcewicza tak naturalnie jakby się wczoraj rozstali, opowiedział mu, że opuścił Lipsk 6 tygodni po swych przyjaciołach - Potockim i Kołłątaju - był zgorszony, że przez ten czas nie skończyli ze swą rewolucją, nie zaprowadzili porządku i nie otworzyli bibliotek. Wybierał się do stolicy tłómacząc:
- W Warszawie na pewno spokojnie będzie można pracować!
- Właśnie jedziemy do Warszawy tratwą, przerwał mu Niemcewicz.
- To wziąć mnie koniecznie z wami. Ale dlaczego wy mówić: tratwa? to jest z niemieckiego, a po niemiecku jest "die Trafte"; Klonowicz pisał jeszcze - trafta.
- Dobrze, dobrze, lecz śpiesz się pan, jeśli chcesz się zabrać z nami; za kwadrans ruszamy.
- Ja przyjść z paka zaraz.
Tratwa płynęła leniwie, dłużył się czas. Towarzysze opowiadali Niemcewiczowi o insurekcji w Warszawie:
...w kwietniu król potępiał Kościuszkę jako wstrętnego rebelianta, wespół z Ożarowskim starali się zapobiec wybuchowi, doradzali Igelstromowi środki zaradcze; gdy padły pierwsze strzały panowie rzucili się do piwnic, lokaje na ulicę; łajali ich potem panowie, że miast o nich - o ojczyznę dbają; Moskale stracili 4500 żołnierzy i 28 armat - bohaterskie pospólstwo odniosło dużo większe zwycięstwo niż wojsko pod Zieleńcami i Racławicami razem wziętymi; Ożarowski, Ankwicz, wszyscy Rosji zaprzedani schronili się na Zamku; gdy przyszły z Wilna wieści o pożytecznym powieszeniu Szymona Kossakowskiego i innych zdrajców - zawstydziła się Warszawa, postanowiła iść za dobrym przykładem; przerażony król wyprosił z Zamku swych przyjaciół; 8-go maja nikt nie składał mu życzeń imieninowych - dobiegał go tylko z rynku łoskot zbijanych szubienic; 9-go zawiśli 70-cioletni Ożarowski, wytworny Ankwicz, łupieżczy biskup Kossakowski i głupawy Zabiełło; na szubienicach przyklejano dowcipne wierszyki, tłumy chodziły je oglądać, oprawców zapraszano na lampkę wina...
Upatrzywszy chwilę milczenia polityków Linde zabrał głos: - Dlaczego wy mówić - szubienica? Wisiadło, wisiadełko będzie wiele lepiej. Oprawca pochodzi od oprawa, a to znaczyło dawniej zapis w aktach na rzecz żony uczyniony przez męza, co posag wziął.
- Oooohhoooo! wrzeszczał przeciągle oryl, prawoo, bo siedzi wyspa!
Linde się znowu zmarszczył:
- Dawniej pisano wysep, wysepek; a siedź znaczy grzyb; a siedzenie to było siadło, siedzeniczko; to jak trafta siadło zrobi na wysepek bunty nie strzymają i wszystko rozleci się...
- Co za bunty? zdziwił się Niemcewicz, bunt znaczy zupełnie co innego.
- Oo, ja wiem; bunt trzyma krokwie na dachu; rybacy wieszają sieci na buntach; wiązka futer to bunt; w skrzypcach struny są na buntach...
- Ze też pan może myśleć o gramatyce i słowniku - dziś, gdy dzieją się tak ważne rzeczy.
- Jak to? Pan mi sam tłómaczył w Lipsku, że dobry słownik języka ułożyć to najważniejsza rzecz.
W Kazimierzu pożegnali się; Linde popłynął dalej do Warszawy, Niemcewicz chłopskimi furmankami ruszył na poszukiwanie Kościuszki. Odnalazł go 19-go czerwca w Warce. Kościuszko uściskał serdecznie Niemcewicza:
- Jak z nieba mi spadasz, wykrzyknął, właśnie opuścił mnie przed chwilą Linowski - prawy charakter, ale śledziennik, zostaniesz przy mnie, będziesz zamiast niego moim sekretarzem.
76.
W BOSONOGIM OBOZIE
W towarzystwie chuderlawego Fiszera, młodszego kolegi od kadetów, szwendał się Niemcewicz pełen entuzjazmu po obozie.
Kosynierzy śpiewając krakowiaki, odmawiając litanie, prali w międzyczasie swe sukmany w Pilicy.
- Szorować mocniej kumotrze, zachęcali się wzajem, Naczelnik ochędóstwo nakazuje!
- I samym się umyć, nie zaszkodzi wam, radził Fiszer.
Żołnierze regularni grali w kości, żartowali z chłopów, podszczypywali kobiety, których mnóstwo plątało się po obozie. Wielu z nich było w łachmanach, z szlafmycami na głowach, kule nosili po kieszeniach, bosi...
- Buty łojem smarować, skóra się będzie mniej niszczyć! wołał Fiszer.
- Nasze buty dobre, i tak nie zniszczeją! odpowiadali wesoło.
Aprowiantury nie znano; każdy szeregowiec dostawał żołd - często rosyjskimi monetami - i miał sobie sam kupować jedzenie. Wielu przegrywało od razu swój legung w kości, więc żywność zdobywali potem rekwizycją, wygrani, powodowani zdrowym instynktem oszczędności, też rabowali.
Naczelnik groził arcylicznymi batami za łupiestwo i czasem nawet prawie je stosował. Żołnierz był pogodny i nie przejmował się brakami - zawsze liczył, że coś się da ukraść oficerom, co noc przyłapywano na tym kilku!
Widząc, że słowo: Ojczyzna! niedość zagrzewa kmiotków Kościuszko usiłował porwać ich religią, ciągle była mowa o Panu Bogu w obozie. Czasem rano nie było śniadania, ale msza św. - zawsze! Toteż spokój i ufność panowały wśród wojska.
Ufności nawet za wiele. Walczyli z nią ciągle oficerowie. Żołnierz wysłany do kogoś z rozkazem komunikował go wszystkim napotkanym po drodze; wartownicy przepuszczali każdego ubranego w mundur lub sukmanę, nie podejrzewając by szpieg mógł się zdobyć na tak diabelską chytrość jak przebranie się; w zimne noce czaty rozpalały najspokojniej ogromne ogniska; kawalerzyści puszczali swe konie na łąki, w razie nocnego alarmu łapali je po omacku aż do świtu.
Musztrą nie przemęczano nikogo. Od rekruta wymagano tylko orientacji gdzie prawa, gdzie lewa strona. Nowicjuszom urządzano 5 próbne strzelania po jednym naboju za każdym razem. Amunicji było mało i jeszcze wszyscy siadali na niej z tlejącymi lulkami, należało ją oszczędzać.
- W bitwie wprawicie się ostatecznie w strzelaniu, pocieszali sierżanci swych uczni.
Dzięki zabiegom lekarzy w lazarecie obozowym było pusto. Grube bandaże, przyschłe do ran, oddzierali bez zwilżenia. omdlałych cucili wsadzeniem im łyżki musztardy do ust, gdy ktoś postrzelony w nogę bardzo narzekał na ból - obcinali mu ją niezwłocznie myląc się niekiedy co do nogi. Przeto ranni póki byli przytomni unikali opieki lekarskiej.
Kościuszko ubrany w białą, chłopską sukmanę, przepasany czarnym bandoletem z napisem: "Wolność, Całość, Niepodległość", w krakusce na głowie, skromny i słodki - jednał wszystkie serca. Ziało odeń cnotą! Mówiono mu: - panie Naczelniku! on do innych: - obywatelu!
Kościuszko sypiał w stodole na sianie, zabronił swemu kucharzowi Stanisławowi gotować więcej niż trzy potrawy na obiad, chołodeć litewski był jego ulubionym przysmakiem. Lubił się śmiać i wygłaszać sentencje.
Niemcewicz jadł, spał z Kościuszką, przyrósł doń jak cień. Jego wesołość, nieustanny terkot, optymizm - nadzwyczaj przypadały do gustu pogodnemu z natury Naczelnikowi. Sympatia zamieniła się w gorącą przyjaźń. Przy tym Niemcewicz oddawał wielkie usługi.
Sztab i kancelaria Kościuszki funkcjonowały fatalnie. Przytłaczały go miriady drobniutkich spraw. Sam pisał na karteluszkach, nieortograficznie, bez kropek i przecinków - by armatę przetoczono tu, jeńca odesłano tam, 10 talarów wypłacono temu, porucznik przeprowadził rekonesans tamtędy, kowal podkuł konia, rusznikarze robili cieńsze naboje, kucharze gotowali grubsze kluski, generałowie przyszli na naradę o tej godzinie...
A konferencje ze szlachtą przybywającą do obozu. Gdy Moskale zrabowali dziedzicowi całą stajnię, wynieśli z domu nawet garnki - siedział cichutko i Bogu dziękował, że nie dostał po mordzie na dodatek, gdy powstańcy zarekwirowali mu worek kaszy i prosiaka - pędził rozwścieczony do samego Kościuszki, wrzeszczał:
- To niecny gwałt! Oddajcie prosiaka albo znać nie chcę i waszej insurekcji!
Szlachcic - patriota co wspaniałomyślnie ofiarowywał ojczyźnie wóz siana, kulawego barana lub osobiście się zaciągał - też chciał koniecznie zakomunikować o tym szczęśliwym wydarzeniu samemu Naczelnikowi. Łagodny, pragnący zjednać wszystkich powstaniu, Kościuszko nie odmawiał nikomu widzenia.
Niemcewicz wyręczał go znakomicie. Obiecywał, że rząd szczodrze wynagrodzi, a już Pan Bóg to na pewno, ubolewał, gromił, dowcipkował, chwalił, zalewał szlachcica potokiem wymowy . Pracowity i niezmordowany pisał setki rozkazów pod dyktando Kościuszki, komponował odezwy, stał się niezastąpionym powiernikiem. Naczelnik nie miał przed nim tajemnic.
Ledwo strawiono klęskę szczekocińską i porażkę Zajączka 8-go czerwca pod Chełmem, nadeszła nowa, zła wiadomość: upadek Krakowa. Naczelny tchórz Wieniawski poddał bez wystrzału miasto i 5000 wojska siedmiotysięcznemu korpusikowi Elsnera.
Samych kos stracono 80 tysięcy! Mieszczanin Manderle z setką kumotrów bronił się na Wawelu i tak dokazywał, że go Prusacy wypuścili z bronią w ręku i z honorami. Sklepikarze spisywali się podczas insurekcji lepiej od generałów.
Dla zatarcia złego wrażenia tej szpetnej kapitulacji Niemcewicz spłodził odezwę, w której wspomniawszy pokrótce o zwycięstwach Ateńczyków nad Persami i Rzymian nad barbarzyńcami, rozwodził się z kolei nad ostatnimi najazdami Tatarów, analizował wojny szwedzkie i konstatował w końcu, że Polska zawsze się otrząsała z wrogów, przeto nie wolno tracić nadziei, bo będzie tak i teraz...
Paszkwile lepiej mu się udawały niż wzniosłe odezwy, ale Kościuszko był zadowolony i wydając 24-go czerwca w Przybyszewie te przydługie morały, myślał:
- To uspokoi naród i podtrzyma go na duchu!
77.
CZERWCOWA PRZEWIESZKA
Ludek warszawski był niepiśmienny, zamiast czytać odezwę Kościuszki o Persach i Tatarach słuchał po ciemnych kątach płomiennego Konopkę - zaufanego Kołłątaja. Słuchał i mruczał:
- Dobrze gada, co pomoże jegrów bić kiedy wśród nas zdrajców tyle; trza na gwałt przewieszkę zrobić...
28-go czerwca wieczorem, przed namiot Kościuszki w Gołkowie, przygalopował Kicki - koniuszy - marszałek dworu - szwagier Stanisława Augusta. Pół żywy ze strachu opowiedział co zaszło rano w Warszawie.
Pospólstwo wtargnęło do więzień; 70-cioletniego księcia biskupa Massalskiego co miał 700.000 rocznego dochodu, a mimo to kradł jeszcze pieniądze Komisji Edukacyjnej i brał pensję od Rosjan, co wyróżnił się gorliwością przy sankcjonowaniu przez sejmy obu rozbiorów, co nie pominął nigdy żadnej okazji szkodzenia Polsce - dla braku sznura pod ręką powiesił skotopas Klonowski na biczu chłopskim przed Bernardynami; wstrętnego księcia Antoniego Czetwertyńskiego, mimo, że płakał, całował oprawców po rękach wwindowano na belkę przed oknami własnego mieszkania, żona i córki gapiły się na to zza firanek, a lud tańczył dokoła wisielca krzycząc: - Vivat Czetwertyński!
Zadyndali Boscamp, Roguski, Grabowski, Piętka - szpiedzy, pieski Igelstromowe poskazywane jeszcze w 91-ym r. za różne łotrostwa na dożywotnie więzienie; zawodowi kaci się pochowali, zastąpili ich amatorzy; w zapale pracy powiesili oni niewinnego Majewskiego - głupiego woźnego, co nie chciał pokazać co niesie w teczce oraz Wulfersa, podejrzanego tylko o kradzież aktów kompromitujących króla z archiwum Igelstroma.
Całe miasto upstrzono szubienicami, stały przed Zamkiem i pałacem prymasowskim, lud mruczący od dawna, że Poniatowski zasłużył na los Capeta teraz śpiewał o tym na głos.
Ale nie doszło do spełniania tych poczciwych zamiarów. Ignacy Potocki, Mokronowski, Orłowski zdzierali gardła zaklinając tłumy do spokoju. Zakrzewski położył się plackiem w pałacu Briihlowskim na wleczonym już pod stryczek Moszyńskim i ryczał: powiesicie go tylko ze mną! Przez miłość do zacnego prezydenta darowano życie przedawczykowi. Odwdzięczył się należycie: gdy w 97-ym r. Zakrzewski wrócił do Warszawy z więzienia petersburskiego - chory, bez grosza, wynędzniały - i przyszedł doń z prośbą o małą pożyczkę, Moszyna nic mu nie dał, lokajom kazał wyrzucić za drzwi swego wybawcę. Biskupa Skarszewskeiego, członka deputacji traktatowej w Grodnie obok Ożarowskiego, Ankwicza, Massalskiego i Kossakowskiego, również tylko bezmyślna energia Zakrzewskiego uratowała od zasłużonego powroza.
O 5-ej po południu rozszalała się straszliwa ulewa. Generał Cichocki, bękart Stanisława Augusta, wyciągnął z arsenału armaty, poobsadzał wyloty ulic wojskiem - strumienie wody i bagnety żołnierzy rozpędziły tłumy.
Nazajutrz przybył do Gołkowa Dembowski z listem od króla. Dotychczas korespondencja Stanisława Augusta z Kościuszką ograniczała się do przypominania o swych zasługach i utyskiwań, że nie ma pieniędzy, że pensji mu nie wypłacają, że z winy powstania Moskale łupią mu ekonomie, że musi, by żyć, stapiać srebra stołowe... Teraz Kluchosław, bardziej przerażony niż Ludwik XVI minutę przed egzekucją, nie plótł nareszcie o swym urojonym patriotyzmie, a po prostu błagał potulnie mości Pana Naczelnika o przysłanie paru pułków do bronienia Zaniku i jego osoby.
Dobrotliwy do nieprzyzwoitości Kościuszko nie czuł wcale nienawiści względem zdrajców. Mówił o powieszonych:
Może dobrze chcieli, może szczerze sądzili, iż przysługę krajowi wyrządzają...
- Jak to? żachnął się Niemcewicz, Massalski chciał dobra Polski?
- Obłąkani, a działający w dobrej wierze są godni litości - nie wzgardy i sznura; można się różnić w opiniach, ale trzeba wzajemnie szanować.
- Co? Więc mamy jeszcze szanować Szczęsnego, Branickiego...
- Dzień wczorajszy to plama naszej rewolucji, to upodobnia ją do ohydy francuskiej, wolałbym dwie bitwy przegrać niż też dzień.
Niemcewicz nie zaoponował, iż rewolucja francuska choć gilotynuje tysiące niewinnych odnosi wspaniałe zwycięstwa, czemużby więc Polska miała paść z powodu powieszenia kilku drabów, co po stokroć na to zasłużyli. Niemcewicz tak już był pod wpływem Kościuszki, że uwierzył, iż stała się istotnie katastrofa. Napisał w jego imieniu surowy list do Rady Najwyższej karcący za niedbalstwo, polecający represje i tkliwą odezwę do ludu.
Przybył do obozu Kiliński. Niemcewicz patrzał z ciekawością na 54-letniego szewca średniego wzrostu, w kontuszu smagłego, błyskającego spod czarnych wąsów białymi zębami, o śmiałych, żywych oczach. Przed 14-tu laty Kiliński przywędrował z poznańskiego do Warszawy bez grosza, lecz, że szył najlepsze w mieście damskie pantofelki, harde prawił klientkom komplementa, młode głaskał po łydkach, a stare jeszcze wyżej - rychło zebrał pokaźny majątek. Energią rzutkością, patriotyzmem wybił się na przywódcę mieszczanstwa. Wspaniałe zwycięstwo insurekcji w Warszawie było całkowicie jego zasługą. On wypchał pospólstwo na ulicę, a pospólstwo nie tylko walczyło bohatersko, lecz i pociągało wojsko - wstyd było żołnierzom się cofać gdy czeladnicy w fartuchach parli naprzód; a potem ta zawzięta tłuszcza uniemożliwiła królowi i jego kreaturom - pułkownikowi Haumanowi, generałom Cichockiemu i Mokronowskiego - wdanie się z Moskalami w układy, zawieszenie broni; przykładne szubienice z 9-go maja odsunęły do reszty króla i jego akolitów od wszelkich wpływów, co było oczywiście zbawienne.
Należycie ocenił zasługi Kilińskiego tylko Kościuszko. Ten szewc poderwał przecie ospały, stroniący od spraw państwowych lud; och, gdyby choć co w setnej wsi był taki szewc - uciekaliby Moskale z Polski w dyrdy...
W nagrodę mianował go pułkownikiem.
Teraz Kiliński opowiadał Naczelnikowi ze zwykłą sobie swadą:
- Chociem symplak, posłuch w Warszawie mam większy niż cała Rada razem wzięta. Póki było spokojnie to mnie Rada lekce traktowała, opinii mej nie była ciekawa. A jak rozruchy to wszyscy bęc przede mną na kolana i skamlą: - uśmierz lud, nie dopuść do wieszań! z wielką ryzyka eksponowałem się, wołałem publicznie; - szanowni i głupi obywatele, nie godzi się...! Uratowałem więźniów co niemiara, ale wszędzie być nie mogłem. Trzeba, panie Naczelniku, jakąś sprawiedliwość na zdrajców zaprowadzić, bo inaczej cały lud się od rewolucji odstrychnie...
- Siebie samego zwyciężaj - to największe zwycięstwo, rzekł Kościuszko.
Wołania o karę na łotrów rozlegały się jednak zewsząd. Nie chciał wywlekać dawnych zdrad, bo to by zawiodło wszystkich dygnitarzy na belkę, lecz pragnąc gorliwym sprawić przyjemność, zaraz w Prackiej Wólce złożył sąd na Wieniawskiego i
Kalkę - haniebnych tchórzy z Krakowa. Skazano ich zaocznie na powieszenie, obaj byli zupełnie bezpieczni w Austrii i uśmieli się serdecznie z wyroku.
Za to w Warszawie nie skończyło się na czczej demonstracji. Sąd kryminalny, który w ciągu dwóch miesięcy nie zdążył skazać żadnego możnowładcy - obecnie błyskawicznie rozprawił się ze skotopasami. Powieszono publicznie 7-miu najcenniejszych oprawców - amatorów, kilkunastu zamknięto w ciemnicach. Biedakom wolno było umierać za Polskę, nie mieli prawa uśmiercać tych co Polskę gubili. Głównych burzycieli, Konopkę i Dembowskiego, dzięki Kołłątajowi, skazano tylko na banicję, byli to dzielni młodzi ludzie: Konopka został później kapitanem w legionach, a Dembowski generałem w wojsku włoskim.
78.
WARSZAWA W POTRZASKU
Ogromnym łukiem Szwaby i Kacapy ogarniały wojska polskie, spychały je ku Warszawie.
9-go lipca Mokronowski bił się pod Błoniem, Zajączek pod Gołkowem, 10-go Kościuszko pod Raszynem. Odgryzając się na wszystkie strony, jak niedźwiedź do jaskini, cofnęły się polskie korpusy - liczące w sumie 16.000 żołnierzy i 3000 kosynierów - do stolicy.
Mokronowski i książę Józef obsadzili Marymont, Zajączek Wolę, Kościuszko Mokotów, Dąbrowski Czerniaków. 13-go lipca wystrzeliła armata na placu Zamkowym, na ten sygnał 17.000 mieszczan cwałem popędziło na szańce, sądzono, że nieprzyjaciel przystępuje do szturmu.
Na razie tylko zajmował pozycje. 16.000 Moskali pod dowództwem Fersena rozłożyło się od Wisły do Służewia, 25.000 Prusaków przedefilowało paradnym marszem, tupiąc nożyskami, z rozwiniętymi sztandarami, z muzyką przed gapiącymi się z szańców Polakami, rozlokowali się od Szczęśliwie aż do Bielan. Półkole nad Wisłą było zamknięte, zaczęło się oblężenie.
79.
NIEPOTRZEBNY CZŁOWIEK
Pierwsze dwa tygodnie oblężenia minęły spokojnie; Prusacy chcieli zdobyć Warszawę za jednym zamachem, przygotowywali się więc do szturmu solidnie, gromadzili faszynę, sprowadzali ciężkie działa...
Polacy pracowali również rzetelnie. Zaraz po rekolekcjach kwietniowych gorliwy lud stołeczny bez żadnej potrzeby, ot tak na wszelki wypadek, wziął się do sypania szańców; teraz się przydały, wzmacniano je, sypano nowe. Kościuszko w szarej kapocie podobnej do chłopskiej siermięgi objeżdżał dniem i nocą wały od Bielan do Czerniakowa. Jedno spojrzenie wystarczało mu by oznaczyć kąty profilu szańców, usypano ich koło setki; przed bateriami kazał kopać trzy rzędy wilczych dołów głębokich na 5 stóp, wbijać ostre pale na dnie - przyjemna niespodzianka dla szarżującej kawalerii.
Towarzyszący wszędzie Kościuszce Niemcewicz patrzał ze zdumieniem na Warszawę - jakżeż się zmieniła!
Mnóstwo dworków popalonych; te w których podczas dni kwietniowych chowali się Moskale nie gaszono rozmyślnie; wszędzie ślady kul, pocisków; ogromny pałac Teppera na Miodowej, siedziba Igelstroma, stał bez okien i drzwi, napół rozwalony, lud wołał by go zniszczyć całkiem - jak Bastylię. Na ulicach nie spotykało się pięknych karet na pasach, ani wyfraczonych elegantów - za to dużo wariatów, tchórzy co po piwnicach od strzelaniny, rewizji, rzezi, wieszań postradali zmysły ze strachu. Hoże dziewczęta paradowały w granatowych amazonkach, z krótko ostrzyżonymi włosami pod okrągłym kapelusikiem, na klamrze szerokiego pasa na biodrach cyfra Kościuszki i taki wierszyk:
Polki niosą wdzięczność
Tobie że zdrajcom sypiesz mogiły
Byś tyranów zawarł w grobie
Boże Wielki, dawaj siły.
Chłopcy obejmowali dziewczęta i wtulali im twarze między uda - dobre patriotki rozumiejąc, że czynią to jedynie celem dokładniejszego odczytania wiersza nie broniły krzepiącej lektury.
Widniały gdzieniegdzie na piersiach trójkolorowe kokardy biało, czerwono, niebieskie; po łaźni kwietniowej cała Warszawa je sobie przypięła, król bojący się rewolucji francuskiej do tego stopnia, że zakazał mieszczanom nawet korespondować z Paryżem zabronił oczywiście i tych kokard, teraz, że nic nie znaczył, przypinali je co gorętsi.
Na wszystkich placach ćwiczyły oddziały obdartusów uzbrojonych w piki, klingi szabel uwiązane sznurkami do długich kijów, topory i wałki od ciasta. Ludzie albo rwali się do okopów, albo za Wisłę, słusznie żartowano, że warszawiaków czeka teraz tylko niebo lub piekło - bo są tylko mężni obrońcy, lub szkodliwi tchórze.
W katedrze odprawiano uroczyste nabożeństwo za żołnierzy poległych w powstaniu. Tłum modlił się na głos: - Ojcze Naczelniku nasz, święć się imię Twoje, przyjdź królestwo Twoje, bądź wola Twoja jako w Polsce tak w Moskwie i w Prusach...
A potem: - Wierzę w Tadeuszu Kościuszkę, stworzyciela wiele mogącego powstania Narodu, Wolności, Całości, Niepodległości Polskiej...
Wcale w tym nie widziano przesady i księża mruczeli nowy pacierz razem z wiernymi.
Naturalnie nikt nie zapraszał króla, ale zawsze skory do afiszowania się pierwszy przydrałował. Tu zobaczył go bez żadnej przyjemności Niemcewicz. Zdrada nie wyszła Kluchosławowi na dobre: postarzał się, zgarbił, twarz miał wylęknioną; zasiadł nie w loży, lecz w zwykłej ławce. Wszystkie oczy były zwrócone na Najwyższego Naczelnika, który wszedł w chłopskiej sukmanie, otoczony licznym sztabem. Kościuszko skłonił się Poniatowskiemu, z pałaszem w ręku stanął przy jego ławce. Podczas kazania ksiądz uszczypliwie wytknął królowi, że oto ma tuż przy sobie wspaniały przykład patrioty walczącego do ostatka i że należy jak on zwyciężyć lub umrzeć.
- Właśnie tak uczynię! zaskrzypiał król; rozległy się chichoty w całym kościele.
Stanisław August był teraz niepotrzebnym człowiekiem. Lokaje jego wzbudzali w mieście groźne pomruki: - do wojska, gałganie, albo na belkę! Rozbiegli się, wstąpili do szeregów. Po pustych salach Zamku wałęsał się jeden, oddany szwagrowi Kicki. Nikt króla nie odwiedzał, zdrajcy przycupnęli, a patrioci ignorowali go ostentacyjnie. Wyjątki co chodziły doń na obiad musiały o tym wpierw meldować Ignacemu Potockiemu.
Stanisław August nie wierzył zupełnie w powstanie, w możliwość zwycięstwa, całą insurekcję uważał za zbrodniczy wyczyn szaleńców. Ale nie mógł ścierpieć, by coś się w Polsce działo bez niego. W 92-im r. błagano go na kolanach o wyjazd do obozu - bezskutecznie, teraz, gdy nic odeń nie chciano tylko by siedział cicho i nie przeszkadzał - zamęczał Kościuszkę, że chce zamieszkać w obozie, wiedzieć o wszelkich planach, obrotach wojennych, posunięciach dyplomatycznych. Narzekał, że na świeżo wypuszczonych asygnatach nie ma jego wizerunku, że Rada Najwyższa nie zasięga jego opinii, miał czelność twierdzić, że gdyby przywódcy rewolucji więcej go słuchali do wielu niepowodzeń by nie doszło.
Szlachetny Kościuszko cmokał króla w rękę, okazywał mu nadmierny szacunek, zapewniał bezpieczeństwo. Lecz pełen zdrowego sensu rozumiał całą szkaradę jego skompromitowanej osoby; nie dowierzał mu też wcale, nie pozwalał mieszać się do niczego, odgradzał go zupełnie od świętego dzieła rewolucji. Nie zwracał nań więcej uwagi niż na spróchniały kołek. Pilnował by nie uciekł, by nie zdradzał i by go nie powieszono.
80
WARSZAWA W OGNIU
Nocą 27-go lipca Prusacy uderzyli na Wolę i zdobyli ją po krótkim oporze. Kościuszko nie martwił się tym zgoła, właściwa pozycja Zajączka była na Czystem, Wolę obsadził z własnej inicjatywy i bez potrzeby.
Teraz zaczęła się piekielna kanonada. Prusacy prażyli z Woli granatami, chcieli koniecznie wzniecić w mieście pożary; wielka odległość - 3 klm! - zła amunicja oraz niezwykła tępota kanonierów udaremniały zmyślny plan. Pociski nie dolatywały, pękały za wcześnie, nie pękały wcale. Tygodniowe bombardowanie przyniosło w efekcie rozwalenie paru płotów i śmierć żydowskiej kozy.
Ale na Czyste kule padały gęsto, uwijał się wśród nich Kościuszko, dyrygował armatnią repliką. Odstrzeliwanie się oblężonych było udatniejsze, zdołano zapalić wieś Szczęśliwice - mimo pruskich kubłów wody spłonęła doszczętnie. Młodziutki 16-letni podporucznik Hoene-Wroński wyrychtował armatę i grzmotnął tak celnie w Wolę, że wzniecił srogi pożar. Kościuszko natychmiast wyciągnął z kieszeni złoty zegarek z łańcuszkiem i ofiarował go w nagrodę czerwonemu po uszy ze wzruszenia Wrońskiemu.
- Brawo! wołał Niemcewicz, co za celne oko! Wróżę ci młodzieńcze wielką przyszłość!
I rzeczywiście Hoene-Wroński został wielkim filozofem. Między zboże rosnące przed Wolą zapuszczali się w pojedynkę żołnierze-Kurpie, celni nadzwyczaj strzelcy; ubijali z wykrotów jeźdźców pruskich, gdy zapadał zmierzch czołgali się aż do nich, przynosili potem do obozu z tryumfem zdarte siodła i broń.
Polacy wypuszczali się za wały i w kompanii. Generał Ignacy Kamieński, bohater odwrotu spod Szczekocina, w dzień swych imienin podpiwszy należycie z kolegami wypadł z Madalińskim i 500 konnymi na baterię moskiewską, zagwoździli parę armat i przygwoździli kilkudziesięciu jegrów. Dąbrowski na trzeźwo urządził dwie wycieczki z Czerniakowa, zapędził się aż pod Wilanów i napędzał Rosjanom strachu.
Stołeczniacy wciągali się do wojny i coraz bardziej w niej smakowali. Szli na wały ochoczo jak dawniej w Zielone Święta na Bielany. Zakrzewski zorganizował ich wzorowo, podzielił na partie, które zmieniały się regularnie. Gosposie przynosiły mężom do okopów obiad w dwojakach, majster odkładał karabin i brał się za łyżkę. Piwowary rozwozili wzdłuż frontu pękate beczki piwa i darmo częstowali obrońców masarze fundowali grube zwoje kiełbas.
Ojcowie Benoni, których handelek piwa przed cudowną kaplicą źle teraz funkcjonował, założyli nowe przedsiębiorstwo na czasie. W swym kościele na Nowym Mieście sprzedawali poświęcone kartki po 5 złotych sztuka. Miały one chronić nabywców przed śmiercią. Popyt był olbrzymi, a rezultaty świetne; jeśli ktoś zginął i rodzina przychodziła z pretensjami o zwrot 5 zł. ojcowie tłómaczyli, że najwidoczniej nieboszczyk miał grzech śmiertelny na sumieniu i dlatego kartka nie pomogła. Krewni nic nie otrzymywali i martwili się podwójnie. Kościuszko patrzył przychylnie na te praktyki Benonów, bo pospólstwo kartkowe szło w ogień jak w taniec.
Na strzelaninę już nawet żydy nie zwracały uwagi; warszawiacy zżyli się z nią jak młynarze z warkotem swych żaren; kumoszki niekiedy zrzędziły:
- Bo to moja pani dziś w nocy wcale spać nie mogłam - żeby choć jedna armacina pukła, bez tę ciszę oka nie zmrużyłam.
Na wieży kirchy ewangelickiej, jako na najwyższej budowie, był sztabowy punkt obserwacyjny. Używano najchytrzejszych forteli by się tam wgramolić. Za miejsce na dachu wysokiej altany w ogrodzie Saskim płacono drożej niż za pierwsze krzesło w teatrze.
Do okopów, postrzelać do Prusaków, chodzono jak na polowanie na kaczki. Kamerdyner hetmanowej Ogińskiej, Guminski, wymykał się co dzień z fuzją podczas poobiedniej drzemki swej pani. Strzelał celnie więc miał kupę uciechy. Ale raz udało się i Prusakom - położyli go trupem.
Gdzie Wincenty? zapytała obudziwszy się hetmanowa.
Przed chwilą właśnie Jaśnie Pani, został zabity na wałach...
- A łotr! Bez mego pozwolenia!
Bogacze co nie uciekli z miasta byli mocno skwaszeni: ta bezsensowna obrona się przedłużała, ten bezczelny Zakrzewski wciąż odrywał służbę od miotły do piki, kucharka przepaliwszy zupę, tłómaczyła spokojnie, że to pocisk wpadł do garnka.
Prusacy podciągnęli bliżej swe działa i granaty istotne zasypywały przedmieścia; Kościuszko wyznaczył cenę za przyniesienie nierozerwanego do obozu. Andrusy zbierały je pilnie po ulicach, rzucały się na syczące jeszcze i wołając radośnie: - oho, z nieba nam spadł! wydzierały zręcznie tuleję. Czasem któregoś trochę rozerwało, koledzy się zaśmiewali z guzdrały. Niektórzy z koszykiem w ręku zapuszczali się o 1000 kroków przed reduty, nazywano to: "iść na kulobranie".
W ten sposób wielu biedaków żyło ze śmiercionośnych pocisków.
Nastrój panował w mieście wyśmienity. Widok Naczelnika podtrzymywał ducha, żarcie obficie dostarczane z Pragi - ciało. Lud z każdym dniem kochał więcej Kościuszkę. Wierzono weń ślepo, uważano za zesłanego przez Boga, padano przed nim na kolana. Matki taszczyły dzieci do obozu, by dotknęły, zobaczyły choć z dala Naczelnika. Nawet sceptyczny Trembecki nachodził Niemcewicza prosząc by go zapoznał z Wielkim Człowiekiem, bo chce pisać o nim dzieło. Ogromny, niechlujny, zawsze w brudnym szlafroku, Trembecki trawił całe noce na rozpuście, a dnie na grze z żydem w szachy. Niemcewicz nie lubił go za służalstwo względem króla, więc spławił z niczym.
Kościuszko mieszkał w namiocie na Mokotowie, z cynowych kubków pił kawę - najczęściej zimną, zagryzając skórką razowca. Opanowany, dla każdego z jasnym uśmiechem, w najtrudniejszych chwilach miał szybkie decyzje, zdenerwowanie objawiało się u niego tylko niewyraźnym mówieniem. Niemcewicz pisał przy kulawym stoliku, kręcił się, dyskutował z oficerami, wtrącał w każdą rozmowę. Od chwili rozpoczęcia oblężenia nie rozebrali się ani razu, nigdy nie gasili światła, osiodłane konie zawsze stały przed namiotem. Kościuszko zrywał się na byle alarm, a parne noce były niespokojne: ogniste kule rozdzierały ciemności, rozlegały się oderwane strzały w oddali, jakieś krzyki, jęki, rzężenia...
81.
MARNY ZGON I MARNA NOMINACJA
W taką to burzliwą noc z 12-go na 13-go sierpnia dano znać Naczelnikowi, że mimo ostrzyżonych włosów, pełnej salaterki musztardy, środka na wymioty, lewatywy zaaplikowanej przez doktora Dunkera i innych lekarskich zabiegów - prymas Michał Poniatowski wyzionął ducha na tłustym łonie swej kochanki, pani Oborskiej, żony jego marszałka dworu.
Zwłoki głowy stronnictwa rublochapów wystawiono publicznie; po paru dniach tak spuchły, sczerniały i zaśmierdły, że cała Warszawa wyobraziła sobie, iż prymas został otruty. Opowiadano jako znosił się z Prusakami, wydał im plany wskazujące którędy najłatwiej zdobyć stolicę; przyłapany na tej nowej zdradzie, by uniknąć belki, zażył truciznę, którą mu król z pierścienia, noszonego zawsze na palcu, użyczył. W rzeczywistości z palca wyssano tylko plotkę. Prymas może i popełnił zdradę, ale nigdy samobójstwo. Tyle podłości uszło mu bezkarnie, Kościuszko był tak łagodnym - choćby go z 10 razy zdemaskowano na konszachtach z Prusakami, jeszcze by nie zażył trucizny. By przekładać śmierć na hańbę trzeba mieć odrobinę poczucia honoru, bracia Poniatowscy woleli być zhańbieni i żywi niż szlachetni i martwi. Paskudny stan zwłok był normalny w rodzie Poniatowskich, w parę lat później, król wyglądał podobnież w Petersburgu.
Smród i plotki dookoła trupa prymasa nie podziałały na Kościuszkę.
Mokronowskiego, dowódcę odcinka powązkowskiego, wyprawił jako głównodowodzącego
na Litwę. 33-letni Mokronowski, oschły, sztywny i uparty był krewnym
króla, tkwił całkowicie w jego otoczeniu, nie lubił wyraźnie Naczelnika. Nie wierzył w możliwość
pokonania Moskali, do wojsk rewolucyjnych wstąpił jedynie dlatego, że bał się,
iż jako cywil będzie powieszony. Pod Zieleńcami nie uciekł i stąd uchodził
za wybitnego stratega.
Powierzając mu odpowiedzialną misję, Kościuszko popełnił gruby błąd; entuzjasta Jasiński byłby o wiele stosowniejszy. Generałowie zimni i wyrachowani są bezkonkurencyjni na manewrach, a ryzykanccy i szaleni w powstaniach.
Komendę na Powązkach oddał Kościuszko ks. Józefowi. Sarkali mieszczanie, że pod łachudrą nie chcą służyć, tylko autorytet Naczelnika powstrzymał ich od strajku.
82.
TRUPY NA KOZICH TRAWNIKACH
Nadeszły wreszcie Prusakom wyczekiwane ciężkie działa. Pyzaty Fryderyk zniechęcony do Woli, którą zbyt mężnie bronił Zajączek, ustawił je naprzeciw Gór Szwedzkich koło Powązek, kazał strzelać dniem i nocą.
- No, teraz zdobędziemy ten przebrzydły kurnik! wołał. Tydzień prażyły grube Berty. Kościuszko przybył ostrzec księcia Józefa, że Prusacy najwidoczniej szykują na ten punkt generalny szturm. Proponował posiłki i swoją pomoc.
- Nie potrzebuję, dam sobie sam radę! burknął książę wciąż nieprzychylnie usposobiony względem Naczelnika. Nie mógł strawić, że on - książę i głównodowodzący sprzed dwóch lat - teraz jest zaledwie podrzędnym szefem małego odcinka; lekceważył swe funkcje, sądził, że taki drobiazg sam się obroni.
Wieczorem 25-go sierpnia pojechał do Zamku na kolację i manewry z damami. Wrócił zmordowany, zwalił jak kłoda do łóżka. Z trudem przebudzono go o 4-tej rano. Prusacy ruszyli do szturmu, energicznym rzutem zajęli Okopy Szwedzkie, wioskę Wawrzyszew, zdobyli 8 armat; książę Józef szarżował na czele kawalerii, rąbał, kłuł, koń pod nim został zabity, Madaliński ledwo go wyciągnął żywego z tłoku. Jako kapral książę Józef zasłużył na order, jako wódz na odwach. Zmaltretowany usunął się pod Blachę, tłum zgromadzony pod jego oknami pomstował, że zdrajca.
Sytuacja była arcypoważna. Prusacy, umocniwszy się w zdobytych szańcach, rankiem 28-go przypuścili nowy wściekły szturm, po morderczej walce zajęli lasek powązkowski.
Komendę na Powązkach sprawował obecnie Dąbrowski, odpór był rzetelny; jednak przewaga liczebna wroga przechylała szalę na jego stronę. Chwiały się, słabły polskie szeregi.
Kościuszko na czele piechoty, kosynierów i zbieranych po drodze kup mieszczańskich gnał z Mokotowa na Powązki. Prędzej, prędzej, każda chwila cenna. A tu armata ugrzęzła w ulicznym bajorze. Niemcewicz skoczył do niej.
- Dobry dzień, jak mnie cieszy was widzieć! usłyszał nagle śmieszny akcent, to Linde stał z książkami pod pachą i uśmiechał się przyjaźnie. Mówił:
- Wiecie, dowiedziałem się co jeszcze oznacza słowo - bunt. Oprócz naręcza futer to znaczy też: sojusz, wiązanie się w godziwym celu. Jonatan z domem Dawidowym uczynił bunt...
- Na miłość boską, panie, pchaj lepiej armatę!
- Dobrze, lecz to wcale nie jest armata. Skarga pisał: "hetmana z armatą wodną wyprawił", Żebrowski podobnież: "armata strudzona weszła na brzegi", widzi pan tedy, że armata oznaczała dawniej wojsko...
Parę granatów rymnęło w kałużę. - O Boże, wykrzyknął Niemcewicz, Prusacy zajmą Warszawę i zniszczą biblioteki, na pomoc! i zostawiwszy Lindego przy armacie popędził za Kościuszką na Powązki.
Tu bito się na całego. Lasek w którym tyle warszawianek straciło wiarę w bociana obecnie stanowił klucz sytuacji. Dąbrowski go odebrał. Prusacy wyparli go zeń znowu.
Kawaleria pod brygadierem Kołyską szarżowała na baterie. Pludry próbowały uderzyć z Bielan i Marymontu - celna kanonada Rymkiewicza powstrzymała ich. Pod wieczór Szwaby ruszyły jeszcze raz hurmem do ataku. Przełamali polską linię, poprzez rowy i krzaki darli się niepowstrzymanie, wyglądało, że to już koniec. Kościuszko osobiście poprowadził pospólstwo naprzeciw.
Z pikami w dłoniach, z kartkami Benonów w kieszeniach, z okrzykiem - Bóg i Kościuszko! na ustach - szli mężnie wiotcy czeladnicy o rozwianych włosach, brzuchaci, zasapani majstrowie, wyelegantowani pańscy hajducy, obdarte skotopasy. Zwarli się z Prusakami, wpili w nich jak wściekłe psy. Trzaskały piki w natłoku ciał, szewcy dobywali szydeł zza pasa, krótkimi potężnymi pchnięciami wbijali je od dołu we wraże kałduny. Siekierami rozpłatywano czaszki, dłutami dźgano w oczy, ranni na ziemi gryźli po nogach. Trawniki wśród grot i strumyków gdzie księżna Izabella wodziła kozy na wstążce, gdzie tyle wierszy o pasterzach i miłości deklamowano - zaścielały pokotem trupy.
Niemcewicz ze wzniesioną szablą lazł w ogień, ale co się zamachnął - ledwo nie zdzielił swojego. - Trudniej zabić Prusaka, niż napisać księgę! przemknęło mu w myśli. Ujrzał jak padł wśród grupki uczniów 70-letni Raquillier, fechmistrz kadetów, który i jego niegdyś musztrował. 14-stoletni syn walczył nad ciałem ojca.
Nie strzymali Prusacy przed zajadłością motłochu. Uciekli na czworakach, lasek odebrano, po 16-stogodzinnych zmaganiach zwycięstwo Polaków było bezapelacyjne. Kościuszko i Niemcewicz wrócili do obozu mokotowskiego, padli na snopki słomy jak kamienie, zasnęli.
Szum zbudził Niemcewicza o świcie, wybiegł na dwór - to Kiliński na czele wesołych mieszczan układał karabiny wokół namiotu.
- Co to? Skąd?
- A no, tak się nam znudziło bez Prusaków boć już ze 4 godziny jak ich nie widzieliśmy, że poszliśmy z generałem Zajączkiem wycieczką na Wolę. Szwaby z żałości spiły się dokumentnie, pomęczone leżały jak te wieprze. Kłujem ich bagnetami, a oni mruczą: - Daj spokój Hans, głupie żarty, spać się chce! Wyrąbaliśmy ich tak żartując 80, armat 9 zagwoździliśmy, a to zdobycz nasza...
- Brawo, zaraz dam znać Naczelnikowi.
- O nie, niech se pośpi nieborak...
Wielce był rad Kościuszko gdy mu rano Niemcewicz obfity łup pokazał. Właśnie żydy przyniosły zamówione złote obrączki z napisem: Ojczyzna swemu obrońcy. Kościuszko wręczył numer l-szy Dąbrowskiemu, następne Zajączkowi, Kamieńskiemu, Zakrzewskiemu... Prości szeregowcy szaleli z radości, więcej się cieszyli obrączką niż magnat starostwem.
Do króla wysłał Naczelnik Orłowskiego, by mu opowiedział o ostatnich bojach i sukcesach.
83.
TROSKI KLUCHOSŁAWA
W sypialni zamkowej król podawał kleik księciu Józefowi, głaskał go po włosach i mamrotał:
- Jedz Pepi, musisz nabrać sił do dalszego leżenia w łóżku. O Boże, widzę, że masz katar, och, jakież okropne są skutki tej bezsensownej wojny...
Zżymał się ze złości: zgubne, bezecne powstanie! Już od dwóch miesięcy grosza ze skarbu nie otrzymał - a na niepotrzebne armaty to są pieniądze! Strzelanina spać po obiedzie nie daje, motłoch lata uzbrojony, urodziny Katarzyny nie były obchodzone, teraz Pepi się przeziębił i nabawił sińca na udzie. Ach, do czegóż to dojdzie!
Dano znać, że przybył generał Orłowski, Kluchosław wyszedł do salonu, słuchał z roztargnieniem relacji. Zawsze to samo: szarże, ataki, salwy, ranni, trupy, 5 kroków naprzód, 3 w tył... kto by się w tym orientował i co to ma za znaczenie. Przerwał Orłowskiemu:
- Bardzo ciekawe rzeczy mi waćpan prawisz, ale ja mam ważniejsze rzeczy do omówienia. Słuchaj pilnie, by Naczelnikowi powtórzyć.
I wyłuszczył co następuje:
Kucharz Tremo mu doniósł, że od pomywaczki słyszał jako narzeczony jej przyjaciółki widział, iż z Paryża przyszedł kopersztych Kościuszki z podpisem: Nigdy moje ramię nie splamiło się obroną króli! Dla dobra Polski trzeba surowo zakazać rozpowszechniania tego paskudztwa.
Gazeta Rządowa, wydawana przez Dmochowskiego, w spisie łapowników zamieściła i jego - podając, że po II-gim rozbiorze pobrał od Moskwy 6.000 czerwonych złotych. Zgroza! Pobrał, nawet znacznie więcej, ale to pieniądze należne mu z ekonomii zajętych przez rozbiór. Przyzwoici Moskale rozumieli, że można pozbawić Polskę prowincji, ale nigdy króla dochodów. Polska będzie zgubiona jeśli Gazety Rządowej się nie zamknie.
Kadeci i ich metrowie uciekają z korpusu do okopów. Cierpi na tym nauka, obyczajność, regulamin. Młodzież przebywa na szańcach w niestosownym towarzystwie, nauczy się tam brzydkich wyrazów i wulgarnych manier. Ot teraz zginął Raquillier - całe szczęście, że był tylko nauczycielem fechtunku, łatwo znajdzie się zastępcę, ale co robić, jeśli zginie profesor tańca?
Na Zamku potrzeba koniecznie nowych oficerów - adiutantów. Wojska masa, więc różnicy w okopach to nie zrobi, a tu gdy Lulla chce pospacerować nie ma jej kto towarzyszyć.
Austriacy uwięzili kasztelana chełmskiego Poletyłłę trzymającego się z dala od powstania, oddanego tylko królowi. Trzeba by Naczelnik napisał czym prędzej do Wiednia z przełożeniami...
Umarł biskup sufragan lubelski Lenczewski. Niechże Naczelnik broń Boże nie przeznacza nikomu beneficjów. Trzeba koniecznie obdarować nimi jednego z 4 kapelanów królewskich - Woronicza, Lubońskiego, Stankiewicza, Bystrzyckiego...
Nie dowierzając pamięci i wymowie Orłowskiego, Stanisław August zasypywał Naczelnika listami w tychże materiach, podpisywał się łasząco: przyjaciel W. Pana. Zaharowany, bezsenny Kościuszko, między odpieraniem szturmu, a szykowaniem wycieczki, znajdował jeszcze czas, by dyktować Niemcewiczowi odpowiedzi, że kopersztych to plotka, Dmochowski sprostowanie zamieści, oficerowie za ujmę by sobie uważali gnuśnieć na Zamku, gdy inni giną, nie sposób zabronić kadetom i nawet metrom tańca spełniania powinności względem Ojczyzny, ani mu w głowie zajmować się sufraganią lubelską - niech król mianuje kogo chce...
Czytając tę ostatnią odpowiedź król uśmiechał się z politowaniem i myślał: Ciężko głupi ten Kościuszko! nie obchodzą go beneficja! A cóż jest ważniejszego? Nigdy nie zdobędzie takiej popularności jak ja, za cóż go będą ludzie kochać i za co go słuchać...
84.
RADOŚĆ I WŚCIEKŁOŚĆ
Dąbrowski odzyskał Wawrzyszew, oblężeni nabrali takiej fantazji, że co noc urządzali wycieczki trapiąc srodze zaspanych Szwabów. Pyzaty Fryderyk zaczynał pojmować, że trudniej zdobyć miasto niż kobietę.
A tu jęły nadchodzić katastrofalne wieści.
Sieradz, Pyzdry, Koło, Kalisz, Leszno, Kłodawa wyrżnęły przykładnie swe załogi, szlachta kupiła się po wsiach. Pod Włocławkiem kasztelan kujawski Mniewski napadł ze 100 ludźmi na galary wiozące proch i pociski dla Prusaków, zagarnął cały transport. Płomień rebelii szerzył się w Wielkopolsce błyskawicznie.
Fryderyk się przeraził; nie mógł dłużej tkwić pod Warszawą, gdy na tyłach wrzało. Ze sławy wielkiego wojownika musiał zrezygnować, ze spuszczonym ze wstydu nosem wydał rozkaz odwrotu.
Gorączkowy ruch w obozie pruskim wytłómaczyli sobie oblężeni przygotowaniami do nowego szturmu. Cała ludność podążyła do okopów, noce mijały w oczekiwaniu pełnym napięcia.
O świcie 6-go września oblężeni przetarli ze zdumieniem oczy. Ani śladu wrogów. Pod osłoną nocy Moskale pierzchli na Piaseczno, Prusacy na Raszyn. Warszawa była wolna.
Wszyscy biegali na Wolę oglądać pruski obóz; zostały długie stoły i ławy, stosy pustych butelek i naczyń; gosposie odepchnęły ciekawych mężczyzn, zabrały tę zdobycz.
W mieście panowała szalona radość. Na ulicach nieznajomi padali sobie w objęcia, ściskali się, całowali. Śpiewano:
Cesarz, Moskwa i król pruski
jest to mało dla Kościuszki.
Zadźwięczały dzwony milczące od 6 tygodni, by paniki nie wzniecać, wszędzie rozbrzmiewały wiwaty. Rada Najwyższa Narodowa jęła obmyślać program uroczystego obchodu zwycięstwa, skromny Kościuszko zaprotestował stanowczo:
- Nie chcę żadnych wjazdów triumfalnych; Bogu podziękować, spać się położyć - ot co!
Po raz pierwszy od 6 tygodni Kościuszko i Niemcewicz legli do łóżek rozebrani.
Za to najcnotliwsza Katarzyna oka zmrużyć z pasji nie mogła. Spodziewała się wieści o zdobyciu Warszawy, a tu - taka kompromitacja. Nawet pracowity Zubow nie zdołał jej uspokoić. Przekładał:
- Ależ król Fryderyk zrobił co mógł!
- Gówno zrobił! krzyknęła bogom podobna imperatorowa ze zwykłą sobie, tak wychwalaną w całej Europie, dystynkcją.
85.
WIESZANIE NIEOBECNYCH
Kryminalny Sąd Wojskowy był łagodny jak stadło owieczek i wymierzał zdrajcom mniejsze kary niż niańki we Francji dzieciom za wyjadanie konfitur. 11-go września stanął przed nim biskup chełmski Skarszewski - podła do szpiku kości kreatura.
Gorący Targowiczanin, w Grodnie rozwiązywał posłów z przysięgi 5-ciomajowej, organizował publiczne podziękowania dla Sieversa, poselstwo czołobitne do carowej. Klęczał przed rublem. Gdy na rozprawie zapytano czemu popierał II-gi rozbiór, odparł cynicznie:
- By wojska polskie dóbr biskupich nie niszczyły.
Sąd pod przewodnictwem Zajączka skazał zaprzańca na bardzo umiarkowaną karę, bo tylko na zwykłe powieszenie. Zawrzało w gadzinowych kołach. Król zaskowyczał:
- Wielka Katarzyno! Za co? Świątobliwy biskup czynił w Grodnie to co wszyscy. Wystarczy wstawić do wyroku moje nazwisko by mnie w całości dotyczył.
Interweniowali u Kościuszki król, kochanki biskupa, Zakrzewski, który za największy swój wyczyn życiowy uważał wydarcie paru łotrów spod stryczka. Przyjechał też do obozu nuncjusz Litta ostrzegając przed złym wrażeniem, jakie wywrze w niebie powieszenie jeszcze jednego duchownego.
Nie mógł wcale spać tej nocy Kościuszko, wiercił się z boku na bok, wreszcie rzekł do Niemcewicza:
- Czy śpisz?
- Owszem, śpię.
- To co myślisz o biskupie?
Niemcewicz zawsze wołał w swych pismach o chińskie tortury na zdrajców, teraz, gdy nadarzyła się okazja, zmiękł momentalnie; wywodził:
- Szczęsny i Branicki dużo więcej zawinili, ich należałoby powiesić.
- No tak.
- Jakżeż tedy Skarszewskiego, który mniej nabroił karać równie surowo.
- Heee, rzeczywiście.
- Zresztą, czy to nam przysporzy armat, wojska? I za granicą to się może nie spodobać...
- Masz rację.
Kościuszko olśniony trafnością teorii, iż nie wolno wieszać mordercy tuzina osób póki zabójca dwóch tuzinów jest na wolności i że zresztą to i tak ofiar nie wskrzesi - zamienił wnet Skarszewskiemu wyrok na dożywotnie więzienie. Ryczeli z oburzenia kołłątajowcy, rozzłoszczony Zajączek ustąpił z sądu (w dwadzieścia parę lat później, jako Namiestnik Królestwa, często jadał oficjalne obiady siedząc obok Skarszewskiego; gawędzili przyjaźnie wspominając dawne dobre czasy).
Zawiedziony lud powiesił na pociechę kilku drobnych szpiegów - żydów na Piaskach. By go udobruchać i okazać, że jednak jest pewna surowość, Kościuszko zezwolił na publiczne powieszenie wizerunków Branickiego, Potockiego i Rzewuskiego. Gdyby ich miał żywych w ręku na pewno by do tego nie doszło.
86.
SZPETNY SKNERA, TŁUSTY FUJARA, SKOŃCZONA NIEZDARA
Mimo wspaniałej obrony Warszawy sytuacja powstańców była ciężka. Fersen stał koło Kozienic, Prusacy między Łowiczem i Rawą, od Litwy, coraz wolniejsze mający ręce, zbliżał się jak gradowa chmura Repnin, wreszcie od wschodu, spod Niemirowa, pędził poszczuty przez feldmarszałka Rumiancewa Suworow na czele 15.000 stupajek.
- Tego draba trzeba koniecznie powstrzymać, zdecydował Kościuszko, nie dopuścić do połączenia się z Fersenem!
Oświadczył Niemcewiczowi, który uważając, że 18 godzin pracy dziennie to za mało wziął się do pisania w wolnych chwilach przebiegu oblężenia Warszawy, iż nazajutrz wyrusza do armii Sierakowskiego pod Kobryn objąć dowództwo.
- Pojedziesz oczywiście ze mną, wyjaśnił. Wieczorem poszli do Łazienek, spotkali króla rozwalonego na ławce.
- Dobrze, że waćpana widzę, zaskrzeczał Kluchosław, mam parę arcyważnych spraw...
I ględził przez kwadrans, że jego ex-adiutanci Kirkor i Deskur powinni awansować; że żona jednego z jego kamerdynerów jest w Kozienicach, kamerdyner z powodu samotnych nocy jest rano w złym humorze co jest nieprzyjemne - czy nie można by wymienić tej żony na jakiegoś moskiewskiego generała? że lud stołeczny za mało mu okazuje szacunku; że rodzina jego chciałaby wyjechać gdzieś w bezpieczniejsze strony.
Kościuszko obiecał zrobić wszystko co się da, w końcu rzekł:
- Mam i ja jedną wielką prośbę do Waszej Królewskiej Mości.
- No?
- Wasza Królewska Mość ma znakomite mapy kraju. Przy obrotach wojennych dokładne mapy to połowa zwycięstwa, a my w sztabie posługujemy się śmieciami. Dla dobra ojczyzny usilnie proszę o pożyczenie mi tych map.
- Waszmościny jeniusz więcej wart niż moje mapy. W obozie pobrudzą się, zniszczą, będziecie je szpilkami nakłuwać. A ja 20 lat zabiegałem o nie, jeometrom płaciłem. Nie, nie mogę.
- Tak nam są potrzebne W. Kr. Mość, od wiernej mapy wygranie bitwy może zależeć.
- Mnie też są one niezbędne; podczas podróży kieruję się nimi gdzie na obiad, gdzie na nocleg zajechać.
- Rozumiem doniosłość tych rzeczy, ale tu mapy na rewolucji całej mogą zaważyć.
- Dam ja waćpanu co innego, ale map naprawdę nie widzę możności...
- Jak ja mogłem wierzyć w patriotyzm tego sobka! dziwił się własnemu zaślepieniu, wychodząc z Łazienek Niemcewicz.
19-go września Kościuszko i Niemcewicz przybyli do Siedlec. Ucieszyła się hetmanowa Ogińska, z powodu nieznośnej wojny ostatnio wcale nie miewała gości. Podarowała Naczelnikowi wielki turkus oprawny diamentami, rozpamiętywała z Niemcewiczem, kto, kiedy, w jakim kącie, z kim się miętosił.
Wieczorem przywlekli się pierwsi rozbitkowie spod Brześcia donieśli o rannej klęsce.
Otyły Sierakowski miał się za wielkiego stratega, bo jako instruktor w szkole rycerskiej przeprowadzał z kadetami udane manewry na podwórku; Kościuszko powierzył mu korpus na
Polesiu, zamiast znieść o wiele mniej licznego Derfeldena stracił 3 miesiące wykonując tysiączne wielce misterne, a zgoła niepotrzebne obroty. Wyobrażał sobie, że osłania jednocześnie Wilno, Grodno i Brześć, a w rzeczywistości marnował jedynie czas. Codziennie wydawał do wojska długie jak nowele befele; ustanawiał krigsrechty; ferował sztandrechty; pilnował by przez wsie i miasteczka armia szła paradnym marszem; by za funt mięsa żołnierze płacili 4 grosze, a oficerowie 5; by doły kloaczne kopano równo o 136 kroków od obozu i by nikt w krzakach nie śmiał kucać, tylko koniecznie nad nimi; by je co 3 dni sumiennie zasypywano...
W tej czynnej bezczynności doczekał się Suworowa, będąc słabszym jął się cofać. Pod Krupczycami zadał nawet Moskalom pewne straty co go jednak tak zmęczyło, że w Brześciu, przeprawiwszy się przez Bug, uznał za niezbędne należycie wypocząć.
Ustawił na moście dwie armaty, z których jedna - chluba artylerii polskiej - była wydarta Rosjanom podczas dni kwietniowych, zaś Rosjanie z kolei zdobyli ją na Wielkim Fritzu podczas wojny 7-mioletniej ; zabronił puszczać kogokolwiek przez most z miasta lub do miasta - chyba że za jego biletem - i kontent, że tak fachowo unieruchomił wrogów, położył się spać.
Tymczasem Suworow, nie zajmując się brzeskimi żydami co całym kahałem wyszli doń uroczyście z chlebem i cebulą, przeprawił wojsko nocą w bród przez Bug, nie szanując snu grubasa, uderzył nań z boku. Takiej złośliwości mistrz podwórkowy nie przewidział, został rozgromiony. Stracił 28 armat i całą dywizję, uszły ledwo niedobitki.
Nie było nad kim obejmować dowództwa, Kościuszko wrócił spiesznie do Warszawy organizować sukurs dla Sierakowskiego.
W tydzień później w Wiszniowcu, 12 klm. od Siedlec, przeglądał całą armię otyłej niedołęgi. W rozkazie do żołnierzy, braci kollegów, obiecywał ziemię mężnym i salwę kartaczy tym co podczas bitwy tył podadzą, ustanowił sąd na oficerów co spod Brześcia uciekli i dotąd się nie odnaleźli. Skazywanie na szubienicę nieobecnych było jedyną srogością, którą stosował Naczelnik.
Z Wiszniowca, znów tylko w towarzystwie Niemcewicza, skoczył Kościuszko do Grodna. Kozacy włóczyli się wszędzie, cudem nie wpadli im w łapy. Podróż konno bez eskorty i rozgłosu uważał Kościuszko za najśpieszniejszą i najpewniejszą.
Armię litewską zastali w kompletnym rozprężeniu. Moskale mówili szyderczo, że nie trzeba z nią walczyć, bo sama w nieczynności stopnieje. Niestety mówili prawdę. Same niedojdy mianował Kościuszko głównodowodzącymi. Naprzód gnuśny Wielhorski spędzający ze swym sztabem całe noce przy faraonie, teraz apatyczny Mokronowski nienawidzący bardziej jakobinów niż Moskali. Generał Chlewiński, robiący z portek klozet na widok kozaka, był im prawą ręką.
Te trzy ciamajdy bez inicjatywy, energii i wiary poddały Wilno bez strzału, rozproszyły oddziały, zatraciły łączność, zniechęciły cywili, rozluźniły dyscyplinę. Z doskonałego, pełnego animuszu wojska, zrobiła się wystrachana banda.
Żałował poniewczasie Kościuszko, że miast tych fachowych głupców, nie mianował Jasińskiego. Powiesiłby nieco zdrajców, ale Litwę uratował. Przedsiębiorczy, śmiały, zarażony syfilisem Jasiński był wymarzonym wodzem. Czuł, że niedługo pociągnie więc nie oszczędzał siebie, ani tym bardziej innych.
Łatwo można było rozgromić starego, nieruchawego, nie podejmującego żadnej akcji Repnina i jego 30.000 mużyków. Ale Mokronowski mimo swych 33 lat był stokroć bardziej odeń zramolały i sflaczały. Daremnie Kościuszko przynaglał go ciągle listami do czynu, do jakiejkolwiek inicjatywy - stał tchórzliwie, bezmyślnie w miejscu, żołnierze wpadli w apatię; Moskale chociaż przebiegali okolicę szukając co by zrabować.
Podczas dwudniowego pobytu w Grodnie Kościuszko usiłował poderwać tę zgniłą armię. Zagroził bojaźliwym kartaczami, zostawił obrączki dla walecznych. Niemcewicz spłodził podniosłą odezwę w której cofał się tylko do wypadków z XVII-go wieku, Naczelnik kazał ją rozrzucić, czytać i objaśniać wojsku. Mokronowskiemu polecił zebrać swe 16.000, przysunąć się do Warszawy. Zamierzał połączyć go z Sierakowskim, rzucić wspólnie na Suworowa.
2-go października Kościuszko i Niemcewicz byli z powrotem w Warszawie.
87.
FERSEN NA PRAWYM BRZEGU WISŁY
Kościuszko nie tracił otuchy. Z Wielkopolski dochodziły przyjemne wieści: Dąbrowski był tam coraz ruchliwszy, powstanie szerzyło się jak pożar, cała armia pruska - 50.000 piwoszów - dała spokój Koronie i ściągała w poznańskie. Zupełnie odcięty Fersen błąkał się na prawym brzegu Wisły, Poniński bronił mu przeprawy. Stary Repnin drzemał na Litwie, do żadnych działań się nie kwapił; Suworow stał w Brześciu, dążył do złączenia się z Fersenem i tu tkwiło niebezpieczeństwo. Koniecznie należało fuzji tej przeszkodzić, stąd rozumny plan skomasowania Mokronowskiego z Sierakowskim i wypuszczenia ich razem przeciw Suworowowi.
5-go października o 3-ej w nocy kurier od Ponińskiego doniósł Kościuszce, iż Fersen przeprawił się przez Wisłę koło Kozienic. Zmieniało to radykalnie sytuację, teraz Fersena dzieliło od Suworowa zaledwie 150 klm., połączenie ich było kwestią dwóch tygodni, a wtedy Warszawa byłaby mocno zagrożona.
Kościuszko zdecydował się momentalnie. Plan zniesienia Suworowa, wobec oddalenia i niegotowości Mokronowskiego, wymagał dłuższego czasu, postanowił uderzyć na Fersena. Jak najśpieszniej! Korpusy Sierakowskiego i Ponińskiego miały do tego posłużyć.
Dwa pułki piechoty wyprawił do Sierakowskiego tegoż dnia, sam postanowił udać się nazajutrz do armii i przewodzić rozprawie. Wtajemniczył w swe zamiary tylko Niemcewicza, Zajączka i Kołłątaja.
Wieczór spędził Kościuszko z Niemcewiczem u Zakrzewskiego. Nastrój był pogodny, gwarzono wesoło, nikt nie miał złych przeczuć co było tym łatwiej, że nikt z gości nie wiedział o jutrzejszej rozprawie. Ignacy Potocki olśniewał dowcipami, życząc mu dobrej nocy Niemcewicz był pewien, że najdalej za parę dni znów go zobaczy.
88.
STRATEGIA XVIII-GO WIEKU
Plan Kościuszki był dobry, jedyny. Koniecznie należało znieść Fersena! Miał rację, że nie posłuchał Zajączka i Kołłątaja, którzy mu radzili czekać - nie wiadomo na co. Bitwa gubi armię czasem - bezczynność zawsze.
Ale wykonał swój plan Kościuszko fatalnie. Jako organizator był nadzwyczajny. Potrafił na połowie obszaru, którym dysponował sejm czteroletni, na tym skrawku Polski, poderwać pod broń spośród zgniłego, tchórzliwego, egoistycznego społeczeństwa koło 150.000 ludzi. Jako wojskowy był niestety za uczony, za wiele studiował i przez to popełniał powszechne głupstwa.
Strategia europejska XVIII-go wieku polegała na rozdrabnianiu sił w nieskończoność na korpusy obserwacyjne, osłonowe, tamujące, łącznikowe - a potem, w obliczu bitwy - na zbieraniu oddziałów, co się z reguły nie udawało. Marsze, zwroty, obroty, kontrmarsze - jenerałowie bawili się jak dzieci, a żołnierze zdychali jak muchy ze zmęczenia. O Dżyngishanie już zapomniano, Napoleona jeszcze nie znano. Obaj na miejscu Kościuszki zmiażdżyliby Rosjan w mig. On był zbyt fachowym wojskowym swej epoki by skupienie wszystkich sił, uderzenie w jeden punkt - mogło mu przyjść do głowy.
Wojska polskie rozłaziły się jak karaluchy na wszystkie strony. Dąbrowski atakował w poznańskim, książę Józef łącznikował nad Bzurą, Jaźwiński obserwował Fersena spod Warki korpus nad Narwią szachował Prusy Wschodnie, Wawrzecki operował na Żmudzi, Mokronowski tamował Repnina, korpus w lubelskim asekurował przed Austriakiem Harnoncourt, którego armię stanowili dwaj ordynansi, Sierakowski osłaniał stolicę od wschodu, Poniński patrolował na południu...
Każdy dowódca korpusu z kolei grał wielkiego Fritza i kiereszował swe siły na oddziałki, plutoniki... zawsze się gdzieś coś zawieruszyło, nigdy nie wiedziano dokładnie kto ile ma żołnierzy.
Kościuszko wyrachował, że Sierakowski i Poniński mają razem 14.000 ludzi. Był to błąd, gdyż Poniński miał cztery, a Sierakowski sześć tysięcy.
Z Warszawy mógł Kościuszko wziąć z sobą nie 2.000, a pięć razy więcej wojska. Nie uczynił tego, bo bał się, że w opustoszałym mieście motłoch zacznie znów zdrajców wieszać. Wolał narazić siebie i dobrych patriotów na powieszenie przez Moskali. Chciał też ustanowić grupę łączności między łącznikowym korpusem ks. Józefa, a Warszawą, posłać mu posiłki, mieć rezerwy...
Drugi potężny błąd! zamiast ściągnąć co tchu znad Bzury - 50 klm. od Warszawy - owe bezużyteczne tam parę tysięcy, zabrać je ze sobą przeciw Fersenowi - posyłał im jeszcze posiłki!
Wierny uczeń współczesnej mądrości wojskowej nie dążył wcale Kościuszko do skupiania sił. Grał z przeciwnikiem zawikłaną partię szachów - o jabłko, miast palnąć go znienacka szachownicą w łeb i zwaliwszy pod stół - jabłko zabrać.
89.
PĘDEM DO ZGUBY
5-go października o 5-ej rano, swoim zwyczajem tylko w asyście Niemcewicza, opuścił Kościuszko Warszawę. Nie przeczuwał, że widzi ją po raz ostatni w życiu, był pewien zwycięstwa nad Fersenem, więc w dobrym nastroju.
Za Pragą wypadli na trakt brzeski, pognali ile pary w koniach. Wśród przekleństw wieśniaczych zmieniali je po wsiach co dwie mile, nędzne chłopskie chabety, niepodkute, bez uzd, galopowały koszlawo, omal karku nie złamali. W Wielkich Dębach skręcili do Siennicy, na Latowicze, Stoczek do Okrzei. Od czasu do czasu próbowali skrócić drogę, więc nadkładali jej sporo. Wreszcie, po 12-stogodzinnym galopie, przebywszy 120 klm., dotarli do obozu Sierakowskiego w Okrzei.
48-letni Kościuszko, bez chwili odpoczynku, zwołał natychmiast radę wojenną. Poniński stojący nad Wieprzem o 24 klm. od Okrzei stawił się po rozkazy.
Naczelnik wyłożył generałom swój plan: on z Sierakowskim ruszą w stronę Wisły szukać Fersena; na miejsce spotkania przybędzie Poniński. Na razie niech wraca do swego korpusu i czeka na wiadomość gdzie mają się zejść. Był to nowy błąd. Zejścia się sił na samym polu bitwy są zawsze bardzo ryzykowne, często zawodzą. Napoleon przegrał Waterloo dzięki takiej kombinacji. Kościuszko nie wiedział gdzie znajdzie Fersena - należało go tropić wespół z Ponińskim, a nie oszczędzać mu kilkunastu kilometrów nadetatowej drogi.
We wtorek 7-go października otrąbiono general-marsz o świcie. Pogoda była piękna, słoneczna, wojsko pokrzykiwało wesoło. Cały dzień wleczono się zwykłym nieporządkiem: dziwki przy armatach - o ile na chwilę nie w rowie z kanonierami; oficerowie skupieni w tyle przy bagażach - miast przy swych oddziałach; żołnierze wstępowali do chat i karczm przydrożnych węsząc czy czego poprzednicy nie zapomnieli ukraść. Późnym wieczorem armia dotarła do Korytnicy; uszła tego dnia olbrzymi kawał - całe 30 klm!! W owych czasach wojsko zupełnie nie umiało się śpieszyć, normalny pochód dzienny wynosił koło 12 klm.
Korytnica, kiepska wioska, była doszczętnie splądrowana przez kozaków. Sztab rozlokował się w zrujnowanym dworze, gdzie nawet żadne krzesełko nie ocalało. We środę lał deszcz, zostano na miejscu oczekując na kolumnę warszawską.
Sztab badał schwytanego majora rosyjskiego i 10 huzarów. Major okazał się Polakiem spod Brasławia - Podczaskim. Renegatowi należał się stryczek - obiecano mu życie za dokładne informacje; przerażony wypaplał, że Fersen jest o 15 klm. stąd, pod Maciejowicami, że ma 16.000 ludzi i 30 armat. Na kolanach zaklinał Kościuszkę, by się nie wdawał w bitwę, cofnął póki czas.
- Wypada ich czterech na każdego waszego jednego! wołał.
Zdumieli się wszyscy. Przez miesiąc co upłynął od oblężenia Warszawy korpusy obserwacyjne Jaźwińskiego i tamujący Ponińskiego tak sprężyście zbierały informacje, że nawet nie dowiedziały się ile wojska ma naprawdę Fersen. Fenomenalne niedołęstwo!
Kościuszko uważał się zawsze za Litwina i był nim rzeczywiście pod względem uporu. Jasno widział teraz, że początkowe obliczenia o polskiej 14-stotysięcznej armii są mylne, że ma obecnie 5.000, po dołączeniu pułków warszawskich będzie miał 7.00 , razem z 4-tysięcznym Ponińskim może liczyć w dniu bitwy maksymalnie 11.000 ludzi. Nie uwierzył Podczaskiemu. Fersen nie jest tak silny. Kreśląc w zamyśleniu rysunki ołówkiem na stole powiedział swoje zwykłe:
- Jeśli nie zwyciężymy, przynajmniej zgińmy z chwałą! I choć można było bitwę odwlec, sprowadzić posiłki, trwał w błędnym postanowieniu stoczenia jej niezwłocznie. Kazał zwerbować przewodników, zaopatrzyć przednie oddziały w łopaty do ulubionego okopywania się, skasować capstrzyk i pobudkę, być w ciągłym pogotowiu.
Niemcewicz spacerował po podwórku z generałem Kamieńskim, dawnym kolegą ze szkoły rycerskiej.
- Pobijemy jutro Moskali, mówił generał.
- Oczywiście, to nie ulega wątpliwości.
Ale nazajutrz nie doszło do bitwy. Rano przyczłapały dwa pułki wyprawione 5-go października z Warszawy; żołnierze byli źli i strasznie zmęczeni, bo w 4 dni uszli aż 80 kilometrów. Płomienna odezwa Kościuszki napisana przez Niemcewicza, obiecująca łatwe zwycięstwo, a potem wdzięczność i nagrody od Ojczyzny podniosła w nich trochę ducha, a wódka rozdana po pół kwarty na głowę - ogromnie.
W południe ruszono naprzód, o 4-ej, po 12-stu klm., armia wychynęła z lasu na wzgórze. Nie rosły na nim żadne drzewa, widać było przez lunetę w dole Moskali, z boku wioskę Maciejowice, hen daleko Wisłę. Opodal, na obszernym pagórku, stał szpetny dwupiętrowy dom z czerwonej cegły. Łagodny stok opadał przed domem ku bagnistym moczarom, z prawej strony ku długiej grobli, z lewej ku drodze i wsi Oronne. Tył i prawą stronę grobli osłaniała błotnista rzeczka - Okrzejka.
Kościuszko uznał pozycję za doskonałą; armia weszła na pagórek rześko jak odważny skazaniec na szafot, rozłożyła się wokoło czerwonego domu. Nażarłszy się klusek, zawinięci w siermięgi, marząc o przyszłych zagrodach i krowach, zasnęli żołnierze przy wielkich ogniskach. Liczne szyldwachy nie drzemały utartym zwyczajem, wartowały czujnie, w ciemnej, siepiącej deszczem nocy słychać było warknięcia:
- Parol?
- Proch!
- Hasło?
- Kadzidło!
Zawsze dotychczas parol i hasło były wesołe, nasuwały dziarskie skojarzenia jak: szabla - nadzieja; granat - fraszka; oręż - wygrana; poddaństwo - hańba; ucieczka - kula; tyran - straszydło; zdrada - szubienica; akurat w wigilię bitwy wybrano proch - kadzidło, co brzmiało zaduszkowo, jak pogrzebna wróżba.
W ceglastej ruderze, szumnie zwanej pałacem Zamoyskich, rozlokował się sztab. Niemcewicz oglądał portrety starych grubasów w kontuszach z powystrzelanymi przez kozaków oczyma. Wszystko w pałacu było zniszczone.
- Bydło, mruczał, nawet książek nie uszanowali.
Pozbierał na podłodze w bibliotece trochę szpargałów - jakieś mowy sejmowe sprzed pół wieku - i przy kolacji odczytywał je generałom zaśmiewając się z napuszonych makaronizmów. Był bardzo wesoły - jak wypadało w przeddzień miażdżącego zwycięstwa. Kościuszko rozdzielił role na jutro: Kamieński miał dowodzić prawym skrzydłem, Sierakowski centrum, a Kniaziewicz lewym; roztrząsając pozycję Sierakowski narzekał, iż w razie porażki porządny odwrót będzie niemożliwy. Besztnął go Kościuszko, że o klęsce śmie myśleć. Wszyscy godzili się, iż front jest świetnie zabezpieczony przez błota, które są zupełnie nie do przebycia. Opinia ta okazała się nazajutrz gruntownie mylną.
Po wieczerzy przyłożono się nieco do snu. Nie na długo, o pół do drugiej w nocy przyleciał goniec od Ponińskiego z prośbą o rozkazy. Naczelnik obudził Niemcewicza, podyktował mu bilecik wzywający Ponińskiego do jak najśpieszniejszego przybycia. Kurier z tym SOS zapadł natychmiast w nieprzeniknioną noc.
Tak późne wezwanie Ponińskiego było fatalnym, przygważdzającym błędem, który ostatecznie spowodował katastrofę. Ale ten błąd nie obarcza Kościuszki. Nie otrzymawszy od króla dobrych, precyzyjnych map - posługiwał się wadliwymi paskudztwami z których wynikało, że Wieprz i Białki, gdzie stał Poniński, są odległe od Maciejowic o 21 klm. Cały sztab patrząc na rozpięte przez szczuplutkiego Fiszera mapy, sądził podobnież.
Naczelnik zatem obliczał rzeczowo: kurier doręczy rozkaz najpóźniej o 5-ej rano, Poniński jest w pogotowiu, ruszy niezwłocznie, przybędzie na pole bitwy o 9-ej, wyjątkowo może o 10-ej, no, idąc na czworakach nawet - najpóźniej o 11-ej przed południem. A z nim decydujący cios i zwycięstwo.
Lecz złe mapy zwiodły Kościuszkę. Białki były nie o 21 klm od Maciejowic, a o równe 35; te dwie mile więcej psuły całą kalkulację; jadący po omacku goniec nie mógł oddać rozkazu przed 7-mą rano, Poniński idąc najśpieszniej nie mógł zdążyć przed jaką 3-4-tą po południu.
Gdyby Kościuszko miał dobre mapy króla nie myliłby się w swych obliczeniach odległościowych, ściągnąłby Ponińskiego w porę. Sknerstwo Kluchosława spowodowało klęskę. Odkąd wstąpił na tron, żadna katastrofa nie spadła na Polską bez jego udziału. Maciejowice - ostatnia, ostateczna nie była wyjątkiem.
* * *
Fersen był w pułapce; z tyłu Wisła, most przez którą już rozebrali chciwi kozieniczanie na opał, z przodu Polacy Ucieczka była niemożliwa.
- Musimy zwyciężyć lub zginąć! oświadczył swym sztabowym pałom.
I ten stary niedołęga, trzeciorzędny dowódca, w przystępie rozpaczy, ułożył plan bitwy pierwszorzędnie. Wiedział - dokładnie! - gdzie jest Poniński, postanowił rozpocząć bitwę o świcie, zakończyć ją przed jego przybyciem. Generałowie Denisow, Tormasow, Tołstoj, Chruszczew, Rachmaninow otrzymali precyzyjne dyspozycje.
Wojsko Fersena składało się z niedobitków Tormasowa spod Racławic, zastępów uratowanych przez Prusaków pod Szczekocinami, uciekinierów Igelstromowych z Warszawy.
Spragnieni zemsty, dobrzy znajomi tych tam z przeciwka na górze, z bronią u nogi, bez ogni - spędziły stupajki kacapskie noc na niecierpliwym wyczekiwaniu brzasku.
Paradoksalna sytuacja: Polacy chcieli bitwy, przyszli ją wydać, byli dwakroć słabsi, zajęli pozycję obronną. Ścigani Moskale szykowali się do natarcia, inicjatywa była w ich ręku.
90.
BITWA POD MACIEJOWICAMI
W piątek, 10-go października, o 4-ej min. 45 rano, zagrzmiała pierwsza rosyjska armata. Szarzało ledwo, do wschodu słońca było jeszcze półtorej godziny, Fersen się pośpieszył. Kościuszko i wszyscy oficerowie natychmiast wybiegli na dwór.
Bitwa zaczęła się na lewym skrzydle, Denisow obszedł szerokim łukiem moczary, gramolił pod górę od strony Oronnego. Armaty polskie miały łatwy cel - prażyły prosto w twarz Moskalom, spychały ich nazad w dół. By się nie przemknęli przypadkiem przez długie Oronne Kościuszko kazał je podpalić. Z pierzynami i gęśmi na plecach, pędząc przed sobą bydło i dzieci, uciekali w las kmiotkowie; buchnęły w niebo szlochy, przekleństwa i słupy dymu.
- Nareszcie jestem w prawdziwej, ziejącej grozą bitwie! konstantował z zadowoleniem Niemcewicz.
Niezrażony stratami Denisow nacierał dalej; powstrzymywał go mężnie Kniaziewicz, ale wobec przewagi nieprzyjaciół wciąż prosił o posiłki. Kościuszko spoglądał na las za Oronnem, stamtąd miał się wyłonić Poniński.
Na prawe skrzydło Kamieńskiego następowały główne siły rosyjskie pod wodzą Tormasowa. Wąska grobla uniemożliwiała rozwinięcie frontu, ustawiona przed pałacem bateria Sierakowskiego raziła z ukosa, Moskale co zrobili dwa kroki naprzód to półtora w tył. Polskie szeregi, wysoko na pagórku, wciąż były niedosięgalne strzałem karabinowym.
Fersen przygotował też niespodziankę. Środkiem, przez nieprzebyte - zdaniem Polaków - bagna, przedzierała się trzecia grupa poganiana kijem Chruszczewa. Chachłactwo z koźlim uporem brnęło przez mokradła, ciskało w nie bale, ścinało drzewa, grzęzło, zapadało po szyję, ale powoli posuwało się jednak, taszczyło armaty.
Przez trzy godziny opór Polaków był znakomity, artyleria utrzymywała Rosjan na obu skrzydłach w przyzwoitej odległości, żołnierze z suchego szczytu obserwowali jak wrogowie tłamszą się w dole, w błocie. Armaty kacapskie robiły dużo hałasu, ale znikome szkody. Było całkiem przyjemnie.
O 8-ej Fersen zdecydował się na śmiałe posunięcie: wycofał część wojsk Tormasowa, dołączył wszystkie rezerwy, kazał Tołstojowi iść z piechotą na lewo od grobli, Rachmaninowowi aż na prawy brzeg Okrzejki, okrążyć Podzamcze, ponownie przejść Okrzejkę, uderzyć z kozakami od tyłu.
Tylko dzięki dwukrotnej przewadze liczebnej i biernej taktyce Polaków mógł Fersen zaryzykować ten manewr. Był on niebezpieczny i wymagał sporo czasu; już Chruszczew nie brał udziału w walce, teraz jeszcze nowe pułki oddalały się od placu boju; gdyby w trakcie tego nadciągnął Poniński, Polacy przeszli do kontrataku - skończyłoby się niechybnie ich viktorią. Ale Poniński dopiero przed godziną otrzymał pisany przez Niemcewicza w nocy rozkaz wymarszu, znajdował się o przeszło 50 klm. od Maciejowic. Kościuszko ze swą garstką ani mógł marzyć o ataku nawet na chwilowo osłabionych Rosjan.
Zresztą Polacy nie orientowali się w ruchach nieprzyjaciela. Widząc przegrupowania oddziałów Tormasowa, Sierakowski z właściwą sobie bystrością rzekł do Naczelnika:
- Hee, Moskaluszki odchodzą...
Na lewym skrzydle wciąż wrzało. Trzy razy Denisowe stada przypuściły szturm, trzy razy zostały odparte. Kościuszko przebiegał szeregi, pocisk przeleciał między nim i Niemcewiczem:
- Szczęściem nie bliżej, ledwo nie zginąłem, zauważył z uśmiechem.
Do żołnierzy wołał: - Odwagi! wnet przybędzie Poniński!
I sam coraz nerwowiej, rozpaczliwiej spoglądał na las za Oronnem. Pusto! Nawet żadna krowa się zeń nie wyłaniała. 11-ta! Poniński powinien od dawna już być!... Co się stało? Ach, czemuż tak zwleka...
Dla podtrzymania Kniaziewicza ogołocił Kościuszko zupełnie swe centrum. Właśnie na tym polegał plan Fersena: wiedział on, że Denisow nie sforsuje Podzamcza, ale nieustannymi atakami miał absorbować Polaków, ściągnąć na siebie gros ich sił, zyskać czas dla Chruszczewa i Rachmaninowa szykujących decydujący cios.
W południe zaczął się koniec. Wszystkie cięciwy, od rana misternie napinane, puścił naraz Fersen. Raptownie, jak ulewa z długo gromadzących się chmur, runęły ze wszech stron chachłackie kolumny. Chruszczew wyłonił się z bagien, wylazł nareszcie na suchy teren, ustawił armaty, jął prażyć Sierakowskiego od frontu. Piechota Tormasowa ruszyła ławą pod górę, Kościuszko osobiście rychtował działa, siekł jej w zęby kartaczami, nie zważając na ogień, straty - darła się niepowstrzymanie, już była w zasięgu karabinów. A tu z boku, od strony bezpiecznej dotychczas Okrzejki wypełzły nagle oddziały Tołstoja, wsparły atakujących od grobli. Denisow uderzył z nową furią. Na tyłach ukazali się kozacy Rachmaninowa... Sierakowski przypadł do Kościuszki wołając:
- Daj rozkaz odwrotu, ostatnia chwila ku temu!
- Nie masz tu miejsca rejterady, tu się zagrzebać, albo zwyciężyć potrzeba.
Nadbiegł Niemcewicz z wieścią, że środek przełamany. Padły wszystkie konie artylerii, wspaniałe konie cugowe zabrane ze stajen królewskich, zabrakło amunicji, Chruszczewowa tłuszcza wykłuła kanionierów na zamilkłych armatach.
Grenadierzy sybirscy Tormasowa wdarli się na stok, natarli bagnetami na stojący nieustraszenie pułk Działyńskiego - zostali odparci; rzucili się wściekle drugi raz - zdławili go masą. Nie cofnąwszy się ani o krok, tam gdzie stali, legli działyńczycy czerwoną smugą znaczoną ich krwią i rabatami. Rozbestwieni grenadierzy dźgali sztykami trupy tych przed którymi uciekali w dniach kwietniowych na Krakowskim Przedmieściu rycząc dziko:
- Eto za Warszawu! Pomnisz skatina Warszawu!
Prawe skrzydło było porwane w strzępki, daremnie starał się Kościuszko skupić resztki piechoty, utworzyć nową linię - fale wrażego żołdactwa wlewały się przez wszystkie szpary.
Stojąca za pałacem bezczynnie i bezpiecznie od rana kawaleria polska na widok sunących kozaków Rachmaninowa pierzchła od razu. Uciekał Wojciechowski na czele pułku ułanów królewskich krzycząc:
- Muszę ocalić dla króla jego ułanów! Podłym czynom zawsze patronował Stanisław August. Uciekał z całą gwardią konną major Kosmowski, odznaczony za waleczność złotą obrączką Nr. 58; uciekała milicja brzeska...
- Biegnijcie waćpanowie, zatrzymajcie tchórzów! wołał rozpaczliwie do otaczających go oficerów Kościuszko.
Skoczył Niemcewicz ze wzniesioną szablą, wysforował się na czoło milicji, usiłował ją w stronę wroga zawrócić. Kula pistoletowa ugodziła go w wyciągnięte ramię powyżej łokcia - opadło bezwładnie, wyśliznął się pałasz.
Oficer Drzewiecki szybko ścisnął mu ramię chustką. Widok swej krwi spływającej ciurkiem wprawił Niemcewicza w radosną dumę: przelał ją za Ojczyznę! To wspaniałe! Rzekł do Drzewieckiego.
- Jeśli zginę, pamiętaj, byś opowiedział jako pierwszą ranę otrzymałem prowadząc mych ziomków Brześcian do ataku!
W rzeczywistości cała kawaleria wiała w stronę lasów korytnickich, gnana przez kozaków i piechotę Tołstoja; z lewego skrzydła cofały się rozbitki Kniaziewicza, siedziały im na karkach Denisowe hordy. Miotał się Kościuszko, zbierał naokół siebie grupki jazdy, które wnet się rozpraszały, koń został pod nim zabity, wskoczył na innego, czynił nadludzkie wysiłki by powstrzymać ogólną debandadę. Sadząc przez jakiś rów zwalił się wreszcie z konia; wszystko było stracone, kozacy lecieli przez polanę, Naczelnik włożył sobie pistolet w usta - szarpnął za cyngiel - nie wypalił; w tejże chwili z wizgiem galopujący kozak ciął go w przelocie szablą w głowę, inni szturchnęli pikami w plecy - zalany krwią - zemdlał.
Z patetycznego uniesienia Niemcewicz przeszedł w apatię. Śmignęło obok niego kilkunastu jeźdźców:
- Łącz się z nami, uciekaj od nieprzyjaciela! krzyknął mu oficer.
Zobojętniały stał w miejscu, nie pognał do zbawczego lasu. Obskoczyła go chmara kozaków, rosyjski oficer, widząc, że to lepsza gratka, odpędził żołnierzy, zajął się sam jeńcem. Zdjął zeń ubranie, dał w zamian jakieś łachmany zdarte z trupa, zabrał mu zegarek, z pogardą rzucił na ziemię wyjęty z kieszeni rękopis - Oblężenie Warszawy, by ściągnąć pierścień z opuchłego palca, wziął go w zęby i chciał odgryźć; Niemcewicz wyrwał dłoń i pośliniwszy palec szczęśliwie zdarł obrączkę.
Wiódł go potem oficer przez pobojowisko jak cielaka na targ; rozradowani kozacy, przebiegając, zdzielali Niemcewicza po plecach nahajką. Piesze mużyki krzyczały:
- Zaczem taskajesz polskuju swołocz? Ubiej sobaku!
Przed pałacem stał Fersen w otoczeniu roześmianych generałów. Ubrany w galowy mundur, z rzędem orderów na brzuchu, okryty czerwonym pluszowym płaszczem przypominającym firankę, ze szpadką u boku - wyglądał na starego głupca, którym był w istocie.
Przedstawiono mu Niemcewicza. Zbliżył się wnet Chruszczew, Tormasow, Denisow i Engelhard, którzy znali dobrze z pochodów przez brześciańskie pana Marcelego oraz Skoki i Kleniki nieraz przez nich z lekka okradane. Pocieszali Niemcewicza, że wszystko teraz będzie dobrze, bo wojna skończona i carowa rozda Polskę swym zasłużonym generałom. Wezwany lekarz opatrzył mu ranę, stwierdził, że to drobiazg, - kość cała, ciało tylko poszarpane.
Coraz tłoczniej było przed zamkiem; trzy wystrojone klempy - żona Chruszczewa, jego córka i siostrzenica - nadbiegały przez pobojowisko. Podnosząc wysoko suknie, zważając by nie wdepnąć pantofelkiem w kałużę krwi, kicały poprzez obdarte, nagie polskie trupy, zerkały ciekawie na męskie narzędzia nieboszczyków, chichocząc wskazywały sobie co wybitniejsze okazy.
Odprowadzono Niemcewicza do wielkiej sali, gdzie zastał wąsala Kamieńskiego, ogromnego Kniaziewicza, tłustego Sierakowskiego, chytrego jak mucha brygadiera Kopcia trzykrotnie rannego. Łzy ścisnęły im gardła, kilkanaście godzin przedtem radzili tutaj jak pobić Moskali, a oto byli jeńcami...
Wydzwoniła 3-cia po południu; o tej porze Poniński, zwiedziawszy się o klęsce, umykał spod Życzyna odległego o 10 klm. od Podzamcza. Łatwo mógł go Fersen dogonić, znieść, ani o tym pomyślał. Wystarczało mu odniesione zwycięstwo: 2.000 Polaków zabitych, 2.000 - przeważnie rannych - wzięto do niewoli, 114 oficerów, 21 armat, cała naręcz sztandarów; Moskali zginęło parę setek - nikt ich dokładnie nie rachował, bo za te trupy nie czekała żadna nagroda.
O zmierzchu stupajki przyniosły na związanych włóczniach kozackich, na garści siana przykrytej podartym płaszczem - największe trofeum: nieprzytomnego Kościuszkę. Żołnierze, znalazłszy go w rowie, krzyczeli mu przeraźliwie w uszy by zobaczyć czy żyje; zrabowali mu buty, złote pierścienie, których zawsze miał kilka na palcach by rozdawać odważnym, zegarek...
Podeszły jaskrawo uszamerowane generatlerki, dziwiły się Naczelnika szarej krakowskiej czamarze, zielonym sznurkiem obszytej. Więc to ten skromny kmiotek porwał się na wielką imperatorową, stawiał pół roku czoło jej wielkiej armii! No, no...
Ze szlochem przypadł Niemcewicz do Kościuszki, całował jego długie włosy zakrzepłe we krwi, śmiertelnie blade oblicze; Fersen potrzebował sali na ucztę, zamknięto więc ich obu w małej izdebce obok.
Straszliwą noc przeżył Niemcewicz: zimno przenikliwe, rozbolałe ramię, nieprzytomny Naczelnik, poczucie ostatecznej zguby ojczyzny, zza ściany dolatywały pijackie wiwaty, spod podłogi jęki i rzężenia. Część Działyńczyków, walcząc do upadłego, schroniła się w piwnice zamkowe, poczęstowano ich tam kilku salwami, zostawiono trupy i dogorywających razem.
- Pić, pić! błagali umierający.
- Dobijcie nas, skróćcie te męki!
Złorzeczyli okropnie Kościuszce, Polsce, Bogu... przekleństwa mieszały się z charkotem konających.
Świecił w jesienną ciemną noc magnacki zamek jako symbol Polski na długie lata: wodzowie spętani w komórkach, lud skatowany w podziemiach, orgia rozpasanych Moskali nad ich głowami.
CZĘŚĆ CZWARTA
WIĘZIEŃ I TUŁACZ
91.
POCHÓD GRABIEŻCÓW
Nad ranem Kościuszko ocknął się nareszcie z omdlenia, otworzył oczy.
- Jesteśmy więźniami Rosjan! oznajmił mu na powitanie Niemcewicz.
Przyszedł dobrze wyspany Fersen i napatrzywszy się Kościuszce wybąkał parę banalnych kondolencyj. Ponieważ prostak umiał tylko po niemiecku i rosyjsku, a Kościuszko, jako normalny Polak nie władał wcale tymi językami - przeto Niemcewicz służył im za tłómacza. Nagryzmolił też lewą ręką liścik do Zajączka donosząc o smutnej sytuacji i prosząc o przysłanie niezbędnych rzeczy.
Dwa dni spędzono jeszcze w Podzamczu wśród salw radosnych i łażących na czworakach z przepicia Moskali. Fersen i jego generakarze nie mogli się nacieszyć miejscem gdzie seria błędów Kościuszki i sknerstwo Kluchosława dały im zwycięstwo.
13-go października ruszono w drogę. Fersen jechał wielką liliową karetą w 6 koni zaprzężoną, z 16-stoletnią śliczną prostytutką, która wesołym szczebiotem i zręczną grą rąk rozwiewała nudy podróży. Wokół - dłuższe niż wojska - szeregi wozów pełnych łupów; widok zrabowanego bogactwa cieszył Fersena jeszcze więcej niż utrzymanka. Wszyscy generałowie również w karetach o herbach magnatów polskich, z seksualnym prowiantem u boku. Więźniowie - oficerowie jechali stłoczeni w telegach, obok człapali szczękając z zimna zębami, jeńcy-żołnierze. Mówili szyderczo:
- Gdzie te ziemie obiecane?
- Na Sybirze!
- Gdzie ta ojczyzna zachwalana?
- Zła nam była pańszczyzna, teraz dopiero wolności zażyjem...
Półnagim rzucali Moskale świeżo zdarte z bydląt skóry, okrywali swe krwawiące rany krwawiącymi strzępami.
W Korytnicy zastali wysłanych z Warszawy murzyna Johna i kucharza Stanisława Balińskiego - służących Kościuszki, oraz jego adiutanta Biegańskiego z listami. Rząd Narodowy zawiadamiał Naczelnika, że powiesił jego portret w sali obrad i w trakcie mówienia każdy nań patrzy; przysyłał mu mnóstwo wyrazów czułości i 3.000 zł. czyli 500 rubli, złotą tabakierkę i 3 zegarki; Fersenowi proponował w zamian za Naczelnika 4.000 dukatów (13.000 rubli) oraz wydanie wszystkich jeńców rosyjskich - 3.000 sztuk z kilkunastu generałami. Propozycja ta ubawiła Fersena: carowa mogła przecież naznaczyć zaraz choćby 3.000 nowych durni w generały, a Kościuszko był dla Polski niezastąpiony.
Przybył też do Korytnicy służący Niemcewicza - Franciszek Bindziakowski, równie wierny jak ograniczony. Zamiast ubrań i ciepłej bielizny przywiózł skrzynię pełną ostatnich anonimowych publikacyj swego pana. Moskale, rewidujący każdy drobiazg 10 razy, skonfiskowali triumfalnie Biblie Szczęsnowe, Targowicką Formę Rządu, Elegię rozbiorową - pełne inwektyw na kacapię i Katarzynę. Niemcewicz ciągle podkreślał, że jest majorem, gdyż jako jeniec cywil cierpiałby większe szykany, Franciszkowa usługa nie wyszła mu na dobre.
Bitwa maciejowicka zmieniła zupełnie plany rosyjskie. Nie było teraz mowy o leżach zimowych, Suworow zdecydował skończyć z Polską, zarządził koncentrację wszystkich sił przed Pragą. Fersen wydzielił Chruszczewowi 2.000 wojska, powierzył mu jeńców, wielkim łukiem na południe polecił wieść do Rosji. Z Korytnicy Fersen ruszył w dół Wisły, Chruszczew cofnął się, przeprawił na jej lewy brzeg i szedł w górę.
Kościuszko jechał z majorem Titowem, chirurgiem i murzynem w jednej kolasie. Niemcewicz z generałami w telegach; przed każdym powozem cwałował oddział kawalerii. Spotykali kozaków wracających z wycieczek, obładowanych zdobyczą; kozacy rabowali po dworach nawet książki, uważając, że im grubsza, tym lepsza; zawadzały jednak na siodle, więc znudzeni ciskali je jeńcom w telegi śmiejąc się do czkawki, gdy któremuś w nos trafiły. Z bólem odnajdywał Niemcewicz na wielu cechy biblioteki puławskiej.
Moskale szli jak chmura szarańczy, nic się nie ostawało przed ich łapczywością, od generała do kuchcika każdy chwytał, kradł co mógł. Chruszczew, który dzięki chytrości, sile fizycznej i tępej mordzie, wysforował się z prostego chłopa na generała dyrygował tym rabunkiem. W królewskim pałacu myśliwskim w Kozienicach grasowano cały dzień, wieczorem zamek wyglądał jak nowozbudowany - tylko gołe ściany. Titow szlochając skarżył się jeńcom, że chciwy Chruszczew zabrał sobie wszystko, jemu zostawił tylko czerwone firanki znad łóżka jakiegoś lokaja. Widząc uśmiechy zamiast współczucia, zakonkludował:
- Ach wy podłe Polaki! Jesteście bez serca!
Puławy już były oporządzone przez Bibikowa. Bystry ten wódz widząc sadzawkę z fontanną na dziedzińcu wnet domyślił się do czego ona służy: kazał w nią wrzucić stosy cytryn i cukru, wlać kilka beczek rumu, przyszła potem jego dywizja i odgarniając zdechłe ryby wyżłopała cały poncz. Chruszczew klął strasznie, bo w Puławach niewiele przysporzył do swych 40-stu wozów łupu.
Dalszy pochód był owocniejszy; wykalkulowano zawsze postój w jakimś dworze, gdzie zamknąwszy więźniów w klitce - wszyscy brali się do roboty. Oficerowie pędzili do swych działów: jeden do piwnicy, drugi do stajni, trzeci do obory, dziesiąty łapał żydów okolicznych i pakował do chlewa by wieprze zachęciły ich do wysupłania pieniędzy. Na wioski i miasteczka, pod grozą spalenia, nakładano kontrybucje.
Sam Chruszczew nie stronił od pracy. Powitawszy serdecznie gospodarzy, z żoną i dwoma lafiryndami obchodził dom, zdejmowali obrazy, lustra, portiery, opróżniali szafy, szuflady, zabierali bibeloty i urynały, nawet zabawki dziecinne dla małego synka Iwana, który je psuł momentalnie. Mebli, talerzy i książek nie unosili jako zbyt ambarasownych, łamali, tłukli, darli je tylko dla porządku, by na próżno nie zostały. Chruszczew szczycił się swą dokładnością w złodziejstwie, był przekonany, że to Katarzynie i bogu bardzo przyjemne. Dla mużyckiego żołdaka nierabowanie pokonanych było równie bezsensowne jak niebicie w zęby bezbronnego.
Oczyściwszy dwór horda kucała przed korytem. Chwytano rękoma ociekające tłuszczem placki, pierogi, mięsiwo. Niemcewicz konstatował ze zdumieniem, że największe obżartuchy szlacheckie jakie widział były głodomorami wobec tych żarłoków. Oficerowie zdawali sprawozdanie ile wina, koni, pieniędzy zdołali ukraść.
- Oczeń charaszo! Wot prekrasno! chwalił rozanielony Chruszczew.
Walił się potem spać, wstawał na kolację i napchawszy brzuch, znowu zasypiał chrapiąc jak nosorożec. Inni Moskale jeszcze szukali kogo by zgwałcić, młode dziewczęta uciekały do lasu, za to stare babsztyle szwendały się wszędzie bez potrzeby, mówiąc bohatersko:
- Trudno! Jak wojna to wojna!
W Kisielinie żona Kamieńskiego uzyskała widzenie z więźniami. Przywiozła swe ćwierć tuzina ślicznych dziatek - zawsze przepadający za brzdącami Niemcewicz zawołał:
- Tak łatwo Pani idzie z płodzeniem, gdy będzie nowy twór - niechże go Pani mnie, jako koledze po fachu, bo też płodzę - tylko wiersze co prawda - podaruje na pamiętkę.
Również do Kisielina przyjechał sześciokonną karetą młody podstoli i prosił Chruszczewa o zobaczenie sławnego Kościuszki. Otrzymał zezwolenie. Lecz Naczelnik nie chciał go przyjąć:
- Gdym czynnie krajowi służył, oświadczył, chętniem witał każdego nowego znajomego, ufając, iż żołnierza pozyskam, ale teraz niczyjej próżnej ciekawości zaspokajać nie myślę.
Stropił się młody cymbał i do karety wrócił; lecz zastał ją bez koni - w międzyczasie na rozkaz Chruszczewa, jegrzy je wyprzęgli i do generalskiego taboru dołączyli.
Chruszczew, lubiący rozmawiać z Niemcewiczem, jako że on jeden spośród jeńców trochę po rosyjsku dukał, pochwalił się przed nim przy kolacji tym pięknym dowodem swej przytomności umysłu.
- Prawdziwy Spartanin z was! rzekł Niemcewicz.
- He, he, he, a poczemu eto? spytał mile połechtany Chruszczew.
- Bo u nich zręcznie kraść też za wielką zaletę uchodziło.
- Pustiaki, kakoje tam worostwo, prosto riekwizicja...*[
Drobiazg, jakie tam złodziejstwo, po prostu rekwizycja...]Wkrótce jednak Kościuszko musiał widywać obywateli.
Chruszczew dowiedział się, że kursuje pogłoska jako on prowadzi fałszywego Naczelnika, prawdziwy zaś uciekł i znowu zbiera wojsko. Wnet jął kijem spraszać okoliczną szlachtę do obejrzenia na własne oczy Kościuszki. Bardzo bolały Naczelnika te prezentacje, a oburzony Niemcewicz szeptał towarzyszom:
- Dotychczas zawsze człowiek pokazywał dzikie zwierzę pierwszy to raz, że bydlę pokazuje człowieka.
Rany Kościuszki zagoiły się już zupełnie, ale od cięcia w czaszkę miał straszne bóle głowy, jedyną ulgę znajdywał w mocnym ściskaniu jej szeroką wstążką; poza tym utracił władzę w nogach; zrazu kusztykał oparty na Niemcewiczu, później nie wstawał wcale z krzesła. Moralna depresja wpływała tu więcej niż rany.
Niemcewicz cierpiał od swej "powierzchownej" rany straszliwie. Dłoń spuchła mu jak bochen chleba, całe ramię szarpało, nocami nie mógł oka zmrużyć, jęczał, wył.
Pomocnik chirurga Xenefon przykładał mu kataplazmy z bułki rozcieńczonej wodą, pakował rękę do wrzątku - nic to nie pomagało. Major chirurg naczelny, znudzony ciągłymi skargami, schwycił w Radzyniu nóż i chciał całe ramię uciąć. Ledwo go ubłagano, by zaniechał tak radykalnej kuracji.
Rząd Narodowy przysłał lekarza, Francuza Maignau. Uczony mąż zastosował najwyszukańsze arkany medycyny: puścił Niemcewiczowi krew, dał mu na wymioty, przewiązał ranę czystymi bandażami, umieścił mu rękę na temblaku, podarował dwa tomiki Horacego i Plutarcha. Wyborne te zabiegi przyniosły naturalnie od razu wielką ulgę, niestety Maignau, przestraszony dzikością kacapów, odjechał po jednym dniu.
We Włodawie dopadła więźniów siostra Niemcewicza. Ostatni raz widziała brata w 88-ym roku, w Skokach; on wracał wtedy z łąki inflanckiej, upojony, że jest posłem, ona była markotna, że jeszcze jest panną. Teraz on był jeńcem, ona panią Duninową w ciąży.
Wobec ciągłej asysty stupajek nie mogli rozmawiać o Polsce i powstaniu, mówili więc o rzeczach nieciekawych - o rodzinie. Opowiedziała jak Skoki i Kleniki zostały doszczętnie zniszczone, jak kozacy wysiekli nawet kundle domowe, jak pan Marceli ledwo z życiem uszedł. Słysząc to Chruszczew, który dłuższy czas stacjonował w Skokach i wiele grzeczności tam zaznawał, wzdychał:
- Ot obłowiły się sukin syny, taki bogaty dwór! Czemuż ja durak ich nie uprzedziłem? Ach, umrę żebrakiem przez tę moją delikatność...
Ostatni raz w życiu widział Niemcewicz swą siostrę, umarła w parę lat później.
17-go listopada w Zasławiu przyszła wieść o wyrżnięciu Pragi, poddaniu Warszawy. Chruszczew zakomunikował więźniom z zadowoleniem jak to Suworow sobie pogulał... Dobiło ich to ostatecznie, więc insurekcja skończona... więc po wszystkim...
Właścicielka Zasławia, księżna Januszowa Sanguszko, odwiedziła jeńców z darami i słodkimi perswazjami: co pomoże upór? Niech się ukorzą, wyjawią wszystko co wiedzą, wydadzą zdrajców co powstanie przygotowali - a łaska wszechmocnej Imperatorowej na nich spłynie...
Zgnębieni jeńcy mieli jeszcze na tyle energii, że wyrzucili babsztyla z darami za drzwi. Typowa magnatka chciała swą podłością pozyskać względy Chruszczewa, powstrzymać go od rabunku. Była oburzona, że Kościuszko takim drobiazgiem jak zdrada nie chce zabezpieczyć tak wielkiej rzeczy jak jej majątku.
W Zasławiu nastąpiło rozstanie: Chruszczew otrzymał rozkaz wysłania Kościuszki, Niemcewicza i Fiszera extra pocztą do Petersburga, z resztą jeńców wlec się dalej powoli. Wywiad Moskali dobrze funkcjonował, wiedzieli, że Niemcewicz i Fiszer byli bliżsi Naczelnikowi niż wszyscy generałowie. Na nich skierowała się cała ich złość.
92.
NACHAJKĄ PO MORDZIE
Przedświtowe jeszcze panowały ciemności gdy wywleczono trójkę najgroźniejszych buntowników na dwór. Niemcewicz ledwo zdążył ścisnąć rękę przyjaciołom, wątpił czy zobaczy ich kiedy w życiu.
Sierakowskiego, Kniaziewicza, Kamieńskiego, Drzewieckiego zwolniono już po paru miesiącach w Kijowie za poręczeniem. Mogli rozjeżdżać po całej Rosji. Brygadiera Kopcia, jako poddanego rosyjskiego, a więc zdrajcę, wysłano aż na Kamczatkę. Najsurowsze jednak kary szykowano dla Naczelnika i jego przyjaciół.
Major Titow był teraz głównym ich dozorcą. Kościuszko jechał z chirurgiem w jednej karecie, on z Niemcewiczem i Fiszerem w drugiej, dwaj grenadzierzy stali za każdą z tyłu, oddział kawalerii otaczał całość.
Przybyli do Międzyborza gdzie miał kwaterę wielki wódz kacapski Sołtykow. Jak wszyscy ówcześni rosyjscy dostojnicy zawdzięczał swą karierę wyczynom organu znikomo z mózgiem mającego wspólnego. On ponoć wykrzesał z Katarzyny następcę tronu Pawła, za co zresztą nie była mu wcale wdzięczna.
Rozpamiętywał Niemcewicz jak tu - w Międzyborzu - przed 12-tu laty walczył z Czartoryszczętami na ziemne piguły o torty. Wtedy też dostał się do niewoli.
- Najwyraźniej pechowa dla mnie miejscowość! zdecydował.
Kościuszko z melancholią wspominał, że tu przed trzema laty był jego ostatni sztab, tu kochał się w Tekli Żurowskiej, spędzał u niej wieczory bawiąc się w mruczka, cenzurowanego i ciuciubabkę, tu został przez jej papę - uważającego generała za marną partię - odtrącony. Teklunia poznała w 96-stym roku Kniaziewicza, przynaglana przez ojca, który nie mógł odżałować, że nie został teściem bohatera narodowego, już miała wychodzić za mąż za podwładnego swego pierwszego aspiranta - gdy wezwany przez Dąbrowskiego do legionów, Kniaziewicz rzucił narzeczoną i poleciał do Włoch. Ostatecznie Tekla wyszła za seryjnego łachudrę - Chwaliboga.
Marszałek Sołtykow uważał za poniżej swej godności odwiedzanie więźniów - buntowników, oznajmił więc, że przysyła tylko oficera. Lecz, że był ciekaw Kościuszki - przebrał się za własnego adiutana i jako taki rozmawiał z nim przez godzinę. Ot, dzikusowska niepotrzebna chytrość. Nagadał jeńcom mnóstwo grzeczności, zapewnił, że wkrótce będą wolni, obdarowani, uhonorowani, głośno polecał Titowowi wszelkie względy.
Na uboczu zaś kazał mu pilnować więźniów surowo, nie popuszczać w niczym, przysyłać co dzień szczegółowy raport co robią, co mówią, ile ujechali?
Titow należał do najkulturalniejszych oficerów rosyjskich - bąkał nawet odrobinę po francusku, lecz pisanie raportów przechodziło jego możliwości. Co wieczór, z podwładnymi oficerami, mozolił się parę godzin nad paru linijkami. Spierali się o każdy wyraz, poprawiali, przekreślali, zawsze wychodziła straszna bzdura. Niemcewicz leżąc na piecu dusił się ze śmiechu i ani myślał przyjść im z pomocą.
Udoma, najsprytniejszego praporszczyka, wyprawił Titow do Warszawy, by mu przywiózł zostawioną tam kochankę Jewruszkę. Niemcewicz dał list do swego kuzyna Borysławskiego z prośbą o przysłanie 200-stu dukatów. Udom miał im przeciąć drogę na Białorusi.
Ponieważ jechali już przez carskie kraje Titow nie mógł grabić, używał zatem drugiej z kolei moskiewskiej rozkoszy - bił wszystkich nachajem. Ledwo gdzie stanęli przed pocztą smagał karczmarza, pocztmistrza, furmanów, pocztylionów, gapiące się dzieci, konie, karetę... Łoił też Xenofonta, pomocnika chirurga, oficerów, żołnierzy - by wzbudzić w nich szacunek dla władzy. Od ciągłego manewrowania batem omdlewało mu ramię:
- Wot izmuczyłsia na służbie! wzdychał opadając na poduszki karety.
Za nic nie płacił, nawet więźniów karmił tylko o ile dali mu pieniądze. W drodze klął ciągle Polskę, Niemcewicz godnie nasuwał czapkę na uszy i brał się do czytania Horacego co wprawiało Titowa w dziką pasję.
- Wszystko jedno będziesz pan mniej uczony od Pygmaliona, rzekł mu jadowicie.
- Cóż to był za Pygmalion? zainteresował się Fiszer.
- Ech, nieuki, nic wy nie wiecie; mędrzec Pygmalion nauczył dziewczynę z marmuru czytać, pisać i mówić rozsądnie...
- Z panem nie dokazałby tej sztuki, warknął Niemcewicz. Ominęli Kijów, 3 godziny przeprawiali się przez Dniepr. Titow cichaczem poleciał do Ławry Peczerskiej, spędził tam cały dzień. Opowiadał potem z zachwytem jak wysłuchał pół tuzina molebienów, wybił trzy setki pokłonów, wycałował swiatych Polikarpów i Polidurów, jak popy carstwo niebiesnoje mu zagwarantowały...
- Kosztowało, bo kosztowało, stwierdzał, ale w niebie to sobie odbiję.
- A za te pańskie knutowanie niewinnych popi nie robili panu wyrzutów? pytał Niemcewicz.
- Tyle rubli wzięli ode mnie i jeszcze mieliby wyrzuty robić? Nie, tak bezczelni nie są!
Pod Kijowem dołączył się do więźniów major Achmatow, przysłany dla lepszego ich dozorowania. Był to sławny z bohaterstwa oficer, chlubiła się nim cała armia rosyjska. Opowiadał o swym najpiękniejszym wyczynie: dowodząc galerą podczas bitwy morskiej ze Szwedami wywiesił nagle białą chorągiew; Szwedzi myśląc, że statek tonie podpłynęli by ratować załogę, a wtedy on plunął w nich kartaczami z najbliższej odległości. Szwedzi poszli na dno jak siekiery!
- Krzyż otrzymałem za ten heroizm, kończył.
Achmatow jeździł ten nieraz jako kurier do Chin. Na zapytanie Niemcewicza czy są jakieś fortece na granicy Azji zdziwił się bardzo: - jaka znów Azja? Co to takiego? Podobnież zresztą się zdumiewał na wiadomość, że godzina ma 60 minut i 3600 sekund. Za to prawił z powagą jak bieluga astrachańska ma pół wiorsty długości, a pojmana ludzkim głosem o wolność prosi.
Popasali w Szkłowie, siedzibie ex-kochanka Katarzyny Zoritza. Za bójkę z Potiemkinem w carskich salonach został wygnany na prowincję. Akurat w sąsiedztwie mieszkał Kossaków, też były nałożnik najjaśniejszej. Spędzali czas na rozpamiętywaniu swych ćwiczeń z Katarzyną i dyskusjach, która figura jej najlepiej dogadzała.
Koło Witebska dopadł ich Udom, ale bez Jewruszki; obrotna dziwka zaawansowała - wziął ją sobie jakiś suworowski pułkownik. Spragniony miłości Titow dostał ataku furii - sprał do krwi wszystkich żołnierzy.
Borysławski przysłał Niemcewiczowi 200 dukatów; Udom wręczył mu 120 mówiąc z uśmiechem:
- 80 wziąłem sobie za fatygę.
Titow pędził teraz bez wytchnienia. Zrywali się o świcie w brudnych chatach brodatych kacapów, gdzie hasały pluskwy i tarakany, a w rogu paliły się łampadki przed obrazami Katarzyny, św. Mikołaja i Boga Ojca, który spadł w Rosji na trzecie miejsce; ledwo przełknąwszy kubek czaju siadali do karet, gnali przez nieskończone, mroczne lasy zasypane śniegiem. Gdy martwa cisza obrzydła Titowowi kropił batem dragonów, kazał śpiewać; płynęło przez ponury las beznadziejne, niewolnicze wycie zziębniętego żołdactwa.
93.
W PETROPAWŁOWSKIEJ TWIERDZY
Równo w dwa miesiące po bitwie maciejowickiej, późnym wieczorem, dotarli wreszcie jeńcy do Petersburga. Zdjęto dzwonek poczty, kołując po ciemnych, pustych uliczkach wyjechano nad lewy brzeg rzeki. Jakieś milczące figury wyciągnęły więźniów z karet, rozdzieliły ich brutalnie: Niemcewicz tylko ścisnął rękę Fiszerowi - ujrzał go dopiero po 8-miu latach; bez słowa wepchnięto ich do łodzi. Zamarło serce w Niemcewiczu, sądził, że może wrzucą go do wody pod lód. Cała ta tajemniczość i groza miały właśnie na celu przerażenie nieszczęśliwych.
Na drugim brzegu, idąc wzdłuż muru fortecznego, doszli do wielkiego gmachu o szerokich schodach. Oślepiony światłem stał Niemcewicz z kwadrans w hallu, w swej cuchnącej wilczurze, rozczochrany, brudny, zmęczony i zgłodniały - wśród wygalowanych, zaaferowanych urzędników. Pochylili się w uniżonym ukłonie gdy nadeszło olbrzymie drabisko ubrane wspaniale w aksamity, z dwoma krzyżykami pod grdyką, trzema gwiazdami na prawej piersi, dwoma plakietami na lewej, opasane złotymi wstęgami jak koń cygański. Był to Aleksander Nikołajewicz Samoiłow, siostrzeniec Potiemkina, generalny prokurator.
Wpatrzywszy się uporczywie jak baran w Niemcewicza zapytał wreszcie:
- W jakim charakterze byliście przy generale Kościuszce?
- Jako przyjaciel i oficer woluntariusz.
Wysoki prostak pomedytował chwilę, wymełł parę grubijaństw i dał znak ręką.
Żołnierze obstąpili Niemcewicza, zaprowadzili go przez podwórze i zwodzony most do niskiego drewnianego domu. Wszedł na długi korytarz, mrok rozpraszała tylko jedna świeca w głębi. Buchnęło weń smrodem i zaduchem.
Po obu stronach korytarza były małe drzwi do cel, przed każdymi stał nieruchomo jak widmo sołdat. Zrewidowano Niemcewicza, zabrano co miał najniebezpieczniejszego czyli wszystkie pieniądze, wepchnięto do ostatniej z rzędu celi, ziejącej wilgocią i stęchlizną.
Chciał pić - dano mu wody w miseczce jak psu. 5-ciu żołnierzy, wydajnych w gazy jak cała fabryka, rymnęło się spać na podłodze w celi, 6-ty stanął na warcie.
10-go grudnia, o 11 w nocy, zatrzasnęły się za Niemcewiczem drzwi Petropawłowskiej twierdzy.
94.
ŚLEDZTWO
Parę pierwszych dni nie widział Niemcewicz nic poza tępymi mordami sołdatów; z większym powodzeniem niż do nich mógł mówić do ściany - kopani, steroryzowani przez praporszczyków nie odpowiadali nawet na pytanie jaka dziś pogoda na dworze.
Przyszedł wreszcie Samoiłow - dumny matoł, którego Katarzyna wysforowała tak wysoko jedynie by pokazać, że i z głupimi ministrami rządzić będzie doskonale!
Nie mogło się Moskalom w głowie pomieścić by ci potulni od lat Polacy z własnej inicjatywy porwali się nagle do broni. Upatrywali w tym jakąś intrygę Francji, jakichś tajemniczych czynników... Dla zachęcenia Niemcewicza do szczerych zwierzeń Samoiłow obiecał mu, że do końca życia nie wyjdzie z więzienia jeśli natychmiast nie wyjawi wszystkich nici z jakobinami.
W rzeczywistości nic nie było, a po wtóre Niemcewicz nic nie wiedział, więc zamiast rewelacjami o Francji poczęstował generalnego prokuratora wyjaśnieniami, że Polska to wielka rzecz, Polacy to szlachetny naród, a powstanie było wspaniałym przedsięwzięciem. Rozpytywany o Kościuszkę, Ignacego Potockiego i Kołłątaja zaprzeczył gorąco by pierwszy był głuptakiem, drugi intrygantem, a trzeci karierowiczem - to cnotliwi mężowie pełni ogromnych zalet!
Samoiłow miał coś lepszego do roboty niż słuchać przez kilka godzin pochwał o Polsce i Polakach, opuścił więc celę w bardzo złym humorze, zapowiadając Niemcewiczowi, że pożałuje swego oporu. Niemcewicz sądził, że teraz dadzą mu więzienny spokój - tymczasem tegoż wieczoru przyniesiono mu gruby zeszyt z pytaniami na które miał odpowiedzieć do rana. Przy jednej marnej świeczce - na lepsze oświetlenie zabrakło widocznie kredytów - skrobał z trudem lewą ręką całą noc.
Pytań było bez liku w rodzaju: jaki cel miała rewolucja? Co by się stało, gdyby się zakończyła sukcesem? Jak Kołłątaj otruł prymasa? Co robił król?
I druga seria o wiele istotniejsza: jakie więzy łączyły Czartoryskich z Kościuszką? Skąd czerpano pieniądze? Jacy ludzie subsydiowali akcję? Kto był czynny w rewolucji?
Chciwa sfora dworska łaknęła konfiskat polskich majątków, toteż każde nazwisko wydębione od więźniów było łupem tysiąców morgów. Lecz Niemcewicz więcej napisał w życiu niż całe carskie ministerium razem wzięte, przeto na wykrętach mu nie zbywało. Wypełnił zeszyt obfitym memoriałem pełnym wzniosłych uwag o czystości intencyj powstania, stwierdził, że ani Czartoryscy, ani w ogóle nikt poszczególnie go nie wspierał, tylko cały naród w komplecie.
Skończył dopiero o świcie. Bardzo to wypadło dowcipnie, ale inkwizytorów wprawiło w pasję. Sama wszechpotężna imperatorowa raczyła czytać te zeznania, na ich podstawie nic nie mogła konfiskować, czyli trud jej był daremny.
Dostarczono Niemcewiczowi drugi zeszyt z kwestionariuszem, kazano rozsądniej odpowiedzieć, znów wypalił panegiryk o rewolucji. Samoiłow odwiedził parokrotnie Niemcewicza, groził mu torturami, zgniciem w lochu - zawsze otrzymywał nawał uprzejmych nic nie wyjaśniających wyjaśnień.
Machnięto nań ręką. Chciano go wywieźć na Sybir, potem pomyślano, że jest za obrotny, gotów uciec, zostawiono go w twierdzy. Po gorączkowych indagacjach nastąpiły niekończące się dnie ciszy. Urzędniczy świat Petersburga przestał się interesować polskimi więźniami, zapomniał o nich zupełnie.
95.
W PROMIENIU KLOZETU
Za dowcipy o Katarzynie i drwiny z Targowicy Moskale byli bardziej zażarci na Niemcewicza niż na Kościuszkę za zwycięskie bitwy. Trzymano go w turmie najostrzej ze wszystkich jeńców, w najgorszych warunkach. Sąd i wyrok były europejskimi przesądami, nie stosowanymi oczywiście w Petersburgu: Niemcewicz nie wiedział jaki los go czeka, czy wyjdzie stąd kiedykolwiek; poza groźbami Samoiłowa nic nie usłyszał w tej materii.
Obiady przynosił Niemcewiczowi jego lokaj Franciszek z za rzeki, z pałacu Orłowa, gdzie więziono Naczelnika. Katarzyna uznała z wrodzoną bystrością, że Kościuszko jest poczciwym literalnym głupcem, którego wodzili na pasku sankiuloci; dała mu tokarnię do zabawy, pozwoliła wozić na krześle po ogrodzie, sołdaty i szpicle nie tkwiły w jego pokoju, tylko za drzwiami; cały Petersburg wynosił pod niebiosa łaskawość i gołębie serce imperatorowej. Sama wreszcie uwierzyła, że jest istotnie bardzo wspaniałomyślna.
Kościuszko miał manię samobójstwa, lecz na szczęście nigdy mu się ono nie udawało. Postanowił zamorzyć się głodem - po tygodniu tak osłabł, że nawet lekarz Rogerson to zauważył. Ledwo go odratował.
Przez Franciszka miał więc Niemcewicz wiadomości o Naczelniku, dzięki zaś obiadom o innych więźniach. Był zupełnie bez apetytu, mierziło go jeść palcami, oddawał tedy niemal wszystko swym dozorcom. Te żołądkowe łapówki upodobniły trochę sołdatów do ludzi. Kapral doniósł mu, że Fiszera wywieziono do Kaługi, zgodził się przenosić książki do innych więźniów.
Niemcewicz usłyszał któregoś dnia stłumiony śpiew za ścianą - głos był jakby Mostowskiego; zanucił więc francuską piosenkę z refrenem "Dupont", Mostowski odpowiedział piosenką z wyrazem Allemand. Przyjaciele się poznali.
Posyłając książkę Mostowskiemu Niemcewicz wyrył ostrożnie na marginesie, zębem grzebienia, wiadomości o sobie. Mostowski, który dał kapralowi całego dukata, zapisał po prostu atramentem parę stronic.
Suworow sygnując kapitulację Warszawy zapewnił powszechną amnestię, taki drobiazg jak feldmarszałkowskie słowo honoru naturalnie nie obowiązywało Moskali - wywieźli wszystkich prowodyrów co zdołali ująć. Ignacego Potockiego i Zakrzewskiego osadzono po tamtej stronie rzeki; żona Mostowskiego - z domu Radziwiłł - póty tuptała w przedpokoju Zubowa aż wyjednała przeniesienie męża do przyzwoitej turmy.
Na miejsce Mostowskiego umieszczono Kapostasa. Maleńki, chuderlawy bankier warszawski, który dużo pomógł insurekcji, nie był rekreatywnym partnerem. Umiejąc po hebrajsku naczytał się rabinów i postradał zdrowe zmysły. Wierzył, że stosując surowy reżim, unikając wszelkich rozrywek i towarzystwa, wypowiadając w porę parę wersetów Biblii można wejść w kontakt z duchami. Nie odpowiadał więc na pukanie i korespondencję Niemcewicza, mozolił się całymi dniami nad Biblią, ale widocznie tryb życia miał zbyt urozmaicony, bo duchy wciąż nie przychodziły. Zabiegi okultystyczne jednak dały pewien rezultat - zapadł na epilepsję; Niemcewicz słyszał przez ścianę jak ryczy w furii, pada z łoskotem - nie mógł mu przyjść z pomocą, żołnierze zaś sądząc, że Kapostasa diabeł opętał uciekali w popłochu z celi.
Po drugiej stronie korytarza, przy klozecie, siedział prawdziwy wariat, jakiś młody Francuz, którego trzymano od lat - nikt nie wiedział już za co. Gdy dostawał ataku szału praporszczyk walił go nachajką aż zemdlał i zamilkł; wielce był dumny, że wymyślił tak skuteczny środek leczniczy.
Był też i drugi Francuz - ekskonsul w Warszawie Bonneau. Nieprzychylne jego raporty o Targowicy przyłapał w 95-cim r. Sievers, od tego czasu siedział w Petropawłowskiej. Niemcewicz ledwo go znał w Polsce, teraz korespondował z nim obficie. Dyskutowali o książkach, o rewolucji francuskiej, Bonneau wychwalał teror i jakobinów; karteluszki wsuwali w szparę w ustępie, który odwiedzali kolejno - była to ich poczta.
Obok Bonneau miał celę król Kiliński jak go zjadliwie nazywał Samoiłow. Moskale znienawidzili go specjalnie za poruszenie ludu, za pogrom kwietniowy; przeznaczyli mu za karę na utrzymanie tylko 25 kopiejek dziennie, z czego praporszczyk jeszcze kradł połowę. Ale więcej niż głód męczyła Kilińskiego nieznośna cnota. W długich listach uskarżał się Niemcewiczowi i o tę przymusową bezczynność miał do Moskali największą pretensję.
Fantazji nie tracił, żołdakom przypominał, że jest pułkownikiem, postów ściśle przestrzegał, w święta ubierał się w paradny żupan i pod okiem zdziwionych oprawców szedł z pompą do klozetu. Za radą Niemcewicza wziął się do pisania wspomnień; przeglądając jego kulfony cieszył się Niemcewicz, że świat otrzyma tak jedyny w dziejach utwór jak pamiętniki szewca.
Resztę cel na korytarzu wypełniali Rosjanie; nie utrzymywano z nimi oczywiście żadnych stosunków.
96.
BEZNADZIEJNE DNIE
Niemcewicz przeczytał w więzieniu 218 tomów - od historii Condillac'a do ekonomii Smitha. Przetłómaczył na polski Żywot Katona, parę drobiazgów Popego, Bernardin de St. Pierre i Voltaire'a; napisał kilka elegii, satyr, dwie części pseudo-pamiętników największego zarozumialca warszawskiego Bielawskiego, paszkwil na Katarzynę...
Nie wychodziło mu. Za dużo miał czasu, żadnych podniet z zewnątrz. W ciszy, skupieniu i samotności nigdy Niemcewicz nic wartościowego nie mógł spłodzić.
Straszliwie ciążyła mu ta samotność. Raz na kwartał wpadał na minutę Makarow, sprawdzić czy żyje - poza tym widział tylko wiernego Franciszka, który uważał za zupełnie naturalne, że odsiaduje ze swym panem więzienie. Nie był on żadną atrakcją, Niemcewicz wolał towarzystwo burego kota otrzymanego w drodze łaski.
Męczyła przy tym wieczna obecność w celi milczącej sołdackiej pały. Jakżeż przeszkadzał ten tępy, bezmyślnie utkwiony mużycki wzrok, podczas bezsennych nocy to końskie chrapanie. Praporszczyk był takimże chamem; w Rosji karierę wojskową robiło się tylko przez małżeństwo: należało poślubić albo młodą, ładną dziewczynę, która spółkując z przełożonymi męża, wyrabiała mu protekcję, albo starą, brzydką wiedźmę pochodzącą z wyższych i wpływowych sfer. Praporszczyk wybrał tę drugą drogę, ożenił się z córką osobistego furmana Samoiłowa i dzięki temu zaawansował na oficera. Bił on swych podwładnych żelaznymi prętami, co dzień przypadała na innego kolejka. Nieludzkie ryki wstrząsały turmą, Niemcewicz nieraz pytał praporszczyka co katowana stupajka zrobiła.
- Nic oczywiście. Jeszcze by tego brakowało! Dlatego nie tłukę go na śmierć.
- Św. Mikołaj na pewno z tego bicia bardzo niezadowolony.
- Św. Mikołaj sam by bił gdyby był oficerem; nie podobna przecie pensję brać za darmo. Mnie też bili póki byłem szeregowcem.
Prędzej osłom przyjdzie do głowy wierzgnąć niż tym maltretowanym mużykom wszcząć jakiś bunt! myślał z goryczą Niemcewicz.
Na spacer po dziedzińcu nie wypuszczono go ani razu; jedyną przechadzką był marsz pustym korytarzem do ustępu. Wpatrywał się latem w skrawek błękitnego nieba widoczny przez wąskie okno, marzył o Włoszech, o baronowej, która pewnie już z innym nasyca się pięknem Florencji...
Zimą, gdy zmrok tak wcześnie zalegał, z braku świecy, godzinami tkwił w ciemnościach. Chodził wtedy po przekątnej swej celi - w której Beniowski spędził dwa tygodnie przed zesłaniem na Sybir - z kąta w kąt, było równo 7 małych kroków, wydeptał w podłodze ścieżkę niższą o dwa cale.
Fizycznie zapadał coraz bardziej: urosła mu wielka broda, schudł, stracił siły, wciąż gorączkował, pił wodę, pocił się, ciągle miał zawroty głowy, wymioty, rozstroje żołądka.
Miewał halucynacje, zdawało mu się, że jest w sejmie, w salonach Czartoryskich... śnił by stać się niewidzialnym, popędzić do Katarzyny, męczyć, kopać, dręczyć ją bez wytchnienia. Były to jedyne przyjemne sny.
Wlokły się okropne w swej jednostajności dnie znaczone tylko rano i wieczorem wystrzałem z armaty. Niemcewicz zwątpił by kiedykolwiek wyszedł z tej stęchłej komórki pełnej ogromnych szczurów , popadł w tak wielką rozpacz, że raz usnąwszy wyjątkowo w dzień na dwie godziny - obudził się z uczuciem gorzkiego zadowolenia: - o dwie godziny bliżej śmierci - wyzwolenia!
97.
ROZTAPIANIE SIĘ WE ŁZACH WZRUSZENIA
17-go listopada 96-go r. Franciszek wraz z obiadem przyniósł Niemcewiczowi wiadomość, że chyba zaszło coś ważnego, bo wszyscy szepczą w mieście. Dozorcy postawali na korytarzu, każdy przed drzwiami swego więźnia, Niemcewicz przyłożywszy ucho do drzwi usłyszał ich rozmowę
- Stara kurwa nareszcie umarła.
- Dość się zabawiła w życiu, pora już było dać innym odetchnąć.
- Podobno tych z nas co już wysłużyli po 50 lat zwolnią do domu.
- Te niebożęta co tu siedzą też chyba wypuszczą.
- Daj Boże!
Niemcewicz aż zatoczył się z radości. Więc przyjaciółka wolności, nieubłagana ciemiężycielka Polaków, fajtnęła; teraz na pewno odzyskają swobodę; Paweł, choć wariat, jest rozsądniejszy od matki i zrozumie, że więzienie najlepszych Polaków, skoro Polska przestała istnieć, do niczego nie prowadzi. Nie mógł usiedzieć, tknąć książki, ciągle nadsłuchiwał czy nie przychodzą go oswobodzić. Śpiewał de profundis na nutę krakowiaka, via klozet poinformował towarzyszy.
Minęło głucho parę dni. Niemcewicz pojmował, że nowy car ma ważniejsze rzeczy na głowie niż otwierać turmy, jednak miał chwile zwątpienia. A może i Paweł nie zwolni? A może Katarzyna wcale nie zdechła? Przeprowadził doświadczenie: nawymyślał od ostatnich praporszczykowi. Dawniej nie uszłoby mu to na sucho, obecnie praporszczyk pocałował go w rękę i prosił o przebaczenie. Nie ulegało więc wątpliwości, że coś się zmieniło.
27-go przyniósł obiad Niemcewiczowi służący Kościuszki pijany z radości i wódki. Opowiedział, że rano car i młody Aleksander byli u Naczelnika, wycałowali go, wypłakali się, uwolnili podobnież jak innych Polaków. Niemcewicz liczył już nie godziny a minuty.
1-go grudnia wsunął się do celi praporszczyk i z miną tajemniczą wyszeptał:
- Umarła!
- Na Boga, czyżby jakie nieszczęście? Kto taki?
- Najjaśniejsza gosudarynia raczyła umrzeć.
- Jestem niepocieszony, ale wątpię, bym co na to poradził.
- Jutro się rozstaniemy. Mam pewne wiadomości.
Noc dłużyła się w nieskończoność. Wreszcie o 11-ej rano wpadł zasapany Makarow i pokazując papier podpisany przez cara zawołał:
- Jesteście wolni. Obetnijcie sobie brodę, bo car ich nie znosi i chodźcie.
Protestował trochę Niemcewicz, gdyż już sobie ułożył, że pojedzie do domu z tym widomym znakiem swej dwuletniej niewoli, ale skombinowawszy, że wolność warta jest brody - zgolił ją i schował na pamiątkę do kieszeni. Zapytał:
- A co z Kapostasem, Kilińskim, Bonneau?
- Będą też wolni, jutro, pojutrze...
Kubełki łez wyleli na widok Niemcewicza Mostowski, Ignacy Potocki, Zakrzewski i Sokolnicki. Ledwo go poznali, tak schudł.
- Postarzałeś o 10 lat! stwierdzali.
Oni również wynędznieli i wyglądali na własnych dziadków.
U Kościuszki Niemcewicz roztopił się we łzach jak lodowiec. Naczelnik leżał na szezlongu z bezwładnymi nogami, z obwiązaną głową, błędnym wzrokiem. Nie mówił, a bełkotał martwym głosem, ciągle brakło mu słów, był przerażony, wskazywał palcem na drzwi za którymi stali lokaje i powtarzał: - ciszej, ciszej!
Za nic nie chciał wrócić upokorzony, pobity do Polski, której nie zdołał oswobodzić; wyjaśnił Niemcewiczowi, że postanowił wyjechać do Ameryki, tam spokojnie dni swoich dokończyć.
- Sam, bez przyjaciela nie dam sobie rady, mówił, jedź ze mną.
- Rodziny od 6-ciu lat nie widziałem, ojciec stary, może umrzeć, chciałbym do domu...
- Widzisz fatalny mój stan, nie dojadę sam do Ameryki, musisz się poświęcić, pojedź choć na krótko; jeśli mnie teraz opuścisz, cóż pocznę?
I Kościuszko załkał głośno.
- Jadę do Ameryki! wykrzyknął Niemcewicz.
Po południu wszyscy jeńcy poszli do Samoiłowa gdzie złożyli przysięgę na wierność carowi. Przysięgali ślepe posłuszeństwo, oddanie ostatniej kropli krwi za cara, donoszenie mu o wszystkim, rzucanie wszystkiego i pędzenie mu na pomoc choćby z końca świata. Naturalnie, podobnież jak i Moskale, nie brali tego na serio. Dozgonnych przysiąg wierności nie dotrzymuje się ślicznym panienkom - cóż dopiero wstrętnemu carowi.
Wieczorem jeńcy wystąpili w salonie pełnym Potockich, Radziwiłłów, Działyńskich, Poniatowskich... Mogło się zdawać, że to salon warszawski...
Za dużo było wrażeń na jeden dzień; Niemcewicz drżał ze wzruszenia przy każdym powitaniu, ronił łzy słysząc rzempolenie jakiejś panny na klawikordzie, rozpłakał się jak pensjonarka, ujrzawszy dwóch wysmukłych młodzieńców - książąt Adama i Konstantego Czartoryskich.
98.
WŚRÓD KACAPSKIEJ ELITY
Petersburg wyglądał jak dom wariatów w którym najgroźniejszy furiat został raptem naczelnym dyrektorem. Wszystkie głupstwa jakie Paweł od 40-stu lat obmyślał w Gatczynie - teraz wprowadzał błyskawicznie w życie.
Za fryzurę francuską, za okrągły kapelusz szło się na Sybir - należało nosić płaskie peruki pruskie z warkoczykiem i spiczaste pierogi. Spotkawszy powóz cara na ulicy trzeba było czym prędzej wyskoczyć ze swojego i paść plackiem w błoto, Paweł patrzał czy jest to wykonane przepisowo. Faworyci Katarzyny byli zsyłani na Ural, a jakieś lokajczuki awansowały na ministrów. Konfiskata dóbr lub otrzymanie całych gubernij zależało od zręcznego ukłonu albo kaszlnięcia nie w porę.
Jedyną wytyczną Pawła było czynienie wszystkiego na odwrót niż Katarzyna, jedyną przyjemnością musztrowanie żołnierzy i tyranizowanie otoczenia. Wciąż podniecony, węszący zamach na swe życie, za mały szacunek dla swej osoby, złą wolę, opór - Paweł wydawał dziesiątki ukazów rano i tuziny wręcz przeciwnych wieczorem. Wszystkich całował w policzek i nikomu nie ufał. We wszystko wglądał, a nic nie rozumiał. Ciągle coś robił i zawsze bez sensu.
Niemcewicz w dworskim stroju żałobnym, obmyślonym nie przez krawca, lecz przez cara (trzy guziki przykryte krepą - z tyłu, broń Boże żadnego z przodu) poszedł wraz z innymi ex-jeńcami przedstawić się carowi.
Przeszedł wśród szpaleru ogromnych jak dęby kawalergardów - z tych to ogierów Katarzyna czerpała kochanków - wśród luster, złoceń i całego w najgorszym guście przepychu; marszałek dworu Natujew musztrował tłum gości niczym kapral żołdaków, dawał pouczenia, wypychał szturchańcem tego na kogo przypadała kolej podejść do cara.
Przyklęknąwszy, Niemcewicz mlasnął głośno, wedle ceremoniału, dłoń carowej - a że była miękka i biała nawet z przyjemnością, oraz twardą, kosmatą Pawła z obrzydzeniem, potem odszedł jak w kościele od ołtarza.
- Ten jegomość ma jeszcze swą jakobińską czapę na głowie; syknął Paweł; podbiegł Natujew: - Boże, idziecie tyłem do cara, żebyście tylko do turmy tak z powrotem nie zaszli!
Przerażony Niemcewicz cofnął się więc jak rak, depcząc wszystkim przepisowo po nagniotkach.
Uczęszczał też do salonów arystokracji rosyjskiej, oczarowywał damy dowcipem, komplementami i zachodnimi manierami; przyzwyczajone do prostactw i kłaków na łbie wysmarowanych szuwaksem nie posiadały się ze zdziwienia.
- My rozumiały, że polscy rewolucjoniści to okropne i zasępione figury, aż tu wcale przeciwnie się pokazało, skrzeczała księżna Dołgorukow.
Powodzenie Polaków-jeńców przestraszyło Polaków-zdrajców. Bali się, że Paweł - na złość Katarzynie - zacznie tamtych obsypywać łaskami, a ich zamknie w twierdzy. Roiło się od targowiczan w Petersburgu, jęli intrygować przeciw patriotom by ich wykurzyć.
Niemcewicz w ferworze wizyt odwiedził i starą księżnę Czetwertyńską, wdowę po wisielcu warszawskim z dni czerwcowych. Szkaradne babsko poskarżyło się Archarowowi, naczelnikowi policji, że ją - damę dworu! - nachodzą takie polskie opryszki. Archarow wezwał Niemcewicza, przetrzymał go 3 godziny w ponurej izbie z widokiem na zaprzęgnięte kibitki na podwórzu, wreszcie, dopuściwszy przed swe groźne oblicze, oświadczył:
- Dopiero od paru dni wy na wolności i znów ciężkie przestępstwa popełniacie. Radzę jak najprędzej wyjechać z Petersburga.
Niemcewicz pragnął tego również i czynił z Kościuszką wytężone przygotowania; lecz do Ameryki nie mogli jechać jak do Maciejowic - konno, na oklep, w siermięgach...
99.
POŻEGNANIE Z PETERSBURGIEM
W Grodnie Stanisław August abdykował posłusznie na rozkaz Katarzyny. Łasił się Repninowi, pił jego zdrowie w dzień imienin, czynił przeglądy jegrów, sprzedawał tytuły szambelana za 100, a pułkownika za 200 dukatów, zaciągał długi, bo pensja rosyjska 13.000 dukatów miesięcznie mu nie wystarczała, zapraszał na obiadki grubego szlachcica Zbyszewskiego i słuchał jego wierutnych bujd o podróżach włoskich, zapewniał swe paręset osób służby, że póki jemu dobrze, to i im będzie również.
Ledwo Paweł wdarł się na tron - wezwał Poniatowskiego do Petersburga; ulokował go w pałacu, odwiedzał, by mu zrobić przykrość, zapewniał, że jest jego synem, co było zresztą z gruntu nieprawdą. Sam diabeł by nie doszedł czyim był w istocie.
Niemcewicz z przyjaciółmi poszedł do króla. Zastali go w szlafroku, zdziadziałego, nad rękopisem - klecił swe pamiętniki.
Zapomnieli o urazach, o jego zdradzie, o całym złu jakie Polsce wyrządził, wycmokali go - jak ongiś - po rękach. Skarżył się im król, że Paweł wyznaczył mu tylko 200.000 dukatów rocznie; że go na uczty niesmaczne i niestrawne zaprasza; chełpił się, że on cara i wielkich książąt obiadem ugotowanym przez genialnego Tremo olśnił; że nigdzie socjeta petersburska tak dobrze się nie bawiła jak w jego salonie. Kłopotał się jakie menu na jutro wymyślić, który frak na wieczór włożyć, jaką dykteryjką najlepiej panią policmajstrową rozweselić.
Swe częste widzenia się z Pawłem wykorzystywał i na poważne sprawy państwowe: prosił go mianowicie o wpłynięcie na Prusaków, by królewskie dobra w swym zaborze nie konfiskowali, lecz drogo kupowali.
- I tu troszczę się o moją kochaną Polskę! mówił z dumą.
Na wspominaniu ostatniego sejmu, na opowiadaniach o niewoli w turmie i na zalewaniu podłogi łzami zeszło im parę godzin bardzo przyjemnie.
Niemcewicz słuchał z lubością relacyj o zgonie Katarzyny. Opowiadano, że kazała sobie zrobić z tronu polskiego krzesło ustępowe; śmierć jej w tak mało reprezentacyjnym miejscu jak klozet, cieszyła go wielce.
- Jedyne stosowne! mruczał.
Wyekwipowanie, przygotowania do podróży były ukończone. Niemcewicz nie miał grosza, Moskale zabrali mu wszystko, ks. Adam był daleko, z domu nic nie otrzymał. Po upadku powstania zramolały pan Marceli, uważając Julianka za bezpowrotnie straconego, podzielił majątek między dwóch młodszych synów. Jan otrzymał Skoki, Kajetan Kleniki, córki błogosławieństwo; synowie mieli płacić ojcu dożywotnią rentę - 3.000 zł. Klepiąc z księżmi w mariasza, żalił się im pan Marceli:
- Julianka już nigdy nie zobaczę, Jan płaci, ale się nie modli, Kajetan modli się bez przerwy, ale nic nie płaci, któregóż tu kochać dobrodzieju?
Całą wyprawę finansował Kościuszko obdarowany przez Pawła wsią z tysiącem chłopów, którą wnet sprzedał za 12.000 rubli. W przeddzień wyjazdu otrzymał jeszcze od cara ogromną karetę, w której mógł jechać leżąc, baterię kuchenną, wyprawę bielizny, wspaniałą maszynę tokarską, futro. Niemcewicz też dostał dachę. Rodzina carska obsypała Kościuszkę karesami, łakociami, prosiła o częste listy, o próbki ziaren amerykańskich... Kościuszko, który by ich wszystkich chętnie zadławił musiał robić przyjemne miny i rozpływać się w podziękowaniach. Chwile te były dlań cięższe niż w więzieniu, projektował sobie, że zaraz zza granicy odeśle te paskudztwa.
Niemcewicz odesłał swe więzienne utwory Mostowskiemu, by wydrukował co uzna za stosowne; żegnał przyjaciół tkliwie - pewien, że już ich nigdy więcej nie zobaczy, że dokona żywota w tej Ameryce. Zawsze miał mało wyobraźni co do swych przyszłych losów.
100.
PO LODZIE CIEŃSZYM OD KOTLETA
19-go grudnia Kościuszko i Niemcewicz opuścili z westchnieniem ulgi Petersburg. Towarzyszyli im: Libiszewski, wesoły porucznik, ex-adiutant Wawrzeckiego, niezwykle silny, zręcznie wkładający i wynoszący z karety Naczelnika; kucharz Jan, murzyn John i major Udom, Chruszczewowa stupajka. Za rogatkami rozstał się z nimi Nelidow, adiutant Pawła, a na pożegnanie zwędził szlafrok Kościuszki; dla oficera rosyjskiego nie ukraść czegoś mając okazję było dyshonorem.
Ogromną kolasę musiało ciągnąć 12 koni, na wszystkich postojach dochodziło z tego powodu między Udomem i pocztmistrzem do solidnego mordobicia. W ten oszczędny sposób regulował rachunki.
Jechali przez Finlandię; kareta zapadała się w olbrzymie zaspy śnieżne, Niemcewicz się denerwował, fińscy pocztylioni spokojnie palili fajki, po paru godzinach przychodzili chłopi z konikami, wrzeszcząc: - hi, hi, ha, ha! wyciągali karetę, jechano do następnej zaspy. Dopiero w małej mieścinie generał Wrangel wpadł na genialny pomysł zdjęcia kół i umieszczenia karety na płozach. Odtąd szło dużo raźniej.
Kraj wydawał się Niemcewiczowi rozpaczliwy: brązowe skały, marne sosenki uginające się pod śniegiem, bryły lodu, mróz stale powyżej 30°, dzień trwający zaledwie 5 godzin, a zima za to 8 miesięcy, nazwy miejscowości łamiące język i niemożliwe do zapamiętania...
Tubylcy jednak byli zachwyceni i przekonani, że Niemcewicz ich nabiera, gdy im opowiadał, że są przyjemniejsze kraje na świecie. W Frederikshamm oberżystka licząca równo 100 lat wyszła na dwór na ich powitanie w perkalikowej sukni i potem biegiem taskała walizki do izby.
- Dzięki Ci Stwórco, żeś Katarzynie nie dał takiego zdrowia, westchnął pobożnie Niemcewicz, siedziałbym do śmierci w Petropawłowskiej.
Ze wzruszeniem przebrnęli rzeczkę Kymene - granicę Szwecji. Barbarzyńska Rosja była poza nimi, poczuli się nareszcie bezpieczni. Każdy jeździec na horyzoncie wydawał im się dotąd kurierem carskim odwołującym ich z powrotem; przy szaleństwie Pawła było to całkiem możliwe.
Kościuszko wciąż nie władał nogami i był bardzo osłabiony; dwie filiżanki kawy, trochę mięsa z drobiu i kilkanaście łyżek lekarstw, których doktór Rogerson dał mu wielką pakę, stanowiło całe jego pożywienie.
Niemcewicz za to odrabiał dwuletni post. Stękając, że chcą za drogo kupował u chłopów białe zające, ryby cudaczne, tłuste cietrzewie, jarząbki, osełki sera i masła... wraz z żarłokiem Libiszewskim z każdym kilometrem był w lepszej formie. Ciekawy jak zawsze wałęsał się podczas popasów po okolicy, rozmawiał przez tłómaczy z tubylcami. Finnowie cedzili słowa szalenie powoli, z takim namysłem jakby zdradzali niezwykłe sekrety, okazywało się wreszcie, że mówią: - dzień dobry! Jak się spało? Piękna dziś pogoda!
Nocowali w chałupach rybackich. Czyste, schludne, ciepłe domy imponowały Niemcewiczowi, a wysmukłe, wesołe, blond dziewczęta wprawiały go w zachwyt. Libiszewski grał na waltorni, śpiewał, wprawiał wszystkich w dobry humor; obrotniejszy od Niemcewicza, wynosił po pięknych Finkach wspomnienia nie tylko wzrokowe.
Przejazd Kościuszki był wielką sensacją; schodziła się tłumnie ludność z odległych wiosek, patrzyła z zainteresowaniem na wodza Polaków, z podziwem na ogromną karetę, którą nazywała - Kungstot - pałac królewski, i z entuzjazmem na murzyna.
- Nadzwyczajny człowiek! wołali olśnieni, najodważniejsi nawet go dotykali.
Dla skrócenia drogi przeprawili się przez zatokę. Naprzód od wyspy do wyspy po lodzie, który wedle twierdzeń przerażonego kucharza, nie był grubszy od kotleta, potem szalupą wśród kry.
W Szwecji drogi były dobre, poczta sprawna, w ostatnich dniach stycznia dotarli do Sztokholmu.
101.
PRZEZ SŁONĄ GNOJÓWKĘ - DO FILADELFII
Kościuszko w Sztokholmie stał się sensacją dnia. Zgnębiony więzieniem był pewien, że świat już o Polsce zapomniał, a dla niego nie ma nic prócz szyderstwa względem pokonanego. Tymczasem powitano go jak tryumfatora; wolność była modna, a on uosobieniem walki o nią. Najlepsza socjeta szwedzka składała mu wizyty, każdy chciał uścisnąć rękę bohatera, nie mógł się opędzić od gości.
Król zaprosił go do siebie, lecz Kościuszko uznał etykietę audiencjonalną za upokarzającą i wymówił się od tego zaszczytu. Król przesłał mu więc tylko w darze wspaniałą szablę.
Niemcewicz zwiedzał miasto, pałace, galerie obrazów, zawierał znajomości ze wszystkimi wybitnymi ludźmi, był znowu tym dawnym, wszędobylskim turystą; gdyby nie Kościuszko, co wciąż popędzał do dalszej podróży, ugrzązłby w Sztokholmie chętnie i na rok.
Rozstali się z Udomem, przez którego ze zgrzytem zębów posłał Kościuszko liścik z podziękowaniem do Pawła, oraz z kucharzem Stanisławem i murzynem Johnem.
Zastąpił ich kamerdyner Prota Potockiego, ostatniego posła Rzeczypospolitej w Szwecji - będącego obecnie w takiej nędzy, że nawet go nie stać było na lokaja.
Od 23-go lutego czekali w Goteborgu na statek do Anglii. Wreszcie wsiedli 16-go maja na mały, podły bryg i już 30-go wylądowali w Londynie. Tu owacjom i hołdom nie było końca. Gazety poświęcały Kościuszce prawie tyleż miejsca co mordercy dwóch rodzin po 12-ście osób; Grey Fox, Sheridan składali mu wizyty; nieprzyjęci posłowie parlamentu - wizytówki; piękne panie pchały się natrętnie; wszyscy doktorzy chcieli go leczyć; wszyscy malarze portretować; wobec niechęci Naczelnika do pozowania, rysowali go przez dziurkę od klucza, ułatwiał im to lubiący reklamę Niemcewicz.
Właściciel gospody gdzie mieszkali robił majątek: wywiesił na szyldzie rycinę Kościuszki leżącego na sofie - tłumy sterczały przed nią nieustannie.
Whigowie ofiarowali Naczelnikowi pałasz z napisem; znoszono stosy prezentów Kościuszko nie przyjmował cennych; chciał też koniecznie odesłać Pawłowi jego dary - tylko na prośby Niemcewicza odłożył tę demonstrację na później.
W Bristolu spędzili dwa tygodnie. Fetowano ich równie gorąco: miasto podarowało Kościuszce srebrną zastawę stołową z jego cyfrą, uchwaliło mu dożywotnią rentę pieniężną; tłumy kupiły się dniem i nocą przed oknami wznosząc wiwaty.
Whigowie skorzystali z okazji, by pomstować na rząd, że dopuścił do rozbioru Polski. Każdy krzyk na cześć Kościuszki był tym samym okrzykiem przeciw Pittowi - wznoszono je z tym większym zapałem.
W końcu czerwca, żegnani przez tysiące ludzi, odpłynęli na Adrianie do Ameryki; Niemcewicz, w którego rodzie największym wodnym wyczynem był spływ pana Marcelego tratwą do Gdańska, miał porządną tremę przed podróżą.
Spotykali okręty z nieprawdopodobnie dalekich krajów, zatrzymywali się by zapytać i opowiedzieć co słychać, raz, mijając flotyllę kilkudziesięciu statków z Jamaiki, z braku zapewne miejsca na oceanie, zaczepili o jeden z nich. Splątały się liny, żagle, maszty, trzeszczały drewniane gruchoty - zdawało się, że to już koniec, że zaraz zatoną. Pasażerowie - emigranci irlandzcy, padli na kolana śpiewając psalmy, marynarze rzucili się z siekierami rąbać sczepione sznury i maszty. Jedno z dwojga widocznie pomogło, bo okręty się rozeszły i ocalały.
Szalona jednostajność podróży znudziła z kretesem Niemcewicza. Miał dość tej bezkresnej wody wokoło, tych rozmów z kapitanem, modlitw kapłana-Kwakiera, przechadzek piętnastokrokowych, słonego mięsa, ciągłego wymiotowania... Uważał, że zabawniej być w brześciańskim furmanem niż marynarzem po oceanach.
Wreszcie, po bitych 62 dniach, Adriana zawinęła do portu w Filadelfii, zarzuciła kotwicę o kilometr od brzegu. Spuszczono Kościuszkę na krześle do łodzi w której ośmiu dostojnych kapitanów okrętowych siedziało u wioseł.
Całe miasto wyległo na plażę, machając kapeluszami, wrzeszczało wniebogłosy:
- Hip, hip Koskiausko!
Gdy bat już był blisko brzegu, skoczyli ludzie po pas w wodę, wynieśli na barkach Kościuszkę i jego towarzyszy.
Stanąwszy na amerykańskim piasku, zaczerpnąwszy głęboko amerykańskiego powietrza, Niemcewicz westchnął z ulgą:
- Uff, przecież się to nudziarstwo nareszcie skończyło!