Stanley G. Weinbaum
Zwariowany księżyc
- Idioci! - ryczał Grant Calthorpe. - Barany, durnie, imbecyle! - Gwałtownie szukał jeszcze bardziej obrazowych określeń, a nie znalazłszy ich dał upust swej irytacji silnym kopnięciem w stos śmieci na ziemi.
Zbyt silnym, jak się okazało. Znów zapomniał o grawitacji Io, wynoszącej tylko jedną trzecią normalnej, toteż za kopniakiem poszybowało całe jego ciało, wielkim dwunastostopowym łukiem.
Gdy Grant runął na ziemię, cztery luniaki zachichotały. Ich wielkie, głupkowate głowy, do złudzenia przypominające dziecięce baloniki z wymalowanymi twarzami, zakołysały się jednakowo na pięciostopowych szyjach, cienkich jak przegub Granta.
- Wynoście się stąd! - wrzasnął stając na nogi. - Jazda, won, wynocha! Nie ma czekolady! Nie ma cukierków! Nie będzie nic, póki się nie nauczycie, że potrzebne mi są liście ferwy, a nie byle co, co wam wpadnie w łapy. No już, jazda!
Luniaki - Lunae Jovis Magnicapites albo dosłownie: wielkogłowcy z księżyca Jowisza - cofnęły się chichocząc żałośnie. One też na pewno miały Granta za głupca, podobnie jak on je, i zupełnie nie mogły pojąć przyczyn jego złości. Ale na pewno zrozumiały, że cukierków nie dostaną, i ich chichoty nabrały przejmujących tonów rozczarowania.
Tak przejmujących, że ich przywódca, wykrzywiwszy w stronę Granta swą głupowatą twarz w głupawym uśmiechu, wydał ostatni dziki chichot i rozwalił sobie głowę o połyskujące kamienne drzewo. Jego towarzysze niedbale podnieśli ciało i odeszli, ciągnąc za sobą głowę martwego luniaka na długiej szyi, jak kulę skazańca na łańcuchu.
Grant potarł ręką czoło i obrócił się, zmęczony, w stronę swej chaty, zbudowanej z kłód kamiennych drzew. Uwagę jego zwróciła para małych błyszczących czerwonych oczu: skradacz (Mus Sapiens - mysz rozumna) jednym skokiem swej sześciocalowej postaci pokonał próg, unosząc pod niedużym szczupłym ramieniem coś, co bardzo przypominało termometr lekarski Granta.
Grant wrzasnął ze złością na stworzonko, schwycił kamień, cisnął, ale nie trafił. Na skraju zarośli skradacz obrócił w jego stronę pół szczurzą, pół ludzką twarz, zajazgotał piskliwie, potrząsnął pięścią jak człowiek w gniewie i zniknął powiewając fałdem skórnym na grzbiecie niczym peleryną. Wyglądał jak czarny szczur w opończy.
Grant wiedział, że rzucenie kamieniem w skradacza było błędem. Teraz te małe potworki nie dadzą mu ani chwili spokoju, a przecież dzięki swym niewielkim rozmiarom i pseudoludzkiej inteligencji byli to niezmiernie kłopotliwi wrogowie. Nie przejął się jednak zanadto ani tym spostrzeżeniem, ani samobójstwem luniaka. Zbyt często był świadkiem takich samobójstw, a poza tym jego głowa sygnalizowała kolejny atak białej gorączki.
Wszedł do chaty, zamknął drzwi i wlepił wzrok w swego papukota.
- Oliwierze - warknął. - Jesteś przecież sprawny. Dlaczego, do cholery, nie pilnujesz skradaczy? Od czego tu jesteś?
Papukot uniósł się na swej silnej pojedynczej tylnej nodze, drapiąc się przednimi łapami w kolano.
- Czerwony walet na czarną królową - stwierdził spokojnie. - Potrzeba dziesięciu luniaków na jednego półgłówka.
Grant łatwo skojarzył obie odpowiedzi. Pierwsza była oczywiście echem pasjansa, którego stawiał wczoraj wieczorem, druga zaś pochodziła z wcześniejszej rozmowy z luniakami. Mruknął coś nieokreślonego i potarł dłonią bolącą głowę. Znowu biała gorączka, to już pewne.
Połknął dwie tabletki febryny i apatycznie opadł na brzeg łóżka, zastanawiając się, czy kolejny atak blancha zakończy się delirium.
Przeklinał siebie samego za to, że był takim głupcem i podjął się tej pracy na trzecim zdatnym do zamieszkania księżycu Jowisza, Io. Ten niewielki świat był całkiem zwariowaną planetą i nie nadawał się do niczego poza produkcją liści ferwy, z których ziemscy chemicy uzyskiwali tyle samo silnych alkaloidów co kiedyś z opium.
Sprawa bezcenna dla medycyny, ale cóż go to obchodzi? Hojne wynagrodzenie też nie miało wielkiego znaczenia, skoro po roku spędzonym w strefie równikowej Io mógł wrócić na Ziemię jako niebezpieczny pomyleniec. Przysiągł sobie z goryczą, że gdy w przyszłym miesiącu wyląduje statek z Junopolis po jego ferwę, to zabierze się nim do tego miasta pod biegunem, mimo że jego kontrakt z Medykamentami Neilana opiewał na cały rok i wiedział, że jeśli go zerwie, nie dostanie grosza. Ale co wariatowi po pieniądzach?
Cała planeta była obłąkana: luniaki, papukoty, skradacze oraz on, Grant Calthorpe - wszystko to pomyleńcy. A już na pewno pomylony jest każdy, kto udawał się poza jedno z dwóch miast polarnych: Junopolis na północy i Herapolis na południu. Tam jeszcze można było żyć nie obawiając się białej gorączki, ale wszędzie poniżej dwudziestego równoleżnika było gorzej niż w dżungli kambodżańskiej na Ziemi.
Zabijał czas marzeniami o Ziemi. Jeszcze dwa lata temu był tam szczęśliwy, powszechnie znany jako bogaty popularny sportowiec. Nie skończył jeszcze dwudziestu jeden lat, a już polował na nożopłaty i nitkowce na Tytanie oraz na trójoki i jednonogi na Wenus.
Było to przed złotym kryzysem z roku 2110, który pochłonął jego majątek. I... skoro już musiał pracować, aby zapewnić sobie środki do życia, wydawało się logiczne, że wykorzysta w tym celu swoje doświadczenia międzyplanetarne. Toteż możliwość zatrudnienia go przez Medykamenty Neilana przyjął nieomal z entuzjazmem.
Nigdy przedtem nie był na Io. Ten zwariowany światek, pełen głupich luniaków i złośliwych inteligentnych niewielkich skradaczy, nie był rajem dla sportowców. Na tym gorączkującym księżycu, skąpanym w cieple pochodzącym od olbrzymiego Jowisza, odległego tylko o ćwierć miliona mil, na nic właściwie nie warto było polować.
Gdyby znał Io wcześniej, mówił sobie ponuro, nigdy nie podjąłby się tej pracy. Ale on wyobrażał sobie, że Io jest podobna do Tytana - zimna, ale czysta.
A tymczasem było tu gorąco jak w Tropikach wenusjańskich - ze względu na odbicie światła słonecznego od Jowisza. Odmian dni parnych było z pół tuzina: dzień słoneczny, dzień jowiszowy, dzień słoneczno-jowiszowy, jasność odbita od Europy, a czasami zdarzała się posępna noc. Większość z tych dni przypadała na czterdziestodwugodzinny obrót Io, niczym szaleńczy cykl zmieniających się świateł. Grant nie cierpiał obłędnych dni, dżungli oraz Gór Idiotów, rozciągających się za jego chatą.
Teraz trwał właśnie dzień słoneczno-jowiszowy, który był najgorszy, odległe Słońce bowiem zwiększało jeszcze ciepło pochodzące z Jowisza. Aby udręka Granta była pełna, miał jeszcze perspektywę ataku białej gorączki. Zaklął, gdy ból znów przeszył mu głowę, i połknął kolejną tabletkę febryny. Zauważył, że zapas leku zmniejszył się; trzeba będzie poprosić o więcej, gdy przyleci samolot. Ależ nie, przecież chce na nim wrócić.
Oliwier otarł się o jego nogę.
- Idioci, barany, durnie, imbecyle! - zauważył papukot z uczuciem. - Co mnie podkusiło. żeby pójść na ten cholerny dansing?
- Hę? - zdziwił się Grant. Nie przypominał sobie, żeby mówił coś o dansingu. Pomyślał, że musiało to być w czasie ostatniego delirium.
Oliwier zatrzeszczał jak drzwi, a następnie zachichotał jak luniak.
- Wszystko będzie dobrze - zapewnił Granta. - Wkrótce przybędzie ojciec.
- Ojciec! - powtórzył Grant. Jego ojciec umarł piętnaście lat temu. - Gdzieś ty to usłyszał, Oliwierze?
- To na pewno gorączka - stwierdził pogodnie Oliwier. - Miły z ciebie kiciuś, ale szkoda, że nie masz dość rozumu, żeby wiedzieć, co mówisz. I szkoda, że ojca jeszcze nie ma. - Zakończył stłumionym charkotem, który trochę przypominał płacz.
Grant popatrzył na niego półprzytomnie. Był zupełnie pewien, że niczego takiego nie mówił. Papukot musiał usłyszeć to od kogoś innego. Od kogoś innego? Czyżby w promieniu pięciuset mil był inny człowiek?
- Oliwierze! - ryknął. - Gdzie to usłyszałeś? Od kogo?
Papukot cofnął się, zaskoczony.
- Ojciec jest idioci, barany, durnie, imbecyle! - powiedział z niepokojem. - Czerwony walet na miły kiciuś.
- Chodź tutaj! - wrzasnął Grant. - Czyj ojciec? Gdzieś ty się włóczył? Chodź tu natychmiast, diable wcielony!
Rzucił się na zwierzaka. Oliwier zgiął swą jedyną tylną nogę i jak szalony skoczył do rury od piecyka.
- To na pewno gorączka! - zapiszczał. - Nie ma czekolady!
Śmignął jak trójnożna błyskawica w kierunku wylotu rury. Rozległ się zgrzyt pazurów o metal i po chwili papukot był już na zewnątrz chaty.
Grant pogonił za nim. Głowa bolała go od wysiłku, ale przytomną jeszcze częścią umysłu rejestrował, że całe wydarzenie to bez wątpienia delirium, będące następstwem silnej gorączki. Mimo to gnał przed siebie.
Pościg był koszmarem. Luniaki przez cały czas wymachiwały długimi szyjami nad wysoką krwiotrawą, a ich idiotyczne chichoty i imbecylowate twarze potęgowały jeszcze ogólny nastrój obłąkania.
Za każdym krokiem z gąbczastej ziemi wydobywał się obłok cuchnących, febrotwórczych oparów. Gdzieś z prawej strony piszczał i jazgotał jakiś skradacz. Grant wiedział, że w tamtym kierunku znajduje się mała wioska skradaczy, kiedyś bowiem widział ich niewielkie schludne budyneczki, zbudowane z małych, doskonale dopasowanych kamieni, niczym w jakimś miniaturowym średniowiecznym mieście, bo były tam też wieże i mury obronne. Słyszało się nawet, że skradacze prowadzą wojny.
Połączone działanie gorączki i febryny sprawiło, że w głowie brzęczało mu i wirowało. Oczywiście był to atak blancha. Zdał sobie sprawę, że postąpił jak imbecyl, jak luniak, oddalając się tak bardzo od swej chaty. Powinien był położyć się do łóżka. Sama gorączka nie była niebezpieczna, ale w delirium z halucynacjami zmarło już na Io wielu ludzi.
Oto właśnie ma już delirium. Upewnił się o tym, gdy tylko zobaczył Oliwiera, papukot bowiem spokojnie przyglądał się atrakcyjnej młodej damie, ubranej w nieskazitelną suknię wieczorową według aktualnie panującej mody lat dwudziestych XXII wieku. Bez wątpienia była to halucynacja, bo przecież dziewczęta nie miały czego szukać w tropikach Io, a jeśli jakimś szalonym trafem któraś by się tu pojawiła, to na pewno nie w stroju wieczorowym.
Halucynacja najwyraźniej również miała blancha, twarz dziewczyny bowiem była blada tą białością, od której biała gorączka bierze swą nazwę. Przyglądała mu się szarymi oczami, bez zdziwienia, gdy przeciskał się ku niej między kępami krwiotrawy.
- Dzień dobry albo raczej dobry wieczór - odezwał się, w rozterce przyglądając się Jowiszowi, który właśnie wschodził, i Słońcu, które zachodziło. - Albo po prostu witam panią, panno Lee Neilan.
Popatrzyła na niego z uwagą.
- Wie pan co? - powiedziała.
- Jest pan pierwszą halucynacją, której nie poznaję. Widziałam tu już wszystkich znajomych, ale pan jest pierwszą osobą mi nie znaną. Tylko czy rzeczywiście ja pana nie znam? Pan wie, jak ja się nazywam, ale skoro jest pan moją halucynacją, to nie ma w tym oczywiście nic dziwnego.- Mniejsza o to, kto jest czyją halucynacją, nie sprzeczajmy się - zaproponował. - Umówmy się tak. To z nas, które zniknie pierwsze, będzie halucynacją. Założę się o pięć dolarów, że to pani pierwsza zniknie.
- A jak odbiorę wygraną? - spytała. - Nie dostanę chyba pieniędzy od mojego własnego snu.
- To rzeczywiście problem. - Zmarszczył brwi. - Oczywiście mój problem, nie pani. Ja wiem, że jestem prawdziwy.
- Skąd pan wie, jak się nazywam? - zażądała wyjaśnień.
- Ach! - powiedział - z wnikliwej lektury rubryki towarzyskiej w gazetach, które przywozi mi samolot zaopatrzeniowy. Muszę się przyznać, że pani fotografię wyciętą z gazety przykleiłem sobie nad łóżkiem. Pewnie dlatego teraz, panią widzę. Chciałbym kiedyś poznać panią naprawdę.
- Bardzo miło to słyszeć z ust przywidzenia - powiedziała. - A właściwie, pana zdaniem, kim pan jest?
- Jak to? Nazywam się Grant Calthorpe. Pracuję przecież dla pani ojca; skupuję ferwę od luniaków.
- Grant Calthorpe - powtórzyła cicho jak echo. Zmrużyła swe zamglone od gorączki oczy, jakby chciała mu się lepiej przyjrzeć. - Ależ tak, poznaję pana.
Głos jej załamał się na chwilę. Przeciągnęła ręką po bladym czole.
- Dlaczego wyłania się pan z moich wspomnień? Trzy czy cztery lata temu, gdy jeszcze byłam romantyczną pensjonarką, a pan słynnym sportowcem, kochałam się w panu do szaleństwa. Miałam gruby zeszyt z pana zdjęciami: Grant Calthorpe w stroju polarnym wyrusza polować na nitkowce na Tytanie; Grant Calthorpe obok olbrzymiego jednoroga, którego zabił w pobliżu Gór Wieczności. Pan... jest najmilszą halucynacją, jaka mnie nawiedziła. Delirium byłoby całkiem fajne - znowu przycisnęła rękę do skroni - gdyby głowa tak nie bolała!
Chciałbym, żeby z tym zeszytem to była prawda, pomyślał Grant. W psychologii nazywa się to marzeniem o spełnieniu pragnień. Na kark spadła mu kropla ciepłego deszczu.
- Muszę iść do łóżka - powiedział na głos. - Deszcz źle wpływa na blancha. Mam nadzieję, że się spotkamy, gdy następnym razem będę miał gorączkę.
- Dziękuję panu - powiedziała Lee Neilan z godnością. - Ja też mam taką nadzieję.
Skłonił się, w wyniku czego ból przeszył mu głowę.
- Chodź, Oliwierze - zwrócił się do, sennego papukota. - Rusz no się!
- To nie Oliwier - powiedziała Lee. - To Polly. Towarzyszyła mi przez dwa dni i nazwałam ją Polly.
- Nie ta płeć - mruknął Grant. - Tak czy inaczej, to mój papukot, Oliwier. Prawda, Oliwierze?
- Mam nadzieję, że się spotkamy - rzekł sennie Oliwier.
- To jest Polly. Prawda, Polly ?
- Założę się o pięć dolarów - powiedział papukot. Podniósł się przeciągnął i skokami przepadł w poszyciu. - To na pewno gorączka - zauważył znikając.
- Na pewno - zgodził się Grant. Obrócił się. - Do widzenia, panno... właściwie mogę ci mówić po imieniu, skoro jesteś nieprawdziwa. Do widzenia, Lee.
- Do widzenia, Grant. Nie idź jednak w tę stronę. Tam w trawie jest wioska skradaczy.
- Nie, wioska jest gdzie indziej - o, tam.
- Jest tam, gdzie ci mówię - upierała się. - Widziałam, jak ją budowały. Ale przecież one nie mogą ci nic zrobić, prawda? Nawet skradacz nie zrobi nic złego halucynacji. Do widzenia, Grant. - Zamknęła znużone oczy.
Deszcz był teraz większy. Grant przeciskał się przez krwiotrawę, a jej czerwony sok spływał krwawymi kroplami na jego buty. Musiał jak najszybciej dotrzeć do chaty, nim biała gorączka i towarzyszące jej delirium nieodwracalnie wyprowadzą go na manowce. Potrzebował febryny.
Nagle stanął jak wryty. Na wprost niego trawa była wykoszona, a na niewielkiej polance wznosiły się sięgające mu do ramion wieże i mury obronne wioski skradaczy - nowej wioski, niektóre z domów były bowiem jeszcze nie wykończone, a sześciocalowe postacie w kapturach z mozołem układały kamienie.
Naraz rozpętała się istna burza pisków i jazgotu. Chciał zawrócić, ale w tym momencie śmignęło tuż obok z tuzin małych strzałek. Jedna z nich wbiła mu się w but jak wykałaczka. Na szczęście żadna nie zadrapała mu skóry, bo strzałki bez wątpienia były zatrute. Zaczął iść szybciej, ale wszędzie wokół niego, w gęstej, mięsistej trawie, słychać było szelesty, piski i niezrozumiałe przekleństwa.
Obszedł wioskę z daleka. Nad roślinnością ciągle pojawiały się baloniaste głowy luniaków, a co jakiś czas któryś z nich chichotał z bólu, gdy jakiś skradacz ugryzł go czy ukłuł. Grant skierował się w stronę grupy luniaków, mając nadzieję, że odwróci od siebie uwagę małych potworków w trawie. Po chwili wysoki luniak o purpurowej twarzy chichocząc zgiął nad nim swą długą szyję i chudymi palcami wskazał zawiniątko, które trzymał pod pachą.
Grant zignorował tubylca i skręcił w stronę chaty. Zdawało mu się, że zgubił skradaczy, toteż uparcie szedł przed siebie; koniecznie musiał zażyć febrynę. Nagle jednak stanął, zmarszczył brwi, obrócił się i ruszył z powrotem drogą, którą przyszedł.
- To niemożliwe - mruknął. - A jednak ona powiedziała prawdę o tej wiosce skradaczy. Nie wiedziałem, że tam jest. Jakim cudem halucynacja mogła powiedzieć mi coś, czego sam nie wiedziałem?
Lee Neilan siedziała na pniu kamiennego drzewa dokładnie tak samo, jak ją zostawił, Oliwier zaś znajdował się u jej boku. Oczy miała zamknięte, a dwa skradacze małymi błyszczącymi nożami cięły jej suknię.
Grant wiedział, że skradacze zawsze interesowały się ziemskimi tkaninami; najwyraźniej nie potrafiły imitować fascynującego połysku satyny, mimo że, dranie, miały piekielnie wprawne ręce. W chwili gdy podszedł, oddarły pas materiału od uda do kostki, dziewczyna jednak nie poruszyła się. Grant krzyknął, a małe złe stworzenia obrzuciły go niezrozumiałymi obelgami, uchodząc ze zrabowanym jedwabiem.
Lee Neilan otworzyła oczy.
- Znowu ty - mruknęła niewyraźnie. - Przed chwilą był tu mój ojciec. A teraz ty. - Stawała się coraz bardziej blada: biała gorączka czyniła dalsze postępy w jej organizmie.
- Twój ojciec! Więc tu Oliwier usłyszał... Słuchaj, Lee. Znalazłem wioskę skradaczy. Nie wiedziałem, że ona tam jest, ale znalazłem ją właśnie tam, gdzie mówiłaś. Czy wiesz, co to znaczy? Oboje jesteśmy prawdziwi!
- Prawdziwi? - powtórzyła w otępieniu. - Nad twoim ramieniem szczerzy zęby purpurowy luniak. Odpędź go. Przez niego mnie... mdli.
Obejrzał się. Istotnie, stał za nim luniak o purpurowej twarzy.
- Słuchaj - powiedział chwytając ją za ramię. Dotknięcie jej gładkiej skóry dało mu jeszcze jeden dowód. - Pójdziesz ze mną do chaty po febrynę. - Postawił ją na nogi. - Nie rozumiesz? Jestem prawdziwy!
- Nieprawda - powiedziała oszołomiona.
- Słuchaj, Lee. Nie wiem, skąd, u diabła, tu się wzięłaś i po co, ale wiem, że tak bardzo jeszcze nie zwariowałem. Ja jestem prawdziwy i ty też. - Potrząsnął nią gwałtownie. - Jestem prawdziwy! - wykrzyknął.
W jej nieprzytomnych oczach pojawił się cień zrozumienia.
- Prawdziwy? - wyszeptała. - Prawdziwy! O, Boże! Więc zabierz mnie! Zabierz mnie z tego zwariowanego miejsca!
Zachwiała się. Uparcie starała się utrzymać równowagę, lecz w końcu osunęła się w dół, opierając się o Granta.
Oczywiście na Io ciężar jej był niewielki; wynosił mniej niż jedną trzecią ciężaru ziemskiego. Grant uniósł ją w ramionach i ruszył w stronę chaty, trzymając się z dala od obu osad skradaczy. Wokół niego chwiały się szyje podekscytowanych luniaków i co chwila ten purpurowy albo któryś inny, bardzo podobny do niego, z chichotem pokazywał coś gestami.
Deszcz wzmógł się. Po szyi dziewczyny spływały ciepłe potoczki, a sytuacja stała się jeszcze bardziej zwariowana przez to, że Grant trafił niespodziewanie na kępę jadowitych palm, których kolczaste pędy ukłuły go boleśnie. Ukłucia te mogły też okazać się groźne, jeśli się ich nie zdezynfekowało. To właśnie przez te jadowite palmy kupcy nie zbierali sami liści ferwy, lecz powierzali to luniakom.
Słońce zaszło za niskimi deszczowymi chmurami. Nastąpił czerwony dzień jowiszowy i policzki nieprzytomnej Lee Neilan rozjaśnił fałszywy rumieniec, upiększając zastygłe rysy jej twarzy.
Grant chyba zbyt długo jej się przyglądał, bo nagle znowu otoczyły go skradacze. Piszczały i jazgotały, a purpurowy luniak podskakiwał z bólu, bo i zęby, i strzałki co chwila kąsały go w nogi. Tylko że luniaki były oczywiście niewrażliwe na truciznę.
Te diablęta znalazły się już przy nogach Granta. Zaklął pod nosem i wymierzył energicznego kopniaka: podobna do szczura istota wirując poleciała z pięćdziesiąt stóp w górę. Miał przy sobie i pistolet automatyczny, i miotacz płomieni, ale nie mógł ich użyć z kilku powodów.
Po pierwsze, użycie pistoletu przeciwko tłumowi niewielkich istot równało się strzelaniu do roju komarów. Jeśli nawet pocisk zabiłby jedną z nich czy nawet tuzin, pozostaną tysiące, na których nie zrobi to większego wrażenia. A z zastosowaniem miotacza płomieni byłoby tak, jakby ktoś chciał z Grubej Berty zabić muchę. Od jego potężnych ognistych wybuchów na pewno spaliłyby się wszystkie skradacze w polu widzenia, włącznie z trawą, drzewami i luniakami, ale też wywarłoby to niewielkie wrażenie na pozostałych hordach. Ponadto oznaczałoby to konieczność mozolnego załadowania do miotacza kolejnego czarnego diamentu i wstawienia następnej dyszy wylotu.
W chacie miał bomby gazowe, ale pod ręką ich nie było, a poza tym nie miał drugiej maski gazowej, żadnemu chemikowi zaś nie udało się jeszcze wynaleźć gazu, który zabijałby skradacze nie czyniąc jednocześnie szkody ludziom. A wreszcie i tak nie mógłby użyć żadnej broni, bo przecież nie odważyłby się upuścić ciała Lee Neilan, by uwolnić ręce.
Przed nim znajdowała się polana z chatą. Cała przestrzeń wypełniona była skradaczami, należało jednak przypuszczać, że sama chata wytrzyma ich ataki, przynajmniej przez pewien czas, kłody bowiem z kamiennych drzew dość skutecznie stawiały opór ich miniaturowym narzędziom.
Grant jednak zauważył, że grupka tych małych diabłów zebrała się przy drzwiach, i nagle pojął ich zamiary. Udało im się zaciągnąć na klamce pętlę z jakiegoś postronka i właśnie w tej chwili zajęte były jej zaciskaniem.
Zawył i rzucił się ku drzwiom. Miał do pokonania jeszcze z pięćdziesiąt stóp, gdy drzwi otwarły się do środka i istny potop skradaczy wlał się do chaty.
Wpadł do wnętrza. Panował tu chaos. Małe zakapturzone stworzenia cięły koce na łóżku, zapasową odzież, worki, które miał nadzieję wypełnić liśćmi ferwy. Rozwłóczyły po całej chacie przybory kuchenne i wszelkie inne luźno leżące przedmioty.
Zaryczał jak bawół i wymierzył kopniaka w rojowisko małych istot. Rozległ się wściekły chór pisków i jazgotu. Skradacze uskoczyły na boki unikając ciosów. Były dość inteligentne, by zrozumieć, że Grant nic im nie zrobi, póki trzyma w ramionach Lee Neilan. Umykały przed kopniakami i gdy próbował się rozprawić z grupą przy piecyku, inna darła mu koce.
Zdesperowany, ruszył w kierunku łóżka. Omiótł je ciałem dziewczyny, by je uwolnić od skradaczy, położył Lee i schwycił zrobioną z traw miotłę do zamiatania chaty. Zamaszystymi ciosami kija od miotły zaatakował skradacze i w ich piski wmieszały się teraz krzyki i jęki bólu.
Kilka z nich rzuciło się do ucieczki w stronę drzwi, porzucając łupy. Odwrócił się i zobaczył, że inne, chyba z pół tuzina, łażą po Lee Neilan szarpiąc jej suknię, zegarek na ręku, satynowe wieczorowe pantofelki na małych stopach. Cisnął w skradacze przekleństwem i odpędził je ciosami, mając nadzieję, że żaden nie zadrasnął skóry Lee zatrutym nożem czy jadowitym zębem.
Powoli uzyskiwał przewagę w tej potyczce. Jeden po drugim skradacze otulały się fałdem grzbietowym jak peleryną i umykały przez próg z tym, co udało im się zrabować. W końcu i ostatnie, szukając bezpiecznego miejsca, uciekły z łupem i bez, przy akompaniamencie burzy pisków, pozostawiając za sobą z tuzin porośniętych sierścią ciał zabitych i rannych.
Grant wymiótł je miotłą, która jeszcze przed chwilą służyła mu za broń, zamknął drzwi przed nosem luniakowi który kołysał się przy wejściu, zasunął rygiel, aby skradaczom nie udało się powtórzyć zabiegu z klamką, i rozejrzał się z przerażeniem po splądrowanym pomieszczeniu.
Skradacze zabrały wszystkie puszki, tocząc je lub wlokąc. Wszystkie inne luźno leżące przedmioty też trafiły w parszywe łapy. Ubranie Granta wisiało w strzępach na hakach wbitych w ścianę. Na szczęście rabusiom nie udało się otworzyć ani szafki, ani szuflady w stole i żywność się ostała.
Po sześciu miesiącach na Io Grant stał się człowiekiem filozoficznie nastawionym do życia. Zaklął więc siarczyście, z rezygnacją wzruszył ramionami i wyciągnął z szafki butelkę z febryną.
Atak gorączki minął mu nagle i całkowicie, jak zawsze gdy w przypadku blancha zastosuje się lekarstwo. Dziewczyna jednak, która nie zażywała febryny, nadal leżała nieruchomo, blada jak ściana.
Grant popatrzył na buteleczkę - zostało osiem tabletek.
- W końcu ja mogę żuć liście ferwy - mruknął. Było to mniej skuteczne niż sam alkaloid, ale mogło wystarczyć, natomiast Lee Neilan
potrzebne były tabletki. Rozpuścił dwie w szklance wody i uniósł jej
głowę.
Nie była aż tak bezwładna, by nie móc przełykać, wlał jej więc
lekarstwo przez blade wargi, po czym ułożył ją możliwie najwygodniej.
Z jej sukni pozostał ledwie podarty jedwabny strzęp, przykrył ją więc
kocem, który był w nie lepszym stanie. Następnie zdezynfekował;
ukąszenie na dłoni, zestawił dwa krzesła i wyciągnął się na nich do
snu.
Podskoczył na odgłos pazurów na dachu, ale był to tylko Oliwier,
który pilnie sprawdzał, czy rura od piecyka nie jest gorąca. Po chwili
przecisnął się przez nią, przeciągnął się i stwierdził:
- Ja jestem prawdziwy i ty też.
- Nie może być! - mruknął
sennie Grant.
Gdy się obudził, panował dzień Jowisza i Europy, co oznaczało,
że przespał około siedmiu godzin, wschodził właśnie bowiem jasny mały
trzeci księżyc. Uniósł się i popatrzył na Lee Neilan, która twardo spała.
Na jej twarzy pojawił się rumieniec, spowodowany nie tylko czerwonawym światłem dnia. Blancha mijała.
Rozpuścił w wodzie jeszcze dwie tabletki
i potrząsnął dziewczynę za ramię. Jej szare oczy natychmiast otworzyły się,
teraz już całkiem przejrzyste. Popatrzyła na niego bez zdziwienia.
- Witaj, Grant! - mruknęła. - To znowu ty. Gorączka nie jest
jednak taka najgorsza.
- Może powinienem był pozwolić ci zostać w tym stanie. -
Uśmiechnął się. - Mówisz takie miłe rzeczy. Obudź się jednak, Lee,
i wypij to.
Nagle Lee Neilan zdała sobie sprawę, że leży we wnętrzu chaty.
- Dlaczego... Gdzie ja jestem? To wygląda... na prawdziwe!
- To jest prawdziwe. Wypij febrynę.
Spełniła polecenie, po czym opadła na posłanie i z zakłopotaniem
spojrzała na Granta.
- Prawdziwe? - zapytała. - I ty też jesteś prawdziwy?
- Tak mi się zdaje.
Łzy napłynęły jej obficie do oczu.
- A więc... wydostałam się z tamtego miejsca? Z tamtego okropnego miejsca?
- Bez wątpienia. - Spostrzegł, jak wyraz ulgi na jej twarzy
przybiera oznaki histerii, i pośpiesznie zmienił temat. - Czy możesz
mi powiedzieć, jak się tam znalazłaś... w dodatku ubrana jak na przyjęcie?
Opanowała się.
- Bo miałam być na przyjęciu. Na przyjęciu... w Herapolis. Ale
znajdowałam się w Junopolis, rozumiesz.
- Nic nie rozumiem. Po pierwsze, co ty w ogóle robisz na Io? Ile
razy o tobie słyszałem, to zawsze w związku z Nowym Jorkiem albo
z Paryżem.
Uśmiechnęła się.
- Więc nie wszystko, co pamiętam, było delirium? Mówiłeś, że
masz moje zdjęcie. O, to jest to zdjęcie! - Zmarszczyła brwi patrząc na
wycinek na ścianie. - Następnym razem gdy fotoreporter będzie chciał
mnie sfotografować, muszę pamiętać, żeby nie szczerzyć zębów jak...
luniak. A jeśli chodzi o to, skąd wzięłam się na Io, no więc przyjechałam z ojcem; on rozpatruje możliwość hodowania ferwy na plantacjach,
bo nie chce wciąż polegać na kupcach i luniakach. Jesteśmy tu od
trzech miesięcy i strasznie się wynudziłam. Myślałam, że na Io będzie
ciekawie, ale skąd! Dopiero teraz...
- A co z tym dansingiem? Jakim cudem znalazłaś się tutaj,
o tysiąc mil od Junopolis?
- No więc - powiedziała powoli - w Junopolis było strasznie
nudno. Żadnych imprez, zawodów sportowych, czasem tylko jakiś dansing. Nie mogłam usiedzieć na miejscu. Zaczęłam jeździć na dansingi
do Herapolis. Szybkim samolotem leci się tam tylko cztery, może pięć
godzin. No i w zeszłym tygodniu - czy kiedy to tam było - też chciałam tam polecieć. Miał mnie zabrać ze sobą Harvey, sekretarz ojca,
ale w ostatniej chwili okazało się, że musi zostać, a lecieć samej ojciec
mi zabronił.
Grant poczuł antypatię do Harveya.
- I co? - zapytał.
- I poleciałam sama - dodała niewinnym tonem.
- I rozbiłaś się, tak?
- Umiem latać nie gorzej od innych - odparowała. - Tylko że
poleciałam inną drogą i nagle przede mną pojawiły się góry.
Skinął głową.
- Góry Idiotów - powiedział. - Mój samolot dostawczy zbacza
z drogi pięćset mil, żeby je ominąć. Nie są wysokie, ale wystają ponad
atmosferę tej zwariowanej planety. Powietrze tu jest gęste, ale płytkie.
- Wiem o tym. Wiedziałam, że nad nimi normalnie nie przelecę,
ale myślałam, że uda mi się je przeskoczyć. Rozumiesz: trzeba nabrać
pełnej szybkości, a potem skierować samolot w górę. Miałam samolot
z zamkniętą kabiną, a grawitacja jest tu taka słaba. Poza tym wiele
razy widziałam, jak to się robi, szczególnie w przypadku ciągu rakietowego.
Odrzut utrzymuje samolot, nawet kiedy skrzydła są już bezużyteczne z braku powietrza.
- Co za idiotyczny wygłup! - wykrzyknął Grant. - Pewnie, że może się to udać, ale trzeba mieć wielkie doświadczenie, żeby wyjść
z tego cało, w momencie gdy uderza się w warstwę powietrza po
drugiej stronie. Uderza się z dużą szybkością, a miejsca na opadanie jest
mało.
- Zgadza się, niestety - powiedziała Lee z żalem. - Prawie udało
mi się z tego wyjść, ale niezupełnie. Spadłam w sam środek kępy
jakichś kąsających palm. Wydaje mi się, że upadek samolotu je oszołomił,
bo udało mi się wyjść, zanim zaczęły smagać parzydłami powietrze wokół siebie. Nie mogłam jednak dostać się z powrotem do
samolotu. Pamiętam z tego tylko dwa dni, ale było to straszne!
- Bez wątpienia - powiedział łagodnie.
- Wiedziałam, że jeśli nie będę jeść ani pić, mam szansę uniknąć
białej gorączki. Brak jedzenia był jeszcze znośny, ale brak picia...
W końcu poddałam się i napiłam wody ze strumyka. Nie obchodziło mnie,
co się potem stanie. Ważne było, że mogę przeżyć kilka chwil wolnych
od mąk pragnienia. A to, co nastąpiło potem, jest zagmatwane i niejasne.
- Trzeba było żuć liście ferwy.
- Nie wiedziałam o tym. Zresztą nie wiedziałabym, jak wyglądają,
a poza tym myślałam, że zjawi się ojciec. Chyba zarządził już poszukiwania.
- Pewnie tak - odrzekł Grant nie bez ironii. - Czy przyszło ci do
głowy, że mała Io ma trzynaście milionów mil kwadratowych powierzchni? A przecież mogłaś się rozbić na każdej z tych mil kwadratowych.
Kiedy się leci z bieguna północnego na południowy, nie ma żadnej
krótszej drogi. Można przelecieć nad planetą w każdym miejscu.
Oczy jej rozszerzyły się.
- Ale ja...
- Poza tym - ciągnął Grant - jest to ostatnie miejsce, gdzie
mogą cię szukać. Tylko idiota mógłby próbować przeskoczyć przez Góry
Idiotów. Nikt nie pomyśli, że mogłabyś to zrobić ty. Ja też bym tak
nie pomyślał. Wszystko więc na to wygląda, panno Lee Neilan, że
będziesz uwięziona do chwili, gdy w przyszłym miesiącu przyleci tu mój
samolot zaopatrzeniowy.
- Ale ojciec będzie szalał! Pomyśli, że nie żyję!
- Na pewno już tak myśli.
- Ale nie możemy... - przerwała rozglądając się po jedynej izbie
niewielkiej chaty. Po chwili westchnęła z rezygnacją. Uśmiechnęła się. - Dobrze. Jak się czujesz, Lee?
- Zupełnie normalnie. Zaraz zabiorę się do roboty. - Odrzuciła poszarpany koc, usiadła i spuściła nogi na ziemię. - Przygotuję
o... O, Boże! Moja suknia! - Ponownie zakryła się kocem.
Uśmiechnął się.
- Mieliśmy małe starcie ze skradaczami, zaraz potem jak
straciłaś przytomność. Moją zapasową garderobę też załatwiły.
- Jestem w łachmanach! - jęknęła.
- Czy igła z nitką na coś się przyda? Przynajmniej to mi zostawiły,
bo nie dostały się do zamkniętej szuflady.
- Ale z tego, co zostało z sukni, nie wyjdzie nawet porządny kostium
kąpielowy - odparła. - Daj, spróbuję zrobić sobie coś z twoich ubrań.
Kroiła, łatała, cerowała i udało jej się w końcu dopasować na siebie
jedno z ubrań Granta. Wyglądała bardzo ładnie w spodniach i koszuli, ale
Grant z niepokojem ujrzał nagle bladość na jej twarzy.
Była to riblancha, drugi napad gorączki, który następował zwykle
po silnym lub długotrwałym pierwszym ataku. Z powagą na twarzy
wysypał na dłoń dwie z pozostałych mu jeszcze tabletek febryny.
- Połknij to - polecił. - Będziemy musieli znaleźć gdzieś trochę
liści ferwy. Samolot zabrał w zeszłym tygodniu wszystko, co miałem,
a później nie wiodło mi się z luniakami. Przynosiły mi tylko jakieś
zielsko i śmiecie.
Lee skrzywiła się, bo lekarstwo było gorzkie, a potem przymknęła
oczy pod wpływem chwilowego oszołomienia i zawrotu głowy, które
powoduje febryna.
- Gdzie można znaleźć ferwę? - zapytała. Potrząsnął głową, zakłopotany. Na zewnątrz widać było ogromny krąg zachodzącego Jowisza, z pasami jaśniejącymi mlecznym i brązowym blaskiem i z Czerwoną Plamą kipiącą blisko zachodniego skraju planety. Prawie tuż nad nią lśnił jasny krążek Europy. Nagle
Grant zmarszczył brwi, spojrzał na zegarek, a potem na informator
na wewnętrznej stronie drzwi szafki.
- Za piętnaście minut nastanie jasność Europy - mruknął -
a za dwadzieścia pięć prawdziwa noc: pierwsza prawdziwa noc od dwóch
tygodni. Zastanawiam się...
Z zadumą popatrzył na twarz Lee. Wiedział, gdzie rośnie ferwa.
Nikt jeszcze nie odważył się wejść do dżungli, pełnej kąsających palm,
grotowinorośli i śmiercionośnych robaków zwanych zębowcami, bo taka
wyprawa równała się samobójstwu dla wszystkich istot z wyjątkiem luniaków
i skradaczy. Ale wiedział, gdzie rośnie ferwa...
W czasie rzadkiej prawdziwej nocy na Io nawet polana mogła być
niebezpieczna. Nie tylko z powodu skradaczy. Dobrze wiedział, że w
ciemnościach z dżungli wypełzały stwory, które we dnie kryły się w
gęstwinie, w wiecznym cieniu: zębowce, żaby kulogłowe oraz na pewno
wiele oślizgłych jadowitych tajemniczych istot, których nigdy nie oglądało
ludzkie oko. W Herapolis opowiadano często...
Ale musiał znaleźć ferwę, i wiedział, gdzie rośnie. Nawet luniaki
nie próbowały jej tam zbierać; ferwa rosła w ogródkach czy też na
poletkach wokół miasteczek skradaczy.
Zapadał zmierzch, zapalił więc światło.
- Wychodzę na chwilę - powiedział do Lee. - Jeśli poczujesz nawrót blancha, weź ostatnie dwie tabletki. Zresztą nie zaszkodziłoby, gdybyś wzięła je już teraz. Skradacze gwizdnęły mój termometr, ale weź
je, gdy tylko poczujesz znowu zawroty głowy.
- Grant! Dokąd...
- Zaraz wracam! - krzyknął zamykając za sobą drzwi.
Jakiś luniak, purpurowy w niebieskim świetle Europy, zakołysał się, chichocząc przeciągle. Gestem odesłał stworzenie na bok i
zaczął ostrożnie zbliżać się do wioski skradaczy, tej starej, bo mieszkańcy
nowej na pewno nie mieli jeszcze czasu uprawić otaczającej ich ziemi.
Pełzł ostrożnie przez krwiotrawę, ale wiedział, że tylko optymista mógłby to nazwać skradaniem się. Był w sytuacji olbrzyma, wysokiego na
sto stóp, który chciałby w tajemnicy podejść pod miasto ludzi - trudna sprawa nawet w całkowitych ciemnościach nocy.
Dotarł na skraj polany skradaczy. Za nim opadła ku horyzontowi
Europa, poruszająca się z szybkością sekundnika na jego zegarku. Zatrzymał się na chwilę, zaskoczony widokiem położonego o sto stóp za
małymi kwadratami pól schludnego miasteczka, gdzie w oknach, szerokich na dłoń, błyskały światełka. Nie wiedział, że kultura skradaczy
zna zastosowanie lamp, ale oto miał je przed sobą: małe świeczki lub
być może miniaturowe lampy olejowe. Zamrugał oczami w ciemnościach.
Drugie z dziesięciostopowych
pól wyglądało jak... ależ tak! było polem ferwy. Schylił się nisko, wypełzł z zarośli i sięgnął ręką po mięsiste białe liście. I w tej właśnie
chwili usłyszał za sobą piskliwy chichot i trzask łamanej trawy. Luniak!
Kretyński purpurowy luniak!
Rozległy się piski. Grant schwycił w garście liście ferwy i rzucił
się ku oświetlonemu oknu chaty. Nie miał ochoty zetknąć się z zatrutymi
kolcami czy zębami, których ukąszenie niosło chorobę, a skradacze
były bez wątpienia rozjuszone. Rozlegał się chóralny jazgot; na ziemi
było czarno od skradaczy.
Dobiegł do drzwi chaty, wpadł do środka, zatrzasnął i zaryglował.
- Mam! - uśmiechnął się. - Niech się teraz wściekają na dworze.
A wściekały się naprawdę. Jazgot stał się podobny do skrzypienia
zużytego mechanizmu. Nawet Oliwier otworzył zaspane oczy nasłuchując.
- To na pewno gorączka - zauważył uprzejmie.
Lee nie była na szczęście bledsza niż poprzednio; riblancha mijała
bez komplikacji.
- Brr! - wzdrygnęła się nasłuchując odgłosów z zewnątrz. - Zawsze nie cierpiałam szczurów, ale skradacze są jeszcze gorsze. Łączą
spryt i złośliwość szczurów z piekielną inteligencją.
- Nie sądzę - powiedział Grant z namysłem - żeby mogły nam
coś teraz zrobić. A zresztą i tak mam z nimi na pieńku.
- Zdaje się, że odchodzą - rzekła dziewczyna nasłuchując. - Hałas cichnie.
Grant wyjrzał przez okno.
- Są wciąż tutaj. Przestały po prostu wygrażać i zaczęły planować, a ja dałbym wiele, żeby wiedzieć, co planują. O ile ta zwariowana
planetka okaże się warta tego, by na niej zamieszkali ludzie, to pewnego dnia będzie musiało dojść do konfrontacji ludzi ze skradaczami.
- I co? Są za mało cywilizowane, żeby mogły stać się poważną przeszkodą, a poza tym są tak małe.
- Ale uczą się - powiedział. - Uczą się bardzo szybko, a mnożą
się jak króliki. Niech no tylko poznają zastosowanie gazów trujących
albo niech wynajdą strzelby do wyrzucania zatrutych strzałek! A jest
to całkiem możliwe, bo już próbują obróbki metali i znają ogień. Gdyby
to nastąpiło, to praktycznie, jeśli chodzi o siłę ataku, nie ustępowałby
ludziom, bo co zwojują nasze olbrzymie działa i samoloty rakietowe
przeciwko istotom mającym sześć cali wzrostu? A równe szanse w
walce to śmierć - jeden zabity człowiek na jednego zabitego skradacza
to proporcja nie do przyjęcia.
Lee ziewnęła.
- To już nie nasza sprawa. Wiesz, Grant, głodna jestem.
- To dobrze. To znak, że blancha ci przechodzi. Zjemy coś, a
potem się prześpimy, bo ciemność będzie trwała całe pięć godzin.
- A skradacze?
- Nie sądzę, żeby mogły nam coś zrobić. Przez ściany z drzewa
kamiennego nie przebiją się w ciągu pięciu godzin, a gdyby nawet
któremuś z nich udało się tu dostać, to i tak Oliwier nas ostrzeże.
Gdy Grant się obudził, było już jasno. Wyciągnął boleściwie swe
zdrętwiałe kończyny na dwóch krzesłach, na których leżał. Coś go zbudziło, ale nie wiedział co. Oliwier przechadzał się nerwowo obok; popatrzył teraz z niepokojem na Granta.
- Nie wiodło mi się z luniakami - obwieścił papukot żałośnie. - Miły z ciebie kiciuś.
- Z ciebie też - powiedział Grant.
Coś go zbudziło, ale co?
Po chwili już wiedział, bo się powtórzyło - lekkie drżenie podłogi
z kamiennego drewna. Zmarszczył brwi, zdumiony. Trzęsienie ziemi?
Nie na Io; ta niewielka kula straciła swe ciepło wewnętrzne wiele wieków temu. Więc co?
Nagle doznał olśnienia. Zerwał się na równe nogi z tak dzikim
okrzykiem, że Oliwier uskoczył w bok drąc się wniebogłosy. Zaskoczony papukot rzucił się do piecyka i zniknął w rurze. Z daleka doleciał jeszcze
jego cichnący wrzask.
- To na pewno gorączka!
Lee usiadła na łóżku, mrugając zaspanymi szarymi oczami.
- Na dwór! - ryknął Grant ściągając ją z łóżka. - Wstawaj! Szybko!
- Dlaczego...
- Wychodź! - wypchnął ją przez drzwi, po czym, odwrócił się,
by schwycić pas i broń, torbę z liśćmi ferwy i paczuszkę czekolady.
Podłoga znowu zadrżała. Wyskoczył przez drzwi jak szalony i znalazł
się obok oszołomionej dziewczyny.
- Podminowały! - zachłysnął się. - Te szatany podminowały...
Nie zdążył dokończyć. Jeden z rogów chaty nagle się zapadł; zatrzeszczały kłody kamiennego drewna i cała konstrukcja rozpadła się
jak domek z klocków. Trzask zamarł w ciszy; nic się nie poruszało poza
leniwym obłoczkiem dymu, kilkoma szczuropodobnymi sylwetkami uciekającymi w trawę i purpurowym luniakiem kołyszącym się za ruinami
chaty.
- Diabły wcielone! - zaklął siarczyście. - Przeklęte czarne
szczurowate gnojki! Parszywe...
Strzałka świsnęła tak blisko, że otarła się o jego ucho i szarpnęła
kosmyk potarganych ciemnych włosów Lee. W krwiotrawie rozległ
się chórek pisków.
- Rusz się! - wykrzyknął. - Tym razem chcą nas wykończyć!
Nie - tędy! W stronę wzgórz. Tam jest mniej lasów.
Łatwo udało im się ujść skradaczom. Po kilku chwilach piskliwe
glosy ucichły, a oni zatrzymali się, by popatrzeć ze smutkiem na zburzoną chatę.
- Teraz - powiedział Grant, przygnębiony - jesteśmy oboje w
takiej samej sytuacji, w jakiej ty byłaś na początku.
- O, nie, Grant - Lee popatrzyła na niego. - Teraz jesteśmy
razem. Nie boję się.
- Damy sobie radę - powiedział chcąc okazać pewność siebie. - Jakoś zbudujemy tymczasowe schronienie. Zrobimy...
W jego but z klaśnięciem
uderzyła strzałka. Skradacze doścignęły ich.
Znowu zaczęli biec w stronę Gór Idiotów. Gdy w końcu zatrzymali się, mogli ogarnąć wzrokiem łagodny stok w dole i dżungle Io.
Tam była rozwalona chata, a tam - kwadraty pól i wieże bliższego
miasteczka skradaczy. Ledwo jednak odzyskali dech w piersiach, gdy
w zaroślach rozległ się jazgot i piski.
Wypierano ich w kierunku Gór Idiotów - regionu równie nieznanego człowiekowi jak lodowate pustynie Plutona. Wyglądało na to,
że postępujące za nimi potworki zdecydowały, iż tym razem ich wróg,
olbrzymi tratowacz ich pól i szkodnik, musi zostać pognany ku zagładzie.
Broń była tu na nic. Grant nie mógł nawet dojrzeć swych prześladowców, przemykających jak zakapturzone szczury wśród roślinności.
Kule były nieprzydatne, nawet gdyby przypadek skierował którąś w
ciało skradacza. Co się zaś tyczy miotacza płomieni, to jego błyskawiczne
uderzenie, mimo że było w stanie zapalić tony poszycia i krwiotrawy,
mogło wypalić jedynie wąską ścieżkę w nawale prześladowców. Jedyna
broń, która zdałaby się na coś: bomby gazowe, przepadła w ruinach
chaty.
Grant i Lee byli wypychani w górę. Wspięli się już tysiąc stóp
ponad równinę i powietrze zaczynało rzednąć. Nie było tu już dżungli,
a jedynie rozległe połacie porośnięte krwiotrawą, wśród której widać
było kilka luniaków, których głowy kołysały się na długich szyjach.
- W stronę... szczytów ! - krzyknął bez tchu Grant, któremu boleśnie brakowało już powietrza. - Może my lepiej znosimy rozrzedzone
powietrze niż skradacze.
Lee nie była w stanie odpowiedzieć. Dysząc szła za nim. Z trudem posuwali się naprzód, już po nagiej skale. Przed nimi stały dwa
niskie wierzchołki, niczym filary jakiejś bramy. Grant obejrzał się za
siebie i dostrzegając małe czarne sylwetki na pustynnej przestrzeni,
zdjęty oczywistym gniewem, wystrzelił. Jeden ze skradaczy podskoczył
konwulsyjnie, a jego peleryna zatrzepotała. Pozostałe parły jednak
naprzód. Musiało być ich tysiące.
Szczyty były coraz bliżej, nie więcej niż o kilkaset jardów: strome,
gładkie, nie do zdobycia.
- Między te szczyty - mruknął Grant.
Przejście, które je rozdzielało, było nagie i wąskie. Wiele wieków
temu oba szczyty musiały tworzyć jeden wierzchołek; zapewne jakiś
spóźniony spazm wulkaniczny rozdzielił je, pozostawiając między nimi
niewielki wąwóz. Grant otoczył ramieniem Lee, której oddech, ze względu na wysiłek i wysokość, stał się urywany i chrapliwy. Dochodzili już do przejścia, gdy na kamieniach zadźwięczała błyszcząca strzałka. Grant obejrzał się, ale dostrzegł tylko purpurowego luniaka posuwającego się naprzód i kilka innych po prawej stronie. Grant i Lee zbiegli w dół prostego przejścia długości z pięćdziesiąt stóp, które nagle otwarło się
na dużą dolinę - i tu stanęli jak w ziemię wryci.
W dolinie leżało miasto. Przez moment Grant myślał, że napotkali jakąś olbrzymią metropolię skradaczy, ale już pierwsze uważne
spojrzenie dowiodło czegoś innego. Nie było to miasto średniowiecznych
kamieniczek, ale istny poemat z marmuru, klasyczny w swym pięknie,
o rozmiarach mniej więcej jak dla człowieka. Białe kolumny, wspaniałe arkady, bezbłędnie wyginające się łuki - słowem architektoniczne
cudo, które mogłoby się zrodzić na Akropolu. Kiedy jednak przyjrzeli
się dokładniej, zauważyli, że miasto jest martwe, opuszczone, w ruinie.
Lee, mimo że tak bardzo wyczerpana, odczuła jego piękno.
- Jakie... jakie to wspaniałe! - wyszeptała. - Niemal chciałoby
się im przebaczyć, że są... skradaczami!
- One nam nie przebaczą, że jesteśmy ludźmi - mruknął Grant. -
Będziemy musieli zająć gdzieś stanowisko. Lepiej wybierzmy jakiś
budynek.
Zdołali jednak odejść zaledwie kilka stóp od wylotu wąwozu, gdy
powstrzymało ich jakieś dzikie zamieszanie za nimi. Grant obrócił się;
i przez kilka chwil stał jak sparaliżowany ze zdumienia. Wąski jar,
wypełniony jazgocącym tłumem skradaczy, przypominał falujący obrzydliwy czarny dywan. Skradacze nie mogły jednak przedostać się
poza wejście do doliny, blokowały je bowiem, tupiąc trójpalczastymi
stopami, cztery luniaki! Kołysały się szczerząc zęby i chichocząc.
Rozgrywała się tu prawdziwa bitwa. Skradacze gryzły i waliły nożami nieszczęsnych obrońców, których piskliwe jęki były już bardziej
okrzykami niż chichotem. Ale jednocześnie, z determinacją i celowością
całkiem dla nich nietypową, luniaki tratowały wszystko pod sobą swymi
szponiastymi stopami, metodycznie unosząc się w górę i w dół, w górę
i w dół.
- Niech mnie szlag trafi! - wybuchnął Grant. Nagle wpadł mu
do głowy pomysł. - Lee! One wszystkie są stłoczone w wąwozie,
cały ten diabelski pomiot! Pobiegł w kierunku wylotu jaru. Wysunął miotacz ognia między nogami jednego z luniaków, wymierzył dokładnie wzdłuż osi wąwozu i wypalił.
Rozszalało się piekło. Niewielki diament miotacza, wyzwoliwszy
całą swą energię w jednym straszliwym wybuchu, plunął poszarpanym
strumieniem ognia, który wypełnił jar od ściany do ściany, i rzygnął
w górę, omiatając wachlarzem płomieni krwiotrawę na stoku.
Góry Idiotów rozbrzmiały echem wybuchu, a gdy opadł już deszcze
szczątków, w wąwozie nie było nic poza strzępami ciał. I tylko głowa
jednego z luniaków, któremu szczęście nie dopisało, toczyła się podskakując na kamieniach.
Trzem pozostałym luniakom udało się ujść z życiem. Jeden z nich,
ten o purpurowej twarzy, ciągnął właśnie Granta za ramię, szczerząc zęby i chichocząc wesołością imbecyla. Grant odsunął go na bok i wrócił do dziewczyny.
- Dzięki Bogu - powiedział - mamy to już za sobą.
- Wiesz, nic się nie bałam. Przy tobie w ogóle się nie boję.
Uśmiechnął się.
- Może byśmy tu znaleźli miejsce dla siebie - zaproponował. - Na
tej wysokości gorączka może być mniej dokuczliwa. Ale... wiesz co?
To musiała być kiedyś stolica skradaczy. Z trudem mogę sobie wyobrazić, że te diablęta umiały stworzyć tak piękne budowle. I takie ogromne.
Przecież te budynki w proporcji do rozmiarów skradaczy są równie wysokie co nowojorskie drapacze chmur w proporcji do nas!
- I bardzo piękne - powiedziała cicho Lee obejmując wzrokiem
wspaniałość ruin. - Niemal można by im wybaczyć... Grant! Popatrz
tam!
Spojrzał w kierunku, który wskazywała. Na wewnętrznej ścianie bramy prowadzącej do wąwozu znajdowały się olbrzymie płaskorzeźby. Zdumiony, wybałuszył oczy, wpatrując się w to, co przedstawiały: wysokie skały, a na nich postacie nie skradaczy, ale... luniaków! Wspaniale wyrzeźbione, uśmiechające się, a nie szczerzące zęby,
i to uśmiechające się jakby z żalem, ze smutkiem, ze współczuciem - tak,
ale bez wątpienia były to luniaki!
O, Boże! - szepnął Grant.
- A wiesz, dlaczego - dodała Lee - te cztery zagrodziły drogę do doliny, gdy skradacze chciały się tam przedostać? Bo one wciąż pamiętają. A właściwie może nie tyle pamiętają, co zachowują tradycję dawnej świetności albo - i to jest jeszcze bardziej prawdopodobne - mają zabobonne przeświadczenie, że to miejsce jest z jakiegoś powodu święte. Nam pozwoliły przejść, bo w końcu jesteśmy bardziej do nich podobni niż skradacze. Ale najbardziej zdumiewające jest to, że wciąż zachowują to może nawet nikłe wspomnienie, bo przecież to miasto leży w ruinach od wieków. Albo i od tysiącleci.
- I pomyśleć, że luniaki
miały kiedyś taką inteligencję, że zdołały stworzyć własną kulturę!
- powiedział Grant odpędzając purpurowego luniaka, który kołysał się
i chichotał u jego boku.
Nagle przerwał i popatrzył z szacunkiem na tę istotę.
- On łazi za mną od wielu dni. No, dobrze, stary, o co chodzi?
Purpurowy luniak wyciągnął ku Grantowi okrutnie zszargany pęk
krwiotrawy i patyków, chichocząc głupkowato. Jego komiczne wargi
wykrzywiły się; oczy wyszły na wierzch w męce wielkiego wysiłku
umysłowego.
- Ciuciu! - zachichotał triumfalnie.
- Bałwan! - wybuchnął Grant. - Półgłówek! Idiota! - Zamilkł,
a po chwili roześmiał się. - Nieważne w końcu. Chyba jednak zasłużyłeś
na słodycze. - Rzucił paczuszkę czekolady trzem uszczęśliwionym
luniakom. - Macie wasze ciuciu.
Okrzyk Lee wprawił go w osłupienie. Dziewczyna szaleńczo machała rękami, a nad grzbietem Gór Idiotów huczał rakietoplan zatoczył
koło i skierował się w głąb doliny.
Otworzyły się drzwi. Ze środka wyszedł dumnie Oliwier,
niedbale stwierdzając:
- Ja jestem prawdziwy i ty też.
Za papukotem wyszedł mężczyzna, potem drugi.
- Ojciec! - wrzasnęła Lee.
Dopiero po dłuższej chwili Gustaw Neilan mógł zwrócić się do
Granta.
- Nie wiem, jak panu dziękować - powiedział. - Jeśli w jakiś
sposób mogę wyrazić swą wdzięczność za...
- Może pan. Niech pan unieważni umowę ze mną.
- Ach, więc pan u mnie pracuje?
- Nazywam się Grant Calthorpe, jestem jednym z pańskich kupców
i mam tej zwariowanej planety po dziurki w nosie.
- Oczywiście, unieważnię umowę, jeśli pan sobie tego życzy -
powiedział Neilan. - Bo jeśli chodzi o zapłatę...
- Może mi pan zapłacić tylko za sześć miesięcy, które już przepracowałem.
- Gdyby jednak zechciał pan zostać - powiedział Neilan -
to niech pan wie, że niedługo handel się skończy. Udało się nam wyhodować ferwę niedaleko miast polarnych, a ja wolę plantacje niż niepewną współpracę z luniakami. Gdyby popracował pan do końca swego
rocznego kontraktu, to może pod koniec roku zostałby pan zarządcą
plantacji.
Grant napotkał spojrzenie szarych oczu Lee Neilan i zawahał się.
- Dziękuję - powiedział powoli - ale jednak mam już tego dosyć. - Uśmiechnął się do dziewczyny, a potem znowu zwrócił się do
jej ojca. - Czy może mi pan powiedzieć, jak nas pan znalazł? To jest
przecież najmniej prawdopodobne miejsce na całej planecie.
- Właśnie - powiedział Neilan. - Gdy Lee nie wróciła, przemyślałem wszystko bardzo dokładnie. W końcu znając ją tak, jak tylko
ja ją znam, postanowiłem szukać najpierw w najmniej prawdopodobnych
miejscach. Sprawdziliśmy wybrzeża Morza Gorączki, potem Białą Pustynię, a w końcu Góry Idiotów. Znaleźliśmy ruiny chaty, a na jej
szczątkach siedział ten oto obywatel - wskazał na Oliwiera - który
obwieszczał, że "potrzeba dziesięciu luniaków na jednego półgłówka".
l otóż ta kwestia o półgłówku brzmiała, jakby to było o mojej córce.
Krążyliśmy więc nad okolicą, aż naszą uwagę zwrócił grzmot pańskiego
miotacza.
Lee wydęła wargi, a potem spojrzała poważnie na Granta swymi szarymi oczami.
- Pamiętasz - zapytała cicho - co ci mówiłam w dżungli?
- Nigdy bym o tym nawet nie wspomniał - odrzekł. - Wiem, że byłaś w gorączce.
- A może nie byłam... Czy gdybyś nie był sam, łatwiej byłoby ci popracować do końca tego roku? To znaczy gdybyś na
przykład poleciał z nami do Junopolis i wrócił tu z żoną?
- Lee - powiedział Grant ochrypłym głosem - wiesz, że byłoby
te zupełnie co innego, tylko nie rozumiem, dlaczego w ogóle przyszło ci to do głowy.
- To na pewno gorączka - podsunął Oliwier.
Przełożył Wiktor Bukato
Stanley G. Weinbaum "Odyseja marsjańska", 1985
Stanley Grauman Weinbaum, pisarz amerykański, urodził się w roku
1900. Zmarł przedwcześnie w roku 1935. Z wykształcenia był inżynierem
chemikiem. Mając lat trzydzieści cztery opublikował swoje pierwsze opowiadanie, które w konkursie amerykańskiego stowarzyszenia pisarzy fantastów w roku 1970, na najlepsze nie opublikowane opowiadanie, uzyskało drugie miejsce (po opowiadaniu Nightfall Isaaka Asimova). Była to
Odyseja marsjańska. Stanley Weinbaum zapowiadał się jako jeden z najbardziej obiecujących talentów wczesnego okresu dwudziestowiecznej
literatury sf. Wprowadził do swego opowiadania pozytywną postać kosmity (struś Twil), obdarzył ją ciepłem i cechami ludzkimi, za co wszyscy
miłośnicy science fiction są mu wdzięczni. Stroną najbardziej gorzką
tego debiutu był fakt, że autor musiał umrzeć w rok później, w 1935
roku, na raka. Gdyby nie przedwczesna śmierć, dziś byłby zapewne zaliczany do klasyków gatunku, na równi z Isaakiem Asimovem, Arthurem C. Clarke'em, Robertem Heinleinem czy Rayem Bradburym. Napisał dwadzieścia kilka opowiadań sf, w których stworzył wiele oryginalnych odmian życia pozaziemskiego, co jak na owe czasy było nowością.
Opowiadania te, a w szczególności wspomniana już Odyseja marsjańskai Drapieżna planeta, znalazły się w wielu antologiach wydanych już po
jego śmierci. Również pośmiertnie wydano dwa zbiory opowiadań, które
za życia opublikował Weinbaum w czasopismach, oraz powieści: The
Black Flame (1939) i The New Adam (1943), przez niektórych krytyków
uważana za najwybitniejsze dzieło tego autora.