Gazeta Wyborcza - 19/08/1999

 

HENRYK DASKO

Nie ma miłości szczęśliwej

Andrzej Brycht 

 

 

Prasa, radio i telewizja przekonywały go codziennie, że stał się kimś znacznie więcej niż pisarzem - przed trzema laty więzień i kryminalista, był teraz autorytetem moralnym, wyrazicielem polskich interesów. Prosta metoda reporterska, której efektem był "Raport z Monachium": "Pojechałem - zobaczyłem - przypierdoliłem", musiała mu się zdawać niezawodną receptą na życie.

Pierwszy raz zobaczyłem Andrzeja Brychta w Zakopanem we wrześniu 1967. Pewnego wieczora usiadł przy sąsiednim stoliku w restauracji Empire, zwanej popularnie "Wampirem". Zakasał rękawy flanelowej koszuli, demonstrując masywne, białe, pokryte bliznami i tatuażami przedramiona. Okulary w cienkiej oprawce ze złotego drutu nie pasowały do zwalistej sylwetki, twarzy o rozbitym, bokserskim nosie, małych, głęboko osadzonych oczach. Towarzyszyła mu efektowna, wysoka blondynka z koroną warkocza wokół głowy, ale Brycht wpatrywał się ostentacyjnie i z dozą bezczelności w ciemną, egzotyczną urodę dziewczyny siedzącej przy naszym stoliku.

Znałem dobrze tę charakterystyczną twarz z fotografii prasowych i telewizji, znałem też jego książki. Proza rówieśników Brychta - Hłaski, Marka Nowakowskiego, czy debiutującego nieco później Janusza Głowackiego - stanowiła prywatną lekturę obowiązkową mojego pokolenia, urodzonego między końcem wojny a rokiem 1950, a może tylko mojego środowiska. Byłem uczniem dziesiątej klasy, kiedy ktoś pożyczył mi cieniutki tomik Brychta, pieczołowicie obłożony w papier, zawierający siedem niedługich opowiadań. Wewnątrz, wydrukowane na wydartej z czasopisma kartce, leżało ósme, najkrótsze, zatytułowane "Kora". W niewielu słowach opowiadało o suce-przybłędzie, dziewczynie, jej zazdrości o psa, deszczu i śmierci. Nie mogłem się od tej noweli uwolnić. Czytałem ją niezliczoną ilość razy, a natrętna melodia frazy Brychta wracała do mnie długo i uparcie.

Wkrótce został literacką gwiazdą. Latem 1966 na basenie warszawskiej Legii, miejscu naszych codziennych spotkań, jego "Dancing w kwaterze Hitlera" leżał na co drugim kocu. Sami już dwudziestoletni, podziwialiśmy jego talent, ale nie było nam z nim po drodze. Moje środowisko zaczynało właśnie brać rozbrat z PRL-em, a Brycht symbolizował oblicze kultury czasów późnego Gomułki. Niedługo potem, kiedy okładka "Raportu z Monachium" widniała na wystawie każdej księgarni i każdego kiosku, wyjechałem z Polski. Wśród niewielu książek, jakie zabrałem ze sobą, nie było Brychta.

Żywot łobuza

Andrzej Tadeusz Brycht - drugiego imienia nie używał - urodził się w Warszawie 27 września 1935 roku. Był jedynakiem i półsierotą. Jego ojciec, Eugeniusz, z zawodu przedsiębiorca-meblarz, nie wrócił z wojny. Brycht podawał rozmaite, czasami sprzeczne ze sobą wersje losów ojca: według "Raportu z Monachium" miał się znaleźć w obozie jenieckim na zachodzie Niemiec już we wrześniu 1939, według innej, opowiadanej prywatnie - wywieziono go na roboty z łapanki ulicznej w roku 1941. Historia śmierci ojca również nie jest w pełni wyjaśniona. Brycht pisał, że został zastrzelony przy próbie ucieczki ze stalagu w Lotaryngii w lipcu 1944 roku. Rodzina ojca i rodzina matki Brychta były po części pochodzenia niemieckiego, co dało asumpt uporczywie krążącym w latach sześćdziesiątych pogłoskom, że ojciec Brychta zginął jako żołnierz Wehrmachtu.

Wychowywała go matka, Eugenia Miller, jedna z czternaściorga rodzeństwa, kobieta prosta i nawykła do niedogodności losu. Z zawodu manikiurzystka, podczas okupacji pracowała w zakładzie kosmetycznym Vanity na Bednarskiej. W Warszawie przeżyli powstanie, a w listopadzie 1944, szlakiem uchodźców ze spalonego miasta, przeszli Pruszków i Grodzisk Mazowiecki do Łodzi, gdzie mieszkali krewni matki. Po krótkim pobycie na Ziemiach Zachodnich osiedli w Łodzi na stałe, na trzecim piętrze oficyny domu przy Wólczańskiej 67.

Brycht był, jak mawiał sam o sobie, łobuzem. Twierdził, że jako dziecko naturę miał spokojną, ale w łódzkiej szkole podstawowej regularnie padał ofiarą miejscowych dzieci, nękających przesiedleńca z Warszawy. Duży, silny i sprawny fizycznie, wkrótce to on bił przy każdej okazji. Nauka szła mu marnie. Choć czytać nauczył się w wieku czterech lat i łapczywie pochłaniał książki z łódzkiej biblioteki im. Ludwika Waryńskiego na Gdańskiej, repetował piątą i siódmą klasę. Nie pomógł internat sióstr urszulanek, dokąd oddała go nie mogąca sobie z nim poradzić matka i którego nienawidził. W roku 1951, szesnastoletni, z ledwie ukończoną szkołą podstawową, wyjechał do Koszalina, gdzie przyjęto go do Oficerskiej Szkoły Artylerii Przeciwlotniczej. Tam bez trudu skończył dziewiątą klasę, zdobywając tak zwaną małą maturę. Stwarzało to możliwość dalszej kariery wojskowej, ale latem 1952, na kilka dni przed złożeniem przysięgi, wyrzucono go ze szkoły za pobicie kaprala. Wrócił do domu.

Tatuaż z Aragona

Zaczął się uczyć wieczorowo w liceum im. Mikołaja Kopernika, jednak dziesiątej klasy nie ukończył. W ciągu dnia pracował jako kopacz w elektrociepłowni. We wrześniu 1955 ożenił się z dziewczyną, którą poznał w szkole, a wiosną 1956 dwudziestoletniemu ojcu urodził się syn, Norbert.

W miesiąc po ślubie Brycht po raz pierwszy trafił za kraty - wraz z czterema starszymi od siebie kolegami, z których dwóch miało już za sobą wyroki, został aresztowany za nieudaną próbę ulicznego rozboju. Biegle władający piórem, o ładnym, czytelnym charakterze pisma, w łódzkim więzieniu przy ul. Kopernika został nauczycielem w celi małolatów. Zachował stamtąd pamiątkę, tatuaż po wewnętrznej stronie lewego przedramienia, fragment wiersza Louisa Aragona: "Il n'ya pas d'amour heureux" - nie ma miłości szczęśliwej.

W lutym 1956 darowano mu resztę kary, powołując go w zamian do służby w Wojskowym Korpusie Górniczym. Polska potrzebowała węgla, a najtańszą, niemal bezpłatną siłę roboczą stanowili żołnierze i więźniowie z paramilitarnej formacji podległej Ministerstwu Górnictwa. Po sześciu tygodniach skróconego okresu rekruckiego Brycht podjął pracę na pierwszej szychcie w kopalni Wanda-Lech w Nowym Bytomiu. Zjeżdżał codziennie o 3.30 nad ranem z butelką kawy zbożowej zatkaną korkiem z gazety, ćwiartką chleba i "dodatkiem pracującym", 10 dekagramami kiełbasy, na głębokość ośmiuset metrów, najniższy poziom gazowej, zalewanej wodą kopalni. Wraz z nim - był ładowaczem, wrzucającym jednym zamachem szufli 20 kilogramów urobku na wózek - darło tę samą ścianę trzech zawodowych górników i ośmiu żołnierzy wyrokowców. W ciągu dwóch miesięcy z dwudziestu ludzi, z którymi dzielił salę noclegową, trzech zginęło pod ziemią. Z podziemnego chodnika wyciągnął go boks.

Miękka szczęka

Zaczął trenować jeszcze we wczesnych latach pięćdziesiątych, zachęcony do sportu przez swego najbliższego wówczas przyjaciela, syna okolicznej prostytutki, jak twierdził. Sport był czymś więcej niż indywidualnym wyborem - był forowanym przez system, autentycznie masowym ruchem, a do klubów i zrzeszeń sportowych w całej Polsce wstępowały tysiące młodych ludzi. Budowano boiska i sale ćwiczeń, a pierwszomajowe transparenty głosiły: "Sportowe Brygady Produkcyjne - Wzmocnieniem Obozu Pokoju". Boks i kolarstwo, dyscypliny, w których Polacy święcili triumfy, ciągnęły jak magnes. Całe rzesze przystępowały po kilkunastu tygodniach treningu do pierwszego kroku bokserskiego, marząc o karierze ówczesnych mistrzów - Chychły czy Antkowiaka, których sukcesy rozpalały wyobraźnię. Jesienią 1951 szesnastoletni Andrzej Brycht wygrał swoją pierwszą walkę jako junior wagi średniej, startując w barwach milicyjnej Gwardii Łódź.

Nie zapowiadał się na mistrza ringu - miał krótki wzrok, kruche kości i tak zwaną miękką szczękę - ale był wysoki, długoręki i dysponował krótkim, bitym z półskrętu lewym hakiem, którego nie sygnalizował i przeto trudnym do uniknięcia, a w ciągu kilku poprzedzających więzienie lat stoczył kilkanaście walk. W maju 1956, po ośmiu tygodniach spędzonych pod ziemią, powołano go do reprezentacji jednostki. Rozpoczął regularne treningi, łącząc je z powierzoną mu funkcją łaziennego. Nie zjeżdżał już pod ziemię, miał czas i pieniądze - w kopalnianej łaźni handlowano wódką i poszukiwanymi przez górników zegarkami z przemytu, dużymi, wypukłymi delbanami i atlanticami o ciemnych cyferblatach, zwanych "czarnym pyskiem". W ostatnich dniach lipca na Centralnym Stadionie w Katowicach, zwanych wtedy Stalinogrodem, Brycht zdobył wicemistrzostwo Śląska w wadze półciężkiej. Półfinałową walkę wygrał przez nokaut w trzeciej rundzie, ale wkrótce potem złamał rękę i nie stanął do finału. Według innej wersji (Brycht jak wielu pisarzy ochoczo konstruował fabuły na podstawie własnej biografii) w meczu finałowym ugryzł przeciwnika w bark i został zdyskwalifikowany. Nagrodą za srebrny medal było dziesięć dni urlopu z jednostki.

Był hardy i zapalczywy, więc mimo sukcesów sportowych życie miał niełatwe. Po powrocie z urlopu wdał się w awanturę z podoficerem. Sezon bokserski kończył się z nadejściem jesieni - walki odbywały się na zaimprowizowanych ringach na świeżym powietrzu - i Brychta przeniesiono do kopalni Wieczorek. Zakwaterowana w Janowie Śląskim jednostka składała się niemal wyłącznie z byłych więźniów i uchodziła wśród żołnierzy-górników za najcięższą na Śląsku. Brycht został rębaczem na szybie Poniatowski na głębokości 1100 metrów.

Na szosie do Stalinogrodu

W Polsce wrzało. Za kilka tygodni krajem miał wstrząsnąć październik '56, ale łoskot zbliżających się ruchów tektonicznych nie docierał do Korpusu. Brycht wspominał po latach okres spędzony w Wieczorku jako najcięższy w swoim życiu. Brakowało żywności, umundurowania i sprzętu, wyprzedawanych przez terroryzującą obóz kadrę podoficerską. Tragiczne wypadki, pociągające za sobą ofiary w ludziach, były na porządku dziennym, a wobec opornych żołnierzy stosowano brutalną przemoc fizyczną. W porozumieniu z kolegami Brycht napisał skargę do marszałka Rokossowskiego, protestując przeciwko panującym w jednostce stosunkom. Pułkownik Aleksander Kokoszyn, zastępca dowódcy Korpusu Górniczego, odesłał list z odręczną adnotacją, zlecając rozpatrzenie skargi na miejscu. Brychta aresztowano i osadzono w zalanej wodą celi. "My cię stąd wyniesiemy nogami naprzód" - usłyszał od zamykającego celę podoficera. Tej samej nocy, kiedy pijani kaprale zmasakrowali dwóch żołnierzy trzymanych w celach obok, Brycht wyłamał zawiasy w przegniłych drzwiach i zdezerterował.

Okoliczne placówki zostały powiadomione o jego dezercji. O świcie patrol milicji zatrzymał go na szosie do Stalinogrodu, idącego w podartym, cywilnym kombinezonie i gumiakach, wyciągniętych ze skrytki za parkanem jednostki. Pobity i ponownie osadzony w areszcie, po jedenastu dniach w izolatce podjął próbę samobójstwa, przecinając ukrytym w podeszwie kawałkiem żyletki żyły przedramienia. Po kilkudniowym pobycie w szpitalu wojskowym odesłano go na obserwację do szpitala psychiatrycznego w Lublińcu.

Kurewskie dno nędzy

Brycht zaczynał jako poeta. Pisać próbował jeszcze w szkole i twierdził, że wielki wpływ miał na niego licealny polonista nazwiskiem Wiśniewski, wielbiciel Staffa, którego wiersze czytywał uczniom na lekcjach. Do pisania zachęcał go również poeta Marian Piechal, stryjeczny brat jego matki, któremu Brycht pokazywał swoje pierwsze próby poetyckie. W roku 1954, w wieku 19 lat, Brycht zadebiutował wierszem "Biblioteka" w niedzielnym dodatku do łódzkiego dziennika. W rok później, już wyróżniony za poezję nagrodą Rozgłośni Łódzkiej Polskiego Radia, wyszedł poza ramy lokalnej prasy, a jego wiersze zaczęły się pojawiać w czasopiśmie "Dziś i jutro", należącym do Stowarzyszenia PAX. W sierpniu 1956 na łamach nowo powstałego tygodnika kulturalnego "Kierunki", również będącego własnością PAX-u, Brycht objawił się jako prozaik. Opowiadanie "Ulica Pomarańczowa", napisane jeszcze przed aresztowaniem, ale już nawiązujące do młodocianych doświadczeń przestępczych, zwracało uwagę niecodziennym wówczas, pełnym autentyzmu językiem. Autor noweli, podówczas szeregowiec w jednostce numer 5891 Wojskowego Korpusu Górniczego, kuł węgiel na ścianie kopalni Wieczorek. Redakcja tygodnika usiłowała interweniować, starając się bezskutecznie o przedterminowe zwolnienie Brychta z wojska lub przeniesienie go do lżejszej służby. Prozaik i dramaturg Jerzy Krzysztoń, w tamtych latach kierownik działu kultury tygodnika "Dziś i jutro", a następnie sekretarz redakcji "Kierunków", korespondował z Brychtem regularnie, starając się podtrzymać go na duchu.

W szpitalu psychiatrycznym uznano go za niezdolnego do dalszej służby wojskowej. Po powrocie do Łodzi, bez pracy i bez środków do życia, z żoną i malutkim dzieckiem na utrzymaniu, Brycht przetrwał kilka miesięcy w wyjątkowo ciężkich warunków materialnych. Zachowała się jego notatka z grudnia 1956, w której pisał o "kurewskim dnie nędzy", na jakim się znalazł. Pomagały mu warszawskie "Kierunki" - sekretarz redakcji, Mikołaj "Nik" Rostworowski, przyznał mu tysiąc złotych miesięcznie jako stypendium twórcze, a w Łodzi starał się stworzyć mu możliwości druku Igor Sikirycki, poeta i animator życia kulturalnego. Jesienią 1957 "Kierunki" zaproponowały dwudziestodwuletniemu Brychtowi stanowisko kierownika działu poezji, które przyjął z wdzięcznością i bez wahania. W rok później, już z nowymi kontaktami w Warszawie wyrobionymi w literackim "Kole Młodych", które regularnie odwiedzał, przeniósł się do redakcji tygodnika "Współczesność". Objął dział prozy.

Czerwony węgiel

Kiedy jesienią 1957 na polecenie Władysława Gomułki zamknięto tygodnik "Po prostu", a przy tej okazji także większość powstałych po Październiku pism społeczno-literackich, "Współczesność" ocalała, pozostając, jak pisał Janusz Maciejewski, jedynym czasopismem literackim o formule pokoleniowej. Wkrótce objęta przez Stanisława Grochowiaka, już wtedy cieszącego się znacznym autorytetem, stała się trybuną i kuźnią młodych autorów, najciekawszym z polskich periodyków późnych lat pięćdziesiątych. Wokół pisma szybko zebrało się środowisko młodych twórców, a przez jego strony przetaczały się burzliwe, wzbudzające znaczne namiętności dyskusje. Zaczęto mówić o "pokoleniu »Współczesności«", a na jej łamach regularnie publikowała czołówka młodych prozaików: Marek Nowakowski, Bogdan Wojdowski, Jerzy Krzysztoń, Janusz Krasiński, Włodzimierz Odojewski, Henryk Grynberg, Edward Stachura, Ireneusz Iredyński i wielu innych. Nierzadko kontrowersyjna, nie stroniąca od wojujących polemik "Współczesność" lansowała nonkonformistyczny model kontestacji, chętnie szargając kulturowe świętości. Atakowano nie tylko romantyczną tradycję, mieszczańską propozycję kultury konsumpcyjnej czy skostniałe programy nauczania uniwersyteckiego, ale także ogólnie uznane autorytety literackie. Anna Bratkowska i Ryszard Turski pisali, że publicystyce uprawianej przez "Współczesność" da się zarzucić brutalność, wręcz chamstwo.

Brychtowi odpowiadała atmosfera "Współczesności". Łatwo wszedł w orbitę warszawskiego świata instytucji kulturalnych: wydawnictw, redakcji, drobnych stypendiów, zaliczek i ryczałtów, nocnych lokali, środowiskowych kawiarni i wieczorów autorskich, stanowiących atrakcyjne źródło dochodu. Bez mieszkania w stolicy, nocujący kątem w akademiku na Jelonkach, zawieszony pomiędzy rodziną w Łodzi i pracą w Warszawie, długie godziny spędzał w redakcji na Koszykowej i w okolicznych barach, gdzie znikały redakcyjne honoraria. Jego otoczenie stanowili ludzie związani z pismem: Grochowiak, Nowakowski, poeta Roman Śliwonik, sekretarz redakcji Andrzej Chąciński, krytyk Juliusz Falkowski. We "Współczesności" i w "Kierunkach" drukował fabularyzowane reportaże i opowiadania, oparte o zasłyszane w więzieniu historie i własne doświadczenia w kopalni, w wojsku i na krzywych uliczkach łódzkich peryferii. Jego pierwsza książka, zbiór reportaży "Czerwony węgiel", przeszła bez większego echa, ale jesienią 1961 nazwisko Brychta zaczęło znaczyć więcej.

Camus, Mrożek, Brycht

Jego artystyczną legitymacją stał się ledwie stustronicowy zbiór opowiadań maleńkiego formatu, zatytułowany "Suche trawy". Siedem nowel z gatunku zwanego "czarną literaturą" opisywało odkrywany wówczas i już modny świat marginesu społecznego - miejskiego lumpenproletariatu, więźniów, ludzi dotąd niezauważanych. Brycht miał własny, łatwo rozpoznawalny styl, pisał frazą krótką i klarowną, a jego pozbawione zbędnych słów zdania odznaczały się znacznym ciężarem gatunkowym.

Natura obdarzyła go niezwykłym słuchem językowym, więc mimo nieskomplikowanej, niekiedy banalnej fabuły jego bohaterowie zdawali się autentyczni i niewymyśleni. Dziś trudne do zdobycia nawet w antykwariatach (prywatny egzemplarz Brychta pochodził ze zbiorów świetlicowej biblioteki jednej ze śląskich kopalni) "Suche trawy" wzbudziły entuzjazm krytyki. "Gdy to czytam, przenika mnie dreszcz" - pisał rozważny i nieskory do komplementów Andrzej Kijowski. W miesięczniku "Więź" Jerzy Krzysztoń doszukiwał się pisarskiego pokrewieństwa Brychta z Camusem. Dobrą prasę, a co ważniejsze, dobre przyjęcie środowiskowe, miał także wydany w tym samym czasie tomik poezji Brychta zatytułowany "Czas bez Marii". Jesienią 1962 z rąk Jarosława Iwaszkiewicza Brycht otrzymał legitymację członka Związku Literatów Polskich. W tym samym roku szwajcarska Fundacja Kościelskich przyznała mu swoją doroczną, prestiżową nagrodę za twórczość literacką. Drugim laureatem był Sławomir Mrożek.

Siedem tygodni na Służewcu

W listopadzie 1958 Brycht po raz drugi trafił za kraty. W restauracji Krokodyl, podczas wspólnego wieczoru autorskiego z poetami Stanisławem Grochowiakiem i Romanem Śliwonikiem, wdał się w awanturę o dziewczynę i pobił jej towarzysza, reprezentanta Polski w piłce wodnej. Choć jego przeciwnik nie odniósł większych obrażeń, Brycht jako recydywista został skazany "z bomby" - w błyskawicznym procesie doraźnym, procedurze stosowanej wówczas wobec oskarżonych o chuligaństwo - na pół roku więzienia bez zawieszenia. Środowisko interweniowało natychmiast. Jerzy Putrament, wiceprezes ZLP i zastępca członka KC, zawsze pobłażliwy dla demonstracji fizycznej krzepy, pomógł w urobieniu opinii publicznej. Telewizyjny program "Wszyscy jesteśmy sędziami" przedstawiał Brychta jako ofiarę okoliczności. Dzięki skutecznej rewizji wyroku, po siedmiu tygodniach wyszedł ze służewieckiego więzienia.

Kolejne konflikty z prawem nie miały wpływu na jego literacką karierę. W latach 50. i 60., w okresie artystycznych fascynacji marginesem społecznym, były to zachowania nieobce środowisku młodych twórców i tolerowane z pobłażliwością. Po wódce bijali nie tylko Brycht i Śliwonik, ale także Hłasko, Iredyński i niemało innych, niekoniecznie literatów. Leopold Tyrmand, opisując w powieści "Życie towarzyskie i uczuciowe" warszawski bar, gdzie stale przesiadywali autorzy "Współczesności" i umieszczając w jednym z epizodów postać Brychta, pisał o groźbie fizycznego gwałtu, który wisiał tam na włosku. Nie było w tym przesady.

Latem 1963, podczas zabawy w Państwowej Wyższej Szkole Sztuk Plastycznych w Łodzi Brycht wdał się w awanturę ze studentem, który zarzucił mu, że jego prozie brakuje autentyczności. Uderzenie Brychta złamało mu szczękę w dwóch miejscach. Według często powtarzanej przez niego relacji, student miał wkrótce otrzymać legitymację partyjną z rąk wizytującego Łódź wiceministra spraw wewnętrznych Mieczysława Moczara. Sprawa oparła się o pierwszego sekretarza łódzkiego komitetu partyjnego, Michalinę Tatarkównę-Majkowską, a prokurator zażądał ośmiu lat więzienia. W pierwszej instancji Brycht został skazany na dwa lata; za okoliczność łagodzącą sąd uznał częściową niepoczytalność oskarżonego, popartą diagnozą postawioną w szpitalu psychiatrycznym w Lublińcu po ucieczce Brychta z kopalni. Odrzucono jednak prośbę o pozostawieniu go na wolności do czasu rozprawy rewizyjnej. Brycht trzeci raz znalazł się w więzieniu.

Kres oficjalnej młodości

"Dostałem oficjalne pozwolenie od prokuratury na pisanie swoje - pisał do matki w lutym 1964, w liście ocenzurowanym przez administrację Centralnego Więzienia przy ulicy Stokowskiej w Łodzi - mam wszystko, co do tego potrzebne, piszę zachłannie: już jest 25 opowiadań i duża nowela na 70 stron, razem to będzie ponad 200 stron maszynopisu, duża książka. Sama widzisz, że nie ma tego złego..." Spodziewał się szybkiego zwolnienia. Ojciec kobiety, z którą zamierzał się ożenić - pierwsze małżeństwo Brychta rozpadło się - wysoki urzędnik Prokuratury Generalnej, obiecał pomoc. Przeniesiony z Łodzi, Brycht oczekiwał rozprawy rewizyjnej w dawnym pruskim więzieniu w Sieradzu; opowiadał, że siedział w tej samej celi, gdzie przed wojną trzymano Władysława Gomułkę. Wyszedł późną wiosną 1964, po czterech miesiącach, uniewinniony wyrokiem drugiej instancji.

Choć był doświadczonym pensjonariuszem zakładów karnych i nie lękał się warunków fizycznych więziennej egzystencji, groźba długiego wyroku, jakiego ledwie udało mu się uniknąć, mocno wstrząsnęła Brychtem. Trzy tygodnie przed wyjściem na wolność pisał do matki: "Postanowiłem zorganizować życie na całkiem innych zasadach - mam wrażenie, że pierwsza, oficjalna młodość już się nareszcie skończyła, zrobiłem kilka dobrych książek, zyskałem firmę i uznanie elity literackiej, mam pozycję trudną do podważenia. Czas więc skończyć z koczowaniem i zacząć wygrywać wszystkie atuty, którymi mnie los obdarzył".

Druga połowa lat 50. była dla polskiej prozy okresem zarówno zróżnicowania, jak i świetności. Na arenie literackiej spotkało się kilka pokoleń pisarzy, a w każdym z nich występowały osobowości artystycznie wybitne. W pełni możliwości twórczych znajdowali się zarówno autorzy, których formatywne lata przypadały jeszcze na okres przedwojenny - Andrzejewski, Brandys, Dygat, Stryjkowski - jak i ukształtowane przez doświadczenie żołnierskie "pokolenie Kolumbów" z Różewiczem i Szczepańskim. Spośród "pryszczatych" cały zakres swoich możliwości twórczych począł ukazywać Tadeusz Konwicki, a w połowie dekady znaczną rolę zaczęło odgrywać debiutujące wtedy i ledwie dwudziestoparoletnie "pokolenie »Współczesności«". Kluczową postacią pokolenia był Marek Hłasko.

Dancing w Oborach

Niemal od chwili zaistnienia na artystycznej scenie, Hłaskę otaczała legenda, której wymiaru przecenić nie sposób, wykraczająca znacznie poza wymiar dyskusji literackich. Temat Hłaski, jego osoby i jego twórczości, łamał pokoleniowe i środowiskowe bariery, stanowiąc w ówczesnej Polsce pretekst i klucz do dyskusji politycznych, historycznych i światopoglądowych, do obrachunków z przeszłością i prób konstruowania wizji przyszłości. Hłasko, a raczej jego mit, ogniskował na sobie nadzieje społeczne w stopniu tak ogromnym, że w gorących dniach października '56 zapewne tylko Władysław Gomułka i robotniczy trybun z Żerania, Lechosław Goździk, przewyższali go popularnością. Choć w pokoleniu "Współczesności" znajdowali się pisarze znacznej skali zainteresowań i środków wyrazu, to właśnie Hłasko stał się probierzem, jakim mierzono ich dokonania. Określenie "hłasko-idzi", deprecjonujące literacką indywidualność, stosowano nawet wobec pisarzy tak ewidentnie utalentowanych i obdarzonych własnym głosem jak Marek Nowakowski i Andrzej Brycht.

Brychta wypuszczono w maju 1964. W więzieniu pisał dużo i szybko, stojąc oparty o pryczę i notując ołówkiem pomysły, sceny i całe opowiadania w kratkowanych brulionach szkolnych. Decyzje podjęte w więzieniu potraktował poważnie: wkrótce po wyjściu na wolność złożył w redakcji warszawskiego miesięcznika "Twórczość", czołowego pisma literackiego w Polsce, dwie długie nowele powstałe w łódzkiej celi: "Żywi" i "Wycieczka Auschwitz-Birkenau".

Teksty wywarły na redaktorach pisma znaczne wrażenie. Julian Stryjkowski, zastępca naczelnego, po przeczytaniu maszynopisu telefonował do Brychta z gratulacjami, a Jarosław Iwaszkiewicz, szef miesięcznika i prezes Związku Literatów Polskich, zaprosił go na rozmowę. "Wycieczka" ukazała się w grudniowym numerze "Twórczości", ale "Żywych", już złożonych do druku, zatrzymała interwencja cenzury. W ostatniej chwili nowelę Brychta zastąpiono fragmentem prozy Iwaszkiewicza podobnego rozmiaru.

Latem 1965 w podwarszawskich Oborach Brycht wziął na warsztat jedno ze swoich wcześniejszych opowiadań, rozbudowując je znacznie i nadając nowej prozie chwytliwy tytuł: "Dancing w kwaterze Hitlera". Wydrukowany wkrótce w "Twórczości" jeszcze przed publikacją książkową zapowiadał się na bestseller. Książkę wydano latem 1966, a oprócz tytułowej noweli zawierała także "Wycieczkę Auschwitz-Birkenau". Po raz drugi cenzura nie zezwoliła na druk "Żywych", których Brycht uważał za tekst najważniejszy w swoim dorobku. Wielokrotnie nachodził Putramenta, zapewniającego go, że opowiadanie ukaże się niedługo, choć "teraz nie czas, aby takie rzeczy drukować".

Zanim książka znalazła się w księgarniach, zespoły filmowe "Kamera" i "Syrena" zakupiły od Brychta prawa do "Dancingu" i "Wycieczki". Podpisanie dwóch filmów do produkcji na podstawie opowiadań młodego i stosunkowo mało znanego pisarza oraz bez doświadczenia było rzadkim przypadkiem. Wśród rówieśników Brychta jedynie Hłasko i Iredyński mieli za sobą podobny sukces.

Obie nowele Brychta łączyło nawiązanie do czasów wojennych. Akcja "Dancingu" toczyła się w kętrzyńskim "wilczym szańcu" na Mazurach, gdzie Brycht spędził część lata 1962. Opowiadała o pierwszej, nieszczęśliwej i poniżającej miłości, o dziewczynie zdradzającej narratora noweli z zamożnym, starszym Niemcem, podróżującym po Polsce luksusowym mercedesem. Fabularyzowaną akcję "Wycieczki" Brycht umieścił w oświęcimskim obozie, dokąd pojechał latem 1961 ze Stanisławem Grochowiakiem i pisarzem Andrzejem Chącińskim, a jej tło stanowiła sceneria kręconego tam wówczas filmu "Pasażerka" Andrzeja Munka. W obu nowelach, pisanych wartkim, pozbawionym zbędnych słów stylem, Brycht zestawiał martyrologię Polaków w czasie okupacji niemieckiej, rzekomo zapomnianą i niedocenioną przez młode pokolenie, ze skomercjalizowaną i bezideową rzeczywistością lat sześćdziesiątych. Były to hasła chwytliwe. Dobrze współgrały z oficjalną propagandą PRL-u, chętnie sięgającą po frazeologię wojny i męczeństwa, wspólną dla wszystkich Polaków, bez względu na przekonania polityczne.

"Dancing" stał się szlagierem sezonu. Wśród wielu dziesiątków recenzji, jakie ukazały się w niemal całej prasie krajowej, znalazły się zarówno głosy krytyków pierwszej wielkości, jak i postaci opiniotwórczych spod najróżniejszych sztandarów. Tadeusz Drewnowski i Andrzej Werner zwracali uwagę na pokrewieństwo prozy Brychta i Tadeusza Borowskiego, pisarza najwyższej rangi w kanonie polskiej literatury lat okupacji. "Opowiadania Brychta są podobnie drapieżne, nabrzmiałe pasją, podobnie jątrzące i prowokujące moralnie" - pisał Drewnowski. Andrzej Wasilewski, później szef PIW-u i członek najwyższych władz partyjnych, widział w książce "kolejne potwierdzenie nieprzeciętnego talentu, jaki pojawił się na obszarze naszej prozy". Paweł Beylin w "Polityce" uznał książkę "za prawdziwą i w tej prawdzie ostrą niekiedy aż do bólu". "Brycht jest głębszy od Hłaski - pisał Beylin, otwarcie konfrontując analogię, jaka nasuwała się wielu - patrzy dalej i głębiej". Andrzej Mencwel, podówczas młody, szybko zdobywający szlify krytyk, w sążnistym szkicu "Andrzeja Brychta proza najważniejsza" pisał o "znakomitości utworów Brychta", zaś o nim samym - jako o pisarzu, "który perfekcji literackiej nadaje kształt społeczny, a sprawom ludzkim niepowtarzalny kształt literacki". Brycht - podsumowywała w "Nowych Książkach" prowadząca pismo Zenona Macużanka - "stał się jednym z niewielu twórców, o których się myśli i mówi na serio".

Substytut Hłaski

Entuzjazm wobec Brychta nie ograniczał się do krytyki krajowej. "Wolna Europa" wyróżniła książkę, a w paryskiej "Kulturze" "Dancing" nazwano dokumentem wstrząsającym i pełnym prawdy, jak każde dzieło prawdziwego talentu. Autor recenzji, Jerzy R. Krzyżanowski, porównał Brychta z Sołżenicynem, i to na niekorzyść tego ostatniego. Takim językiem nie pisano wtedy o żadnym innym z polskich pisarzy. Choć słowotwórczy talent Andrzeja Brychta nie ulegał wątpliwości, ocena jego prozy była nie tylko prostą analizą literackiego tekstu, ale wypadkową wielu złożonych czynników.

Zapewne najistotniejszym elementem powszechnego aplauzu były nie całkiem spełnione oczekiwania związane z "pokoleniem »Współczesności«". Jeszcze pod koniec lat pięćdziesiątych Jan Błoński ukuł wielce obiecujące określenie "zmiana warty", sugerując nie tyle przesunięcie się na margines pisarzy starszych pokoleń, co wiarę w istotną rolę, jaką generacja "pięknych dwudziestoletnich" miała odegrać w polskiej literaturze. Jednakże w połowie następnej dekady stało się oczywiste, że choć w grupie pokoleniowej "Współczesności" występował cały wachlarz rozmaitych rozwiązań artystycznych, ich wspólnym elementem było przywiązanie do peryferyjnej kultury codzienności i odrzucenie tradycyjnych dla polskiej prozy powojennej rozważań nad "losem Polaka", wynikającym z meandrów dwudziestowiecznej historii. Podmiejscy i małomiasteczkowi bohaterowie "małego realizmu" i "czarnej literatury" nie byli ani spadkobiercami inteligenckich bohaterów Dygata i Brandysa, ani też dziedzicami uwikłanego w dramat narodowy "pokolenia Kolumbów". Jedynym wyjątkiem od tej reguły był Marek Hłasko.

Jako jedyny w swoim pokoleniu Hłasko nie stronił od rzeczywistości politycznej. "Cmentarze", "Ósmy dzień tygodnia", a nawet "Następny do raju" jednoznacznie łączyły charakterystyczne dla pokolenia zainteresowanie korozją społecznych norm i autorytetów z historycznym kontekstem stalinizmu. To, bardziej niż jakikolwiek inny aspekt jego twórczości, predestynowało Hłaskę do znalezienia się w panteonie pisarzy narodowych, a jego prozie przydawało znaczenia ogólnospołecznego. Konsekwencje jego wyjazdu - nagonka prasowa, odmowa przedłużenia paszportu, decyzja zakazu powrotu do Polski, podjęta osobiście przez rozwścieczonego Gomułkę, a wreszcie wieloletnia zasłona milczenia - wszystko to zostawiło wyraźny ślad zarówno na czytelnikach, jak i na środowisku literackim w Polsce. Jego utwory, zawsze poszukiwane, osiągały teraz zawrotne ceny na bazarach; z bibliotek wykradano stare egzemplarze pism, gdzie drukował swoje nowele.

Po Hłasce pozostał w Polsce literacki fantom bólu, kolejny mit, tym razem niemożliwy do obalenia, bo dotyczący postaci pozornie nieistniejącej, a przecież w najwyższym stopniu obecnej w świadomości tak krytyków, jak i czytelników. Choć Hłasko znalazł się na oficjalnym indeksie, to właśnie on był nadal standardem, według którego mierzono młodą literaturę, zaś tęsknota za nim, symbolicznie wyrażona przez Jerzego Andrzejewskiego w "Idzie skacząc po górach", gdzie umieścił go jako jedną z postaci, była istotnym elementem literackiej mapy Polski lat 60. Decydentom partyjnym znalezienie substytutu Hłaski rozwiązywało problem społecznego mitu; niezależni krytycy, choć często trzeźwo oceniający jego twórcze dokonania, poszukiwali pisarza młodego pokolenia, który literaturze polskiej mógłby zapewnić godną kontynuację gatunku.

Brycht stał się także nową nadzieją polskiej prozy w obliczu dodatkowego i nieznanego dotąd zagrożenia: Polska wkraczała w wiek telewizji. W księgarniach nadal poszukiwano bestsellerów, ale majowy kiermasz książki w warszawskich Alejach Ujazdowskich, jeszcze niedawno oficjalna i masowa demonstracja estymy społecznej okazywanej literatom, utracił sporo ze swej świetności, a transmisja międzynarodowego meczu w niedzielne przedpołudnie skutecznie rujnowała kiermaszową frekwencję. W pensjonatach Funduszu Wczasów Pracowniczych oddawano na makulaturę książki z lokalnych biblioteczek i usuwano tabliczki z napisem "Cisza - czytamy!", zastępując je rzędami krzeseł zwróconych w stronę ustawionego centralnie telewizora. Kolejne odcinki przygód bohaterskiego oficera Abwehry, kapitana Hansa Klossa, wyludniały ulice Polski, a Krzysztof Teodor Toeplitz pisał, iż "nigdy dotąd kolor »feldgrau« nie kojarzył się z radosnym odczuciem, że »nasi nadchodzą«".

Robotnik i "towarzycho"

Brycht wydawał się więc ucieleśniać marzenia wszystkich: czytelników, politycznych decydentów, krytyków. Pisał sprawnie i ciekawie. Miał barwny i bezsprzecznie autentyczny życiorys boksera i kryminalisty, górnika i proletariusza. Jego bohaterowie, z pozoru buntownicy, głosili treści populistyczne i poprawne ideowo, żaden spec od propagandy nie potrafiłby lepiej ich wyrazić. Był młody.

Jego talent, oczywiste paralele z Hłaską, pojawienie się pisarza umiejącego tworzyć literaturę masową i ważną zarazem - wszystko to spowodowało, że krytyka przymknęła oczy na niepokojące elementy "Dancingu". Ujawniając po raz pierwszy w swojej prozie własne fobie, Brycht zaatakował z nieukrywaną nienawiścią tak zwaną "bananową młodzież", czyniąc z niej negatywnego bohatera noweli i przydając jej cech bardziej niż złowrogich. Był to przeciwnik w najlepszym wypadku marginesowy, ale Brycht pisał językiem zdającym się antycypować późniejszą frazeologię marca '68. W "Dancingu" umieścił drastyczną scenę zbiorowego gwałtu, dodatkowo wzmocnioną sugestią, iż jest to dla owego środowiska zachowanie zwyczajowe.

Recenzenci w większości przemilczeli ewidentną horroryzację rzeczywistości i agresywny, roszczeniowy populizm, wyrażający się w bałwochwalczej fascynacji zachodnimi samochodami. Jedynie Michał Strąk w "Tygodniku Kulturalnym" przestrzegał, że "opozycja robotnik - »towarzycho«" jest w istocie centralnym problemem noweli. "W kategoriach wódki i dziwek - pisał Strąk w najostrzejszych słowach, skierowanych podówczas przeciwko wyborom proponowanym przez prozę Brychta - nawet jeśli wplącze się w to wszystko wojnę, trudno określić choćby najbardziej uzasadniony protest przeciw światu".

"Dancing" doczekał się siedmiu wydań w ciągu niespełna czterech lat. W czasach drastycznych ograniczeń papieru na książki była to stratosfera łaski najwyższych władz kultury, zarezerwowana niemal wyłącznie dla tytułów zaliczanych do literackiego budulca PRL: "Pokolenia" Czeszki, "Kolumbów" Bratnego, "Popiołu i diamentu" Andrzejewskiego. Hłasko stał się literackim idolem po jednym zbiorze opowiadań. W dekadę później wystarczyło sto pięćdziesiąt stron "Dancingu w kwaterze Hitlera", aby Brychta przestano klasyfikować jako przedstawiciela wąskiej grupy literackiej, zainteresowanego marginesem społecznym i obciążonego podejrzaną biografią. W ciągu kilku miesięcy stał się zarówno pisarzem popularnym, jak i pisarzem ważnym.

Czarny citroen

Brycht wykorzystywał hossę. W roku 1965 złożył propozycje wydawnicze opiewające na dwanaście nowych tytułów w PIW-ie, Czytelniku, Iskrach, PAX-ie, Naszej Księgarni i Wydawnictwie MON. Swoją nowelę "Cygan" z tomu "Suche trawy" przerobił na scenariusz pod roboczym tytułem "Film o miłości". Dla PAX-u napisał od ręki dwie sensacyjne nowelki, wydane w wysokich, trzydziestotysięcznych nakładach w pięciozłotowej serii Biblioteczki Ziem Zachodnich. Latem 1966 "Twórczość" drukowała "Relację", opartą na zasłyszanej w więzieniu historii. Przywykły do marnych wierszówek redakcyjnych i tysiączłotowego ryczałtu, jaki od wielu lat otrzymywał od PAX-u, Brycht nagle poczuł się człowiekiem zasobnym. PIW wypłacił mu 6500 złotych zaliczki na tom prozy zatytułowanej "Chłopaki", Wydawnictwo MON - ponad 5000 złotych tytułem zadatku na książkę "Jutro przysięga", opowiadającą o jednym dniu z życia plutonu w przeddzień ślubowania. Od MKiS otrzymał wysokie stypendium twórcze, 15 000 złotych, od Związku Literatów Polskich - 5000 złotych. Jeszcze przed wydaniem "Dancingu" jego honoraria z zespołów filmowych wyniosły ponad 30 000 złotych. W latach miesięcznych pensji wynoszących "polskie dwa tysiące", dochody Brychta w roku 1965 przekroczyły 150 tysięcy złotych.

Dostał pierwsze mieszkanie w Warszawie - pokój z kuchnią przy Hibnera - i stał się wreszcie właścicielem samochodu zachodniej produkcji. Od tłumacza i krytyka Jerzego Lisowskiego nabył jego legendarną w Warszawie "cytrynę", czarnego Citroena BL-11, którego potem wielokrotnie opisywał w swoich utworach.

Raport opatrznościowy

W grudniu 1966 Brycht po raz pierwszy wyjechał na Zachód. Znany tłumacz współczesnej literatury polskiej, Janusz von Pilecki, przekładał "Dancing" dla niemieckiego wydawnictwa Carl Hanser Verlag i Brychta zaproszono na dwutygodniowy pobyt w Monachium. Wkrótce po powrocie pojawił się w redakcji warszawskiej "Kultury" z serią reportaży opatrzonych wspólnym tytułem: "Raport z Monachium". Drukowany w cotygodniowych odcinkach, czytany i dyskutowany przez wszystkich, w kilka miesięcy później "Raport" ukazał się w wydaniu książkowym, robiąc karierę oszałamiającą. W ciągu zaledwie dwóch lat wznowiono go jeszcze trzykrotnie, wydając ogółem astronomiczną liczbę blisko czterystu tysięcy egzemplarzy.

"Raport" był dla ówczesnych władz zrządzeniem opatrzności. Przez cały rok 1966 władze PRL znajdowały się w bezprecedensowym w swojej intensywności konflikcie z Episkopatem Polski, a jego centralnym elementem był tak zwany "list do biskupów niemieckich". W orędziu tym, zredagowanym z okazji obchodów tysiąclecia chrztu Polski, kierownictwo Episkopatu wzywało do dialogu, umieszczając w nim sformułowanie: "wyciągamy do Was nasze ręce oraz udzielamy wybaczenia i prosimy o nie". List wywołał furię władz partyjnych, a szczególnie Gomułki, własnoręcznie sterującego polityką niemiecką i uznającego orędzie za zamach Kościoła na obszar leżący w jego wyłącznej gestii. Rozpętano istną orgię antykościelnej propagandy, atakując Episkopat nie tylko za godzące w polskie poczucie wojennej krzywdy "wybaczenie win", ale również za rzekomą gotowość do negocjowania granicy zachodniej. Władze wystąpiły z konkurencyjnymi wobec kościelnych uroczystości milenijnych obchodami tysiąclecia państwowości polskiej, a kluczowym elementem oficjalnej propagandy było przedstawienie Niemiec Zachodnich jako państwa zdominowanego przez odwetowców, gotowych w każdej chwili do kolejnego ataku na Polskę. "Raport z Monachium" był zapewne najważniejszym załącznikiem partyjnego scenariusza bitwy z Kościołem.

Czerń plakatowa

"Raport" był fałszerstwem.

Brycht wyjechał do Niemiec pod koniec milenijnego roku, w glorii literackich triumfów, jakie zgotowała mu Polska Ludowa. Komunizm musiał mu się wydawać najdobrotliwszym z systemów: jego liczne kolizje z prawem system traktował pobłażliwie, a co ważniejsze, umożliwiono mu karierę błyskawiczną i jedyną w swoim rodzaju. Pozbawiony zdolności politycznego myślenia, niezainteresowany problemami wykraczającymi poza jego osobiste doświadczenie, obciążony dziedzictwem wojny, które przekształciło się w nim w antyniemiecką fobię, pragnął własnym głosem przyświadczyć temu, co słyszał w telewizji i czytał w gazetach. W swoich polskich reportażach z lat 50. według własnego uznania tasował rzeczywistość, mieszając prawdę z fikcją literacką, czego mu nikt w przeszłości nie wytknął - przeciwnie, owe reportaże stały się kolejnym szczeblem jego pisarskiego awansu.

W Niemczech widział nie to, co otaczało go naprawdę, lecz to, co chciał zobaczyć - świat wrogi, nienawistny, żądny odwetu. Choć we wstępie do "Raportu" stwierdzał, że opisuje to, co widział i słyszał, a jego tekst jest "szczerą relacją", Brycht pisał propagandową fikcję, basującą potrzebom i tezom oficjalnej polityki, wymyślając zdarzenia i sytuacje i przypisując konkretnym postaciom zdania i opinie, jakich nigdy nie wypowiadali.

Maciej Wierzyński, w roku 1966 sekretarz redakcji "Kultury", był przeciwny drukowaniu reportaży, uważając je za ksenofobiczne, antyniemieckie i fałszujące rzeczywistość. Roman Bratny, odpowiedzialny za prozę zastępca naczelnego "Kultury", własnoręcznie opracowywał kolejne odcinki "Raportu", eliminując obszerne fragmenty, przywrócone później w wydaniach książkowych. Choć "Kultura" lat 60. nie stroniła od publikowania tekstów reprezentujących oficjalną propagandę, obu ich raziła ewidentna demonizacja rzeczywistości, uproszczona metoda polemiczna, plakatowa czerń obrazu.

Wątpliwości dotyczące "Raportu" były uzasadnione. Mikołaj Dutsch, polski tłumacz spotkany przez Brychta w Monachium i następnie opisany w "Raporcie", nadesłał do redakcji tygodnika długi i szczegółowy list, zarzucając mu rozmyślne pisanie nieprawdy. Brycht nie tylko podbarwiał i fabularyzował poszczególne sytuacje, ale Dutschowi przypisał obce mu cechy i poglądy, a oglądaną przez siebie antyfaszystowską demonstrację młodzieży niemieckiej przedstawił jako marsz odwetowców. W wydaniach książkowych "Raportu" kwestionowany tekst pozostawiono bez zmian, zmieniono natomiast nazwisko Dutscha, zastępując je kryptonimem. Pisarzowi Tadeuszowi Nowakowskiemu, kierownikowi działu kultury Radia Wolna Europa, którego odwiedził w Monachium, Brycht włożył w usta marzenia o powrocie do Polski. Ledwie w trzy miesiące po ukazaniu się w paryskiej "Kulturze" entuzjastycznej recenzji z "Dancingu w kwaterze Hitlera" Nowakowski ogłosił na jej łamach obszerny pamflet przeciwko "Raportowi z Monachium", w którym protestował przeciwko przypisywanym mu fikcyjnym twierdzeniom.

Losy "Raportu" były oczywiście przesądzone - dla partii artysta kalibru Brychta, skłonny oddać pióro w służbę reżimu, stanowił skarb. Nie zdarzało się, aby twórca popularny i utalentowany, niemal jednogłośnie oklaskiwany przez krytyków, a do tego publicznie prezentujący charakter kontestatora, z własnej woli wyrażał to co władze, a szczególnie Władysław Gomułka, sam ogarnięty antyniemiecką fobią, od lat usiłowali przedstawić: niemiecki militaryzm, żądzę odwetu, chęć zagarnięcia Ziem Zachodnich.

W politycznym konflikcie, gdzie słowa oficjalnej propagandy nie padały w próżnię - w Polsce podnosiły się głosy domagające się ukarania biskupów i zbadania ich działalności w czasie okupacji - "Raport z Monachium" był może najważniejszym z argumentów antyniemieckiej, a zarazem i antykościelnej, propagandy.

Pojechałem - zobaczyłem - przypierdoliłem

"Raport" miał prasę więcej niż entuzjastyczną. "Gdybym był ministrem oświaty - pisał Wojciech Giełżyński w agencyjnym artykule, przedrukowanym przez dzienniki wielu miast Polski - włączyłbym »Raport« jako lekturę obowiązkową do szkolnego programu wychowania obywatelskiego i zarządziłbym bezwzględne jej egzekwowanie na maturze". "Chcemy wiedzieć o Niemcach wszystko, a nikt inny tego nie może zrobić lepiej, jak pisarz z pasją oskarżyciela" - pisał Wilhelm Szewczyk, literacki i publicystyczny autorytet od spraw niemieckich, w tekście zatytułowanym "Podróż w kręgi piekielne". "Zjawisko, któremu na imię Andrzej Brycht" - entuzjazmował się "Wieczór Wybrzeża". "Brycht ma rację" - podsumowywał lapidarnie w "Nowych Książkach" Bohdan Czeszko. Ryszard Filipski, młody podówczas i mało znany aktor, objeżdżał Polskę z adaptacją "Raportu" w swoim Teatrze Jednego Aktora. Nie były to tylko głosy propagandystów. Na wieczorach autorskich wypowiedzi Brychta o niemieckim rewanżyzmie nagradzano owacjami, a periodyk "Radio i Telewizja" nagrodził wypowiedź czytelniczki, nazywającą telewizyjny spektakl "Raportu" najlepszym przedstawieniem roku. Młodzież województwa bydgoskiego za najważniejsze wydarzenie roku uznała V zjazd PZPR, zaś za najciekawszą książkę - "Raport z Monachium", który wyprzedził "Barwy walki" Mieczysława Moczara. Na zlecenie warszawskiego kuratorium, w ramach zajęć z wychowania obywatelskiego, Ryszarda Filipskiego zaproszono na cykl występów z "Raportem" dla młodzieży szkolnej. "Wróg nie drzemie - pisał do redakcji "Tygodnika Kulturalnego" czytelnik ze wsi w powiecie parczewskim. - »Raport z Monachium« jest ostrzeżeniem na czasie. Tak trzymać!"

Zaledwie rok przed marcem '68, w czasach raptownie nasilającej się narodowo-komunistycznej retoryki, jakakolwiek polemika z "Raportem" wymagała znacznej odwagi. Znaczna część środowisk intelektualnych przyjęła "Raport" z uczuciem bliskim obrzydzeniu, ale głosów krytycznych padło niewiele: miesięcznik "Więź" przestrzegał przed ideologią zemsty, a "Echo Krakowa" zwracało uwagę, że słowo "Raport", sugerujące obraz wierny rzeczywistości, jest w tym wypadku nadużyciem. "Sprawa Niemiec - pisano w artykule - jest zbyt istotna, by ją zawierzać krewkim trubadurom podwórzowym, dumnym, że do szkół chodzili krótko, mało i źle".

Dwutygodniowy wyjazd do Niemiec zmienił życie Brychta. Prasa, radio i telewizja przekonywały go codziennie, że stał się kimś znacznie więcej niż pisarzem - przed trzema laty więzień i kryminalista, był teraz autorytetem moralnym, wyrazicielem polskich interesów patriotycznych, ważnym głosem w ocenie stosunków międzynarodowych. Wincenty Kraśko, kierownik Wydziału Kultury KC, przekazał Brychtowi radosną nowinę: Gomułce podobał się "Raport z Monachium". Prosta, niejednokrotnie przytaczana przez Brychta metoda reporterska, której efektem był "Raport": "Pojechałem - zobaczyłem - przypierdoliłem", musiała mu się zdawać niezawodną receptą na życie. Pięć lat wcześniej, choć po wydaniu "Suchych traw" uznano go za obiecującego młodego pisarza, głodował. Teraz przedstawiał się publicznie jako najpopularniejszy pisarz w Polsce, a jego sytuacja życiowa odpowiadała tej randze. Zarabiał nieporównanie więcej od ludzi, stanowiących dla niego niedościgły wzór literacki - Jerzego Andrzejewskiego, Stanisława Grochowiaka.

Citroena zastąpiło przywiezione z Niemiec BMW 2600, ośmiocylindrowa limuzyna produkowana w krótkich seriach. Ponad dziesięcioletni samochód z rozbitym błotnikiem kosztował 1500 marek, niespełna czterysta dolarów, pochodzących z diet i honorariów za niemieckie wydanie "Dancingu".

Państwo z hojnością udzielało mu apanaży, z których czerpał pełną garścią - latem 1968 minister Józef Wieczorek, szef gabinetu premiera, przyznał mu przydział na alfę romeo, jakich kilkadziesiąt sprowadzono do Polski w nieoficjalnym, rządowym imporcie. Dla samochodowego fanatyka, jakim był Brycht, była to nie tylko nobilitacja najwyższej rangi, ale być może najważniejszy dowód, że władza jest po jego stronie.

Otrzymał nagrody Stowarzyszenia Księgarzy Polskich i prezesa RSW "Prasa-Książka-Ruch". Postanowił wstąpić do partii, a Nauczycielska Spółdzielnia Budowlano-Mieszkaniowa umożliwiła mu zakup nowego, większego mieszkania na Żoliborzu. Jego trzecią żoną została młodsza od niego o jedenaście lat, egzotyczna i piękna Aleksandra Gaganaszwili, malarka. Na okładce siódmego wydania "Dancingu w kwaterze Hitlera" zamieszczono fotos z filmu Jana Batorego pod tym samym tytułem. "Brycht, Brycht i więcej nicht" - głosiło popularne w Warszawie powiedzenie.

Wdzięk kończył się nagle

Po "Raporcie z Monachium" Brycht przestał pisać. Wiosną 1967 ukazał się wprawdzie w PIW-ie zbiór trzech opowiadań zatytułowany "Sceny miłosne", ale wszystkie pochodziły z wcześniejszego okresu jego twórczości. Pisanie wymagało czasu, a każda świetlica, każdy dom kultury w Polsce domagał się jego natychmiastowej obecności. Spotkania z czytelnikami stanowiły także ważne źródło dochodów - w czasach miesięcznych pensji redakcyjnych oscylujących w granicach 3000 złotych, za jedno spotkanie płacono 600, 900, niekiedy ponad 1000 złotych. Brycht przemierzał Polskę wzdłuż i wszerz: był w Klubie Prasy i Książki w warszawskich Alejach Jerozolimskich i w Technikum Chemicznym w Pionkach, w Klubie Spółdzielni Mieszkaniowej "Czyn" w Słupsku i ośrodku Błyskawica w Radomiu. W Olsztynie można go było posłuchać dwa razy w ciągu jednego dnia, o osiemnastej w Społecznej Wszechnicy Młodych, o dwudziestej - w klubie studenckim. Począwszy od połowy roku 1967 spotkania autorskie stały się sposobem na życie Andrzeja Brychta.

Był świetnym gawędziarzem, opowiadał chętnie, ciekawie i ze swadą, ale nieodmienna powtarzalność spotkań zaczęła go z czasem nużyć. Radomska prasa pisała, że choć na zapowiedziane wieczory autorskie przybywały tłumy czytelników, ekipa lokalnego radia i dziennikarze, Brycht dwukrotnie wystawił oczekujących do wiatru. To samo miało miejsce w Warszawie: wiosną 1967 nie zjawił się w studenckim klubie Jajko, gdzie oczekiwało go kilkuset studentów. Michał Komar, organizator klubowego wieczoru, właśnie rozpoczynający publicystyczną karierę, odmówił odwołania imprezy i przeprowadził "spotkanie z Brychtem" mimo jego nieobecności. W Jeleniej Górze Brycht powiedział uczniom licealnym z pogardą, że tracą czas na naukę, podczas kiedy on, bez wykształcenia, jeździ zachodnim samochodem. "Współczesność", gdzie Brycht spędził kilka lat jako redaktor i autor, opisywała wieczór autorski, na jakim pojawił się z pijanym kolegą, a na zadawane pytania odpowiadał niechętnie i obraźliwie. "Brycht - zaobserwował Roman Bratny - łatwo przekracza granicę. Wdzięk i urok kończyły się nagle i bez uprzedzenia, zaczynało się chamstwo. W takich chwilach Brycht stawał się nie do zniesienia".

Podróżował nie tylko po Polsce. Zarówno czytelnicy, jak i decydenci oczekiwali od niego nowej, poważnej prozy, dotykającej ważkich tematów. Wkrótce powierzono mu misję specjalną - wojnę w Wietnamie. Jesienią 1967 Brycht, doraźnie awansowany do stopnia sierżanta, wyjechał do Hanoi z polską misją wojskową. Prasa zapowiadała, że wkrótce powstanie nowy "Raport", a partia wiązała z nim wielkie nadzieje. W USA John Steinbeck, laureat literackiej Nagrody Nobla, jeszcze niedawno stawiany w krajach socjalistycznych za przykład antyimperialistycznego humanizmu, publikował reportaże z Wietnamu, przedstawiane w Polsce jako apologia wojny i amerykańskiego oręża. Stefan Olszowski, szef Biura Prasy KC, popierający wyjazd Brychta, wierzył, że polski pisarz da Steinbeckowi godny odpór. "Kultura" zapowiadała serię reportaży, a wydawnictwo PAX - książkę.

Brycht spędził w Wietnamie i w Chinach blisko trzy miesiące. Pod koniec roku 1967 w "Kulturze" wydrukowano kilka jego reportaży pod zbiorczym tytułem "Mój Wietnam", po czym publikację cyklu przerwał. Poziom tekstów był żenująco słaby, zaś po Warszawie krążyły pogłoski, że Brycht odmawiał wyjazdu na front, a jego pobyt skrócono na żądanie władz wietnamskich. Mimo artystycznego fiaska podróżował dalej. W roku 1968 wyjechał na przeszło trzy miesiące do NRD, gdzie miał zbierać materiały do książki o "dobrych Niemcach", na jaką podpisał umowę z Książką i Wiedzą, a także pisać sztukę o problemie niemieckim. Po powrocie powiedział jednak, że do tematu niemieckiego w najbliższej przyszłości nie wróci. Trzymiesięczna podróż do ZSRR i dwumiesięczny wyjazd do Bułgarii również nie przyniosły rezultatów literackich.

Styl irchowych rękawiczek

Próba stworzenia z Brychta pisarza propagandowego była, wbrew pozorom, nieporozumieniem. Brycht nie umiał pisać pod dyktando, nie potrafił dostarczyć przekonującego tekstu, dokumentującego z góry przyjęte tezy. Andrzej Chąciński, który jako sekretarz "Współczesności" redagował jego teksty, twierdził, że Brycht "nie był rzemieślnikiem pióra" i nie umiał dostarczyć materiału na zlecony temat. Miał swój własny zakres zainteresowań, swój język, spod jego pióra mógł wyjść pamflet o sprawach, które wzbudzały jego emocje - ale Związek Radziecki, Chiny, bohaterska walka narodu wietnamskiego czy szczęśliwa przyszłość, jaką budowali sobie obywatele NRD, były mu obojętne. Choć "Raportowi" zarzucano cyniczny koniunkturalizm, prawda leżała gdzieś indziej.

"Raport" nie był efektem partyjnego zlecenia, ale wynikiem szczególnej synchronizacji prywatnej, antyniemieckiej fobii Brychta z podobnymi elementami propagandy PRL. Pod koniec roku 1968 nawet dla ludzi zarządzających kulturą z ramienia partii stało się oczywiste, że Brycht nie spełni pokładanych w nim nadziei i nie dostarczy kolejnej sensacji politycznej, mimo konkretnych zamówień, jakie otrzymywał.

Na początku roku 1968 w recenzji tomiku "Sceny miłosne" Jan Błoński pisał, że śmiać mu się chce "z tych, co w Brychcie widzą realistę i moralistę", czyniąc niedwuznaczną aluzję do "Raportu z Monachium". Opisując swoich przedmiejskich bohaterów, Brycht identyfikował się z nimi, a częścią owej identyfikacji były charakterystyczne dla peryferii ciągoty w stronę drobnomieszczańskich ideałów konsumpcyjnego stylu życia.

Lukratywne lata 60. uczyniły zeń człowieka na polskie warunki zamożnego, a szczytem jego marzeń, jak wspominał Marek Nowakowski, "była wystawa sklepu komisowego". Mógł się wreszcie ubierać w non-ironowe koszule z prywatnych pawilonów przy rogu Marszałkowskiej i Świętokrzyskiej, nabywać amerykańskie wieczne pióra w bazarowych straganach, myć się mydłem Palmolive i jeździć na wycieczki do portów Morza Śródziemnego.

Za kupionego prywatnie opla rekorda Brycht zapłacił niebotyczną wówczas sumę 270 tysięcy złotych. Jego naczelną motywacją stała się pogoń za pieniądzem, którą Nowakowski nazywał "szukaniem zastawionego stołu". Jego kariera osiągnęła zenit w czasach gwałtownie nabrzmiewającego konfliktu pisarzy z władzami, a "Raport z Monachium" jednoznacznie określił jego wybory. Często pojawiał się w telewizji - butny, agresywny, łączący w szczególnym melanżu wyrafinowany cynizm z plebejską manierą, o wyglądzie dobrze odżywionego dyrektora masarni, epatował narodowo-patriotyczną retoryką.

Pod koniec lat 60. kontakty Brychta z dawnymi przyjaciółmi z czasów "Współczesności", ceniącymi wysoko jego naturalny talent - Chącińskim, Grochowiakiem, Iredyńskim, Nowakowskim - zamieniły się w uczucie wzajemnej antypatii. Zaczął unikać wyjazdów do ulubionych jeszcze niedawno Obór, gdzie dysonansem brzmiał jego nowy styl irchowych rękawiczek i przyciasnych garniturów o podejrzanej elegancji.

Otaczał się klaką - ludźmi z pogranicza Wydziału Kultury KC, trzeciorzędnymi twórcami spod znaku "partyzantów" Mieczysława Moczara i przypadkowymi znajomymi, jak najodleglejszymi od środowiska, które jeszcze niedawno uważał za swoje.

Inkryminowane sceny miłosne

Nękały go i inne kłopoty. W roku 1966 opublikował w "Twórczości" opowiadanie "Relacja", pisane w więzieniu w Sieradzu wiosną 1964, na podstawie zasłyszanej w celi opowieści. Zamieszczona w zbiorku "Sceny miłosne" nowela miała znakomitą prasę. Julian Przyboś, rzadko sięgający po superlatywy, nazwał książkę "wybitnym zjawiskiem literackim", a Brychta obdarzył "absolutnym słuchem językowym". Pisząc tekst, Brycht zmienił akcenty sytuacyjne i po części sfikcjonalizował opowiedzianą mu historię, ale zachował oryginalne szczegóły: nazwiska bohaterów, miejsca ich pracy, adresy. Kobieta opisana w "Relacji", której Brycht przydał cech negatywnych, wniosła do sądu sprawę o zniesławienie. Kiedy Brycht zignorował pozwy na cztery kolejne terminy rozpraw, Sąd Powiatowy w Będzinie zwrócił się do milicji o doprowadzenie go na salę sądową.

Brychtowi zdawało się, że śni. Był u szczytu sławy i powodzenia, jego książki przekładano na osiem języków, jego nowele adaptowano na filmy, spektakle teatralne i telewizyjne, słuchowiska radiowe. Ze wszystkich stron spadały na niego najwyższe pochwały. W polskiej literaturze zajmował pozycję bezprecedensową, z jaką w jego własnych oczach nie mógł się równać Hłasko, którego uważał za ostateczną miarę sukcesu. Nie tracąc otaczającego go mitu "młodego zbuntowanego", Brycht cieszył się zarówno popularnością wśród czytelników, jak i uznaniem władz, a głos Przybosia przyświadczał, że krytyka nadal entuzjazmuje się jego pisarstwem. Sprawa "Relacji" wydawała mu się trywialna, twierdził też, że czuje się niewinny - autentyczne szczegóły pozostawił w noweli, nie zastanawiając się nad konsekwencjami i nie mając złych intencji.

Kiedy w grę wchodziła jego własna osoba, Brycht miał psychologiczne trudności z realistyczną oceną sytuacji. W momentach kryzysowych uważał się - a przynajmniej tak twierdził - za ofiarę sytuacji, przypadku, niekiedy spisku. Kiedy prasa śląska opisała krytycznie perypetie jego procesu o zniesławienie, uznał, że czaić się za tym musi potężny wróg - Edward Gierek, po cichu sprzyjający Niemcom i zbulwersowany "Raportem z Monachium". Bonzowie partyjni, do których zwracał się z prośbą o interwencję i ukręcenie sprawie łba, odmawiali zaangażowania się w sprawę znajdującą się na sądowej wokandzie, do tego nagłośnioną przez prasę. Brycht do końca nie zdawał sobie sprawy z sytuacji. Wystosował co prawda publiczny list do redakcji "Dziennika Zachodniego", w którym przepraszał poszkodowaną za "mimowolnie wyrządzoną jej przykrość", ale równocześnie udzielił zgody na serializację zaskarżonej noweli w kolejnym periodyku. Sąd uznał to za okoliczność obciążającą i w grudniu 1968 Brychta skazano na wysoki wyrok 10 miesięcy aresztu z zawieszeniem na trzy lata, plus karę grzywny.

Zdradzony mit boksera

Rok 1968 - Marzec, inwazja na Czechosłowację - ominął Brychta. Wiele podróżował, a sprawy polityczne interesowały go mało. Postrzegany jako zwolennik, a może i propagandysta Mieczysława Moczara był w rzeczywistości odległy od wewnętrznych rozgrywek w aparacie władzy. Wychowany w wojsku i w więzieniu, wydawał się wierzyć w rządy silnej ręki, choć i to nie było całkiem jasne. Dziennikarzowi "Żołnierza Wolności", pisma najbliższego frakcji "partyzantów", powiedział, że marzy o napisaniu "piekielnie ostrej powieści politycznej", ale szczegółów nie sprecyzował. Jesienią 1968, zachęcany przez agencyjnego dziennikarza do afirmacji tak zwanej literatury zaangażowanej, Brycht powiedział, że wśród twórców tego gatunku widzi Marka Nowakowskiego i Janusza Głowackiego. Brzmiało to jak dowcip. Nowakowski publikował wtedy w paryskiej "Kulturze" antyreżimowe opowiadania, podpisane pseudonimem "Seweryn Kwarc", a Głowacki jako jedyny z polskich publicystów wykpił sztandarową powieść marcowej propagandy, "Głupią sprawę" Stanisława Ryszarda Dobrowolskiego.

W wielu dziesiątkach wywiadów i wypowiedzi, opublikowanych pod koniec lat 60. Brycht podkreślał wpływ własnych przeżyć i doświadczeń życiowych na pisarstwo, jakie uprawiał. Jego sztuka miała być wiernym odbiciem jego tożsamości - człowieka twardego, ukształtowanego w trudnych warunkach. Mit boksera, więźnia, żołnierza i górnika współgrał bezbłędnie z językiem jego prozy - potocznym, brutalnym, celowo szorstkim. Bezlitosne, rzadko kiedy wyważone osądy odzwierciedlały osobowość nienawykłą do konwenansów towarzyskich, acz wyrażającą prawdy moralnie niepodważalne, bo zdobyte doświadczeniem życiowym. "Moje książki to ja sam" - powtarzał wielokrotnie. Ale pod koniec lat 60. Andrzej Brycht, oszołomiony blaskiem fleszów i klaką sukcesu, utracił rozeznanie we własnej tożsamości.

Wychowany w latach stalinowskiego upojenia nadnaturalną wielkością pisarzy, teraz co dzień utwierdzany w wierze, że jest nadzieją, wyrocznią i sumieniem polskiej literatury, drukowany w "Litieraturnoj Gazietie" i cytowany w Pradze i Sofii, nie całkiem wiedział, kim naprawdę jest.

Pierwszym efektem zagubienia Brychta stał się blok pisarski. Był pisarzem małych form, zaczynał od poezji, z której przeszedł do krótkich opowiadań. Z czasem, w połowie lat 60., w miarę rozwoju jego warsztatu pisarskiego nowele - "Dancing w kwaterze Hitlera", "Wycieczka Auschwitz-Birkenau", "Żywi" - stały się dłuższe, ale wciąż były to utwory linearne narracyjnie, oparte w znacznej mierze o jego własne doświadczenia bądź o historie zasłyszane. Mega-sukces "Raportu z Monachium" i presja, domagająca się od niego objawiania prawd ważnych - wszystko to w ciągu kilku krótkich miesięcy ode-rwało go od własnych korzeni, a co gorsza, odebrało mu zdolność pisania. Fundamentem jego osobowości była postawa buntownika, wiecznego indywidualisty, naturszczyka, rządzącego się własnymi prawami.

Taka była jego skomplikowana natura, w której mieszały się cechy inteligenta i antyinteligenta, przedstawiciela cyganerii i reprezentanta tak zwanego ludu. Brycht jednowymiarowy, hołubiony, w garniturze, przytaczany jako moralny autorytet przestawał być Brychtem.

Jego nowa rola zmuszała go do wygłaszania prawd uniwersalnych, ale nie potrafił sobie dać rady z kompleksowością otaczających go problemów, albowiem jego prywatny świat był zazwyczaj zamknięty granicami kopalnianego szybu, koszar, więziennej celi. Szukał więc łatwych, powierzchownych rozwiązań, opierając się nie na głębokich przemyśleniach, bo tych nie miał, ale na naskórkowych emocjach i słowach pełnych pychy i tupetu. Po "Raporcie z Monachium" jego pisarstwo skończyło się jak ucięte nożem.

Czekając na "23 miliony"

Począwszy od drugiej połowy roku 1967 Brycht roztaczał przed dziennikarzami i wydawcami wizje literackich projektów, jakie rzekomo miał na warsztacie. Recenzentce "Życia Warszawy" powiedział, że pracuje w Oborach nad książką o NRF, a korespondentowi PAP-u - że ma przygotowane do druku dwa tomy opowiadań i czterystustronicową powieść, "Czerwone skały", na którą podpisał umowę z PIW-em. Z wydawnictwem PAX zawarł kontrakt na książkę o Kongu, gdzie wybierał się na pięć miesięcy, z Czytelnikiem i Wydawnictwem Poznańskim - na powieści współczesne.

Reżyser Mieczysław Waśkowski miał realizować dwa filmy kryminalne według jego scenariuszy, a Andrzej Wajda - dramat obyczajowy, oparty na zaskarżonej noweli "Relacja". Książka i Wiedza planowała wydanie serii jego reportaży z krajów Afryki Zachodniej.

Miesięcznik "Teatr" informował, że Brycht wraz z kompozytorem Markiem Sartem przygotowuje musical, zatytułowany "23 miliony", którego prapremiera miała się odbyć w warszawskiej Operetce. Choć Brycht pobrał zaliczki na każdy z tych projektów, ani jeden z nich nie doszedł do skutku. Jego kolejna książka, tomik "Marzenia", wydany przez Wydawnictwo Łódzkie na początku 1971 roku, składał się w całości ze wznowień i był wyborem jego opowiadań, pisanych w latach 1960-1965. Kiedy "Marzenia" ukazały się na półkach księgarskich, Andrzeja Brychta nie było już w Polsce.

 

 

 

Gazeta Wyborcza - 26/08/1999

 

HENRYK DASKO 

JESZCZE POKAŻĘ WSZYSTKIM SKURNOLOM

 

Karierę zawodową w Kanadzie zaczął jako bramkarz w podrzędnym barze ze striptizerkami. Potem był ogrodnikiem w ekskluzywnym klubie jachtowym, operatorem wtryskarki, zawodowym kierowcą. "To mój boss" - mówił, stojąc na platformie ciężarówki, rozebrany do pasa i umazany białą farbą, wskazując na Murzyna we włóczkowej czapie, spod której wymykały się kłęby dredów. W literaturze ponosił klęskę za klęską.

Z kraju Andrzej Brycht wyjechał z żoną, Aleksandrą Gaganaszwili, od wielu lat pragnącą opuścić Polskę. Wypłynęli w styczniu 1971 drobnicowcem "Dolny Śląsk" w kilkumiesięczny, drugi w ciągu roku, rejs do portów Afryki i rejonu Morza Śródziemnego - polskie statki handlowe często zabierały grupy pasażerów, płacących słono za egzotyczne wycieczki. Plonem podróży Brychta, jak donosił tygodnik "Stolica", miał być "Raport z Afryki", książka o charakterze społeczno-politycznym. Wyjechali wkrótce po wydarzeniach grudniowych, z Gdańska, gdzie czuć jeszcze było woń spalenizny, a ciężar niedawnej tragedii wisiał nad miastem. Jak październik '56, przełomowy moment pokolenia, do którego biologicznie należał, jak marzec '68, także i grudzień '70 nie zostawił na nim wyraźnych śladów. Choć Brycht uważał się za rebelianta, jego bunt był zawsze indywidualny, nigdy zbiorowy. Ani w Polsce, ani nigdzie indziej nie istniała formacja intelektualna czy duchowa, którą mógł uznać za swoją.

27 czerwca we włoskim porcie La Spezia, nieopodal Genui, Brycht z żoną nie wrócili na statek. Tego samego dnia Brycht depeszował do Jerzego Giedroycia w Paryżu i do Radia Wolna Europa w Monachium, powiadamiając ich o swojej decyzji pozostania za granicą i prosząc o pomoc. Giedroyc odpowiedział natychmiast, przesyłając telegraficznie pieniądze. Aby uniknąć obozu dla uchodźców, po kilku tygodniach pobytu we Włoszech wyjechali do Belgii, gdzie wystąpili o azyl polityczny.

Chociaż po zejściu Brychta na ląd kapitan statku przesłał radiogram do Polski, krajowe władze nabrały wody w usta. Wkrótce jednak zachodnie agencje prasowe zawiadomiły, że Brycht odmówił powrotu, a 18 sierpnia prasa całej Polski opublikowała informację PAP-u. "Jak podaje prasa i agencje zachodnie - pisał "Tygodnik Kulturalny" szczególnym rodzajem polszczyzny, zarezerwowanej dla tego typu oświadczeń - pisarz Andrzej Brycht znowu się ześwinił i zwrócił się do władz belgijskich o udzielenie mu azylu".

W miesiąc później polską prasę obiegł komentarz agencyjny, wyjawiając, że Brycht pobrał także zaliczki z Wydawnictwa Ministerstwa Obrony Narodowej i Wydawnictwa Łódzkiego, z "Żołnierza Wolności" i "Żołnierza Polskiego", z filmu i telewizji. W kontekście emigracji młodego pisarza znów przypomniano nazwisko Marka Hłaski, tragicznie zmarłego w Niemczech dwa lata wcześniej. "Czyżby się Brycht niczego nie nauczył?" - pytał retorycznie autor notatki. W środowisku literackim wyjazd Brychta przyjęto z mieszanymi uczuciami zaskoczenia i nieufności; Bratny pamiętał, że wiadomość przyjął z uczuciem "jakby mi kto w pysk dał". Rozpowszechniona była opinia, że wróci wkrótce z kolejnym "Raportem" - pamfletem na emigrację i Zachód.

Wrześniowy numer paryskiej "Kultury" otwierał kilkunastostronicowy tekst Brychta, zatytułowany "Słowa z chaosu", gdzie próbował wyjaśnić motywy swojej decyzji. "Wyjechałem z kraju - pisał - wyłącznie po to, by napisać i wydać pewną ilość książek, zwalić bolesny ciężar tego, co od lat żyje we mnie, tętni, domaga się wyjścia w równych szeregach polskich słów na czysty, biały papier... Mnie, właściwego mnie, trzymał w więzieniu Cenzor".

Dla kogo ja to zrobiłem, tę ucieczkę?

Brycht pisał również, że z Polski wywiózł pięćset stron tekstu, rękopisu dwóch tomów opowiadań o wojsku, więzieniu i kopalni, "przez cenzurę trzymanych od lat". Była to nieprawda. Poza dwiema nowelami, napisanymi w połowie lat sześćdziesiątych, nie wywiózł nic. Ale w tekście "Słów z chaosu" znalazło się zaskakujące i znamienne stwierdzenie: Brycht skarżył się, że w Polsce od lat funkcjonował na "dwóch marginesowych tekstach" - "Dancingu" i "Raporcie". Oznaczało to, że za swoje prawdziwe pisarstwo uważał tylko literaturę związaną ze źródłami własnej twórczości, z dramatycznymi sytuacjami pozbawienia wolności, niebezpieczeństwa utraty życia pod ziemią, brutalnych konfliktów w jednostce. "Słowa z chaosu" kończył zaskakującym pytaniem: "Dla kogo ja to zrobiłem, tę ucieczkę?".

Odpowiedzi na to pytanie nie udzielił. Tekst pozwalał natomiast na szczegółowe zorientowanie się w chaosie, jaki panował w głowie trzydziestosześcioletniego pisarza. Brycht pisał o swojej rzekomej niechęci do sowieckiego modelu komunizmu i tłumaczył antyniemiecki kompleks, ścierał się ze świeżo poznanymi postaciami ze starej, wojennej emigracji i skarżył nieprzekonująco na polityczne prześladowania, jakich miał doznać w Polsce, choć nie było jasne, za co owe prześladowania miały na niego spaść. Bronił też zacięcie "Raportu z Monachium", twierdząc, że politycznie "zielony był wtedy jak arbuz" i nie zdawał sobie sprawy, iż książka, którą nadal wysoko cenił, spełni "rolę propagandowego narzędzia w celach, których przewidzieć nie mógł". Przy całej naiwności Brychta i jego nieumiejętności politycznego myślenia, również i w te słowa trudno było uwierzyć.

Spowiedź Brychta wywołała burzę protestacyjnych listów do "Kultury". Jerzy Giedroyc nie opublikował żadnego z nich, zamieszczając zamiast tego komentarz redakcyjny, w którym pisał: "Również dla nas »Raport z Monachium« był książką fałszywą i szkodliwą, ale osobliwa to wolność słowa, która autorowi złej książki chciałaby z góry zagrodzić drogę do napisania lepszych w innych okolicznościach". Wkrótce "Kultura" drukowała "Żywych", przez kilka lat bezskutecznie usiłujących się przedrzeć przez sito polskiej cenzury, jedną z najlepszych nowel Brychta, opowieść o ekipie ekshumującej groby chłopów rozstrzelanych przez Niemców. W następnych numerach zamieszczono jego wiersze oraz opowiadanie "Chmury", traktujące o doświadczeniach z kompanii karnej. Była to całość materiału literackiego, jaki Brycht wywiózł z Polski i ostatnie teksty, jakie w "Kulturze" wydrukował.

Pytany w następnych latach o przyczyny wyjazdu, Brycht zazwyczaj unikał odpowiedzi, a o ostatnich latach w Polsce mówić nie lubił. Ludzie dobrze go w Polsce znający - Chąciński, Nowakowski, dziennikarz Andrzej Makowiecki, którego uważał za bliskiego przyjaciela - twierdzili, że motorem wyjazdu była jego żona. Aleksandrę Gaganaszwili, studentkę Akademii Sztuk Pięknych, Brycht poznał, kiedy była żoną jego kolegi. Nie ukrywała, że z Polski pragnie wyjechać. Była piękną, szczupłą kobietą o szlachetnej urodzie, długich, czarnych włosach i chłodnym sposobie bycia, niekiedy zatrącającym o arogancję. Dla Brychta, obciążonego potężnym kompleksem arywisty i plebejusza, stanowiła rodzaj trofeum, które chętnie i z dumą eksponował, fotografując się z nią do wywiadów, jakich udzielał kolorowym periodykom. Miała na niego wielki wpływ, imponowała mu swoją naturalną i niewymuszoną elegancją, łączyła ich też wspólna dla obu żądza posiadania, choć jemu wystarczał samochód zachodniej marki i pieniądze na wystawne kolacje w łódzkim Grand Hotelu, a Gaganaszwili marzyła o rzeczach w Polsce nieosiągalnych - własnej stadninie koni i willi nad Morzem Śródziemnym. Ich krótkotrwałe małżeństwo jeszcze w kraju uległo rozkładowi i prawdopodobne jest, że Brycht łudził się, iż ulegając jej i wyjeżdżając z nią na stałe, ocali związek. Okazało się to mrzonką - wkrótce po przyjeździe do Brukseli Gaganaszwili nawiązała romans z poznanym w nocnym lokalu członkiem arystokratycznej rodziny belgijskiej, a jej stosunki z Brychtem stały się czysto koleżeńskie. Ale w sprawie wyjazdu Brychta była raczej katalizatorem niż czynnikiem decydującym. Brychtowi paliło się pod nogami: uciekał od osobistej klęski artystycznej i środowiskowej, od niemożności pisania i sytuacji bez wyjścia, w której nie mógł się wywiązać z podjętych zobowiązań, a wydawnictwa i redakcje poczęły się domagać dostarczenia zamówionych tekstów bądź też zwrotu obfitych zaliczek.

W Brukseli Brycht oczekiwał na azyl osiem miesięcy. Belgowie, nie całkiem przekonani o politycznym charakterze jego czynu, wstrzymywali decyzję. Dopiero imigracyjna wiza do Kanady, którą otrzymał wiosną 1972, oznaczająca, że wkrótce Belgię opuści, nakłoniła władze do udzielenia mu azylu. Dwunastego kwietnia 1972 Brycht wylądował w Toronto, wierząc, że zostawia za sobą cały bagaż czasu przeszłego i rozpoczyna życie na nowo. Po kilkunastu tygodniach w Toronto i przeprowadzonym na Haiti błyskawicznym rozwodzie Aleksandra Gaganaszwili wróciła do Europy. Brycht miał trzydzieści siedem lat i wielkie nadzieje na przyszłość.

Przynosił kradziony bez i tulipany

W maju 1972 jeden z moich znajomych natknął się na Andrzeja Brychta w urzędzie zatrudnienia w Toronto. Brycht załatwiał coś przy okienku dla nowo przybyłych imigrantów. Chętnie nawiązał rozmowę i równie chętnie zgodził się na propozycję wspólnej kolacji, na którą i mnie zaproszono. Nasza znajomość wkrótce przekształciła się w bliską zażyłość, a może nawet coś więcej. Podczas pierwszej wizyty przyjrzał się uważnie mojej półce z polską prozą, gdzie stały książki jego rówieśników - Iredyńskiego, Stachury, Hłaski, Nowakowskiego. Nic nie powiedział, ale widziałem, że szuka swojego nazwiska.

Łączyło nas zamiłowanie do powojennej literatury polskiej i wspólna pasja samochodowa. Polszczyznę miał wspaniałą, bogatą i nieskończenie plastyczną, choć mówił z charakterystycznym akcentem warszawskich peryferii i zdarzało mu się robić gramatyczne błędy. Przez jakiś czas chodził na kursy angielskiego - rząd kanadyjski płacił nowo przybyłym za naukę języka - ale angielszczyzna przychodziła mu z trudem. Słowa były jego zawodem, uważał się za pierwszorzędnego fachowca, więc czuł się poniżony, nie mogąc ich w nowym języku dobrze składać. Z tym nie umiał sobie poradzić, choć brak pieniędzy i nawet najtrudniejsze warunki życiowe znosił bez zewnętrznych oznak dyskomfortu. To, bardziej niż cokolwiek innego, rzutowało w pierwszych kanadyjskich latach na jego stosunek do świata.

Lubiłem Brychta. Nie bez znaczenia był mój prywatny sentyment do jego literatury, ale lubili go także i ci, dla których jego pisarstwo nie znaczyło nic. W Kanadzie pojawił się inny, niż pamiętałem go z telewizyjnych wywiadów, pozbawiony buty i sytej pychy, dawniej bijącej z każdego jego gestu. Z humorem, a czasem i z pokorą, znosił upokorzenia dotykające go podczas pierwszych miesięcy na nowym kontynencie. Umiał się cieszyć codziennością - jarmarczną karuzelą, na której wirował z przygodnym dzieckiem, porozumiewając się z nim bez kłopotu mimo nieznajomości angielskiego, nowymi smakami, jakie odkrywał w chińskiej restauracji, gdzie bez żenady wylizywał półmiski, nagłą wodną mgiełką niesioną wiatrem nad wodospadem Niagara. Przynosił bez i tulipany, zerwane z klombów pobliskiego parku. W nocy widział słabo i zdarzało się, że w szaleńczej jeździe po mieście za późno wchodził w zakręty, osadzając kiedyś toyotę podwoziem na wysokich szynach torowiska tramwajowego. Po alkoholu, który tolerował słabo, puszczały mu hamulce. Popadał wtedy w agresję i ukazywał swój cwaniacki cynizm, mówiąc o ludziach obraźliwie i źle. Wkrótce trzeźwiał i z rozbrajającym uśmiechem przynosił kolejne wiązanki kwiatów, ukradzione z czyjegoś ogródka.

Podczas pierwszych kanadyjskich miesięcy Brycht wydawał się optymistą. Pełen werwy twórczej, zamierzał utrzymywać się z pisania, ewentualnie dorabiając sobie dorywczą pracą. Bardzo szybko znalazł tłumacza na język angielski. Kevin Windle, doktorant slawistyki z Uniwersytetu McGill w Montrealu i wielbiciel prozy Brychta, dowiedział się o jego przyjeździe do Kanady i zaproponował, że podejmie się przekładów. Wkrótce uniwersyteckie periodyki w Kanadzie drukowały wczesne nowele Brychta, ale honoraria, jakie za to otrzymał, były minimalne.

To jest mój boss

Z podstawową znajomością angielskiego poszedł do pracy. Karierę zawodową w Kanadzie zaczął jako bramkarz w podrzędnym barze ze striptizerkami, gdzie jego wydatny brzuch, grube okulary intelektualisty i starannie przystrzyżona, już szpakowata bródka budziły ironiczne uśmieszki wśród młodych, muskularnych karateków, z którymi dzielił nowe stanowisko pracy. Przez jakiś czas pracował jako ogrodnik w ekskluzywnym klubie jachtowym, a następnie jako operator wtryskarki w fabryce elementów plastikowych, ale szybko zrobił zawodowe prawo jazdy, pozwalające na prowadzenie ciężarówek i autobusów. Jego pierwszą pracą kierowcy było rozwożenie okiennych ram z fabryki na place budowy. Swoje nowe życie traktował z humorem. "To mój boss" - mówił, stojąc na platformie wozu, rozebrany do pasa i umazany białą farbą, wskazując na podającego mu ramy Murzyna we włóczkowej czapie, spod której wymykały się kłęby dredów.

Latem 1972, w kilka miesięcy po przyjeździe, wkrótce po przeprowadzce do tańszego lokum - wynajmował pokój w centrum miasta w starym, wiktoriańskim domu jak z angielskich powieści, niegdyś należącym do zamożnej rodziny, teraz podzielonym na lokatorskie pomieszczenia - trafił mu się pierwszy literacki kontrakt.

Tanie fascynacje

Przez wspólnych znajomych Brycht poznał Polaka, trzydziestolatka, mieszkającego stale w Szwajcarii, podającego się za studenta, który szczegółowo i ze znajomością rzeczy zrelacjonował mu technikę importu narkotyków z Afryki Północnej i metody rozprowadzania ich w Europie i w Ameryce. Brycht zaproponował mu napisanie książki lub scenariusza filmowego, opowiadającego o losach samotnego przemytnika, niezwiązanego z żadną organizacją przestępczą. W listopadzie 1972 Brycht wyjechał w kilkutygodniową podróż do Maroka, Francji, Szwajcarii i Holandii, sfinansowaną przez towarzyszącego mu "studenta". W grudniu, po powrocie do Toronto, zasiadł do pisania powieści, którą zatytułował "Stopa Ikara", umieszczając na pierw szej stronie maszynopisu znamienną dedykację: "Pamięci Marka Hłaski".

"Stopa Ikara" była książką nieudaną. Miała to być powieść sensacyjna, ujawniająca technikę zakupu narkotyków w Afryce, przerzutu ich do Europy, a następnie do USA, ale wydawało się, że ten temat mało Brychta interesował. Prawdziwym bohaterem książki był uciekinier z Europy Wschodniej nazwiskiem Miller - tak brzmiało panieńskie nazwisko matki Brychta - konfrontujący swoją własną estetykę Europejczyka o bogatym doświadczeniu życiowym z prostactwem nowego kontynentu. Nie były to obserwacje odkrywcze; po kilkumiesięcznym pobycie w Kanadzie, spędzonym w znacznej mierze w środowisku niedawnych emigrantów z Polski, Brycht narzekał na wulgarność amerykańskich samochodów, tanie fascynacje wschodnimi metodami walki wręcz - którym przeciwstawiał szlachetną prostotę boksu - natrętny komercjalizm reklam telewizyjnych. Kevin Windle, wysoko ceniący polską twórczość Brychta, tłumaczył powieść bez entuzjazmu. Kanadyjskie wydawnictwa, którym książkę zaproponowano, nie wyraziły zainteresowania, nie przyniósł też rezultatów konspekt scenariusza filmowego.

Nie chcę być politycznym

Niepowodzenie "Stopy Ikara" było pierwszą literacką konfrontacją Brychta z Zachodem od chwili jego wyjazdu. Uważał się za fachowca i zapewne zdawał sobie sprawę z mankamentów powieści, ale zachodnie wydawnictwa musiał postrzegać przez pryzmat historii "Dancingu w kwaterze Hitlera", we Francji tłumaczonego dla Gallimarda, w Niemczech przynoszącego mu honorarium pozwalające na zakup ośmiocylind rowego BMW. Nie całkiem poj mował różnicę pomiędzy Andrzejem Brychtem, obiecującym pisarzem zza żelaznej kurtyny, a Andrzejem Brychtem emigrantem. Obca mu była specyfika kanadyjskiego rynku wydawniczego, we wczesnych latach siedemdziesiątych nastawionego głównie na literaturę anglosaską, stroniącego od przekładów, niezainteresowanego doświadczeniami nowych przybyszów. Jego znajomość angielskiego nie wystarczała, aby mógł w pełni pojąć techniki pisarskie, używane przez autorów amerykańskich powieści sensacyjnych; w tej kategorii "Stopa Ikara" nie miała szans. Wiosną 1973 pisał do Polski, że choć jego świeżo ukończona powieść jest właśnie przekładana na angielski, nie jest pewien, czy zostanie wydana.

Na pozór zbagatelizował sprawę "Stopy Ikara" i mogło się zdawać, że brak sukcesu nie dotknął go szczególnie. Ale w niespełna rok po przyjeździe do Kanady, w marcu 1973, pisał w liście do matki: "Noszę się z zamiarem nawiązania pewnych kontaktów z krajem. Uważam, że zaszły tam pewne zmiany, które przekreślają sens polityczny mojego wyjazdu... Chciałbym zrezygnować ze statusu uchodźcy politycznego, który otrzymałem w Belgii... Nie znaczy to, że chcę natychmiast stąd wyjechać, ale w sensie duchowym czuję się bardzo związany z krajem... Świadomość, że jestem na »kontrze« z Polską najbardziej mi przeszkadza... Można traktować różnie mój wyjazd i te kilka krzyków, które wydałem z siebie na łamach emigracyjnego pisma. Rzecz w tym, że nie chwilowe uniesienia decydują o całokształcie życia człowieka".

I wtedy to będzie moja Warszawa

Eugenia Brycht zrozumiała te słowa jako zamiar powrotu jej syna do Polski, tym bardziej że w tym samym liście prosił o dokładny adres Wydawnictwa Łódzkiego. Nie wiadomo, do jakiego urzędu się udała, ale poinformowano ją, że w przypadku powrotu grożą mu dwa lata więzienia. Brycht odpisał, że wracać nie ma zamiaru, w więzieniu siedzieć nie będzie i pragnie jedynie nawiązać stosunki z Polską. Pisał, że choć czuje się samotny, pozbawiony przyjaciół i środowiska zawodowego, a nawet stale zagrożony, zamierza zostać na Zachodzie do chwili, kiedy będzie mógł "wrócić z tarczą, a nie na tarczy". "Jeśli kilka moich książek ukaże się w kilku obcych językach - pisał - jeśli fachowcy powiedzą głośno, że ten polski pisarz to bardzo dobry pisarz, to będzie sukces i to mi zupełnie wystarczy. Ale tylko z tym mogę przyjechać do Warszawy, i wtedy to będzie moja Warszawa, ponieważ mnie uszanuje, a na tym mi najbardziej ze wszystkiego zależy. Bo w gruncie rzeczy nie gram z tym światem, tylko cały czas z tamtym, który na chwilę opuściłem".

Była to jasna i jednoznaczna deklaracja, wiernie odpowiadająca temu, co zawarł w "Słowach z chaosu". Brycht wyjechał z Polski w poszukiwaniu siebie jako pisarza, a nie z jakichkolwiek powodów ideologicznych lub światopoglądowych. Ale kryteria sukcesu, jakie stawiał sobie samemu, były wygórowane - pragnął literacko zaistnieć na Zachodzie, pisząc nowe książki po polsku i na emigracji. Takie przypadki nie zdarzały się często. Co więcej, Brycht od początku odrzucił koncepcję pisania o swojej własnej, polskiej przeszłości, uważając tamten rozdział za zamknięty literacko. Jego artystycznym marzeniem, któremu dawał wyraz jeszcze w Polsce, były powieści wychodzące poza zakres osobistych doświadczeń autora, w których mógłby podzielić się własną wizją społeczeństwa i historii. Nie jest całkiem jasne, dlaczego świadomie rezygnował z największych atutów swojej prozy - prostoty narracji i konstrukcji, obok języka najcenniejszych elementów swojego pisarskiego warsztatu, o wartości wielokrotnie potwierdzonej sukcesem wśród krytyków i czytelników.

To straszni ludzie

Jego skromne i typowe doświadczenia emigracyjne również niełatwo dawały się spożytkować w Kanadzie jako budulec literacki. Prace, jakie wykonywał, były przypadkowe, a do Kanady przyjechał bez znajomości angielskiego, co automatycznie skazywało go na środowisko niemal wyłącznie polskie. Przed kanadyjską Polonią starszego pokolenia przestrzegał go Jerzy Giedroyc w liście wysłanym do Brukseli na początku zachodniej odysei Brychta: "Niech pan będzie ostrożny, to straszni ludzie". Dla torontońskiej Polonii wczesnych lat siedemdziesiątych, parafialnej, antyinteligenckiej, nie okazującej potrzeb kulturalnych, programowo odrzucającej wszystko, co związane było z komunistyczną Polską, nazwisko "Andrzej Brycht" w najlepszym wypadku nie znaczyło nic. Jego środowisko stanowili ci, dla których istniał jako pisarz - niedawni przybysze z Polski, często młodzi i planujący powrót po zgromadzeniu w Kanadzie oszczędności, umożliwiających im lepszy start w kraju, oraz polscy Żydzi z emigracji marca '68. Lubiano go, uchodził za człowieka pogodnego i nie dzielił się publicznie swoimi uczuciami, ale trudno wyobrazić sobie kogoś bardziej osamotnionego i nieszczęśliwego. Na początku roku 1974 pisał do Polski: "Widać z dystansu coś takiego obrzydliwego w tamtych ludziach. I ci literaci, i dziennikarze - wszystko śmierdziele. Zresztą tacy sami, jak tutejsi. Wszystko jest absolutnie takie same, pewnie się starzeję, bo już mam wszystkiego dość. Najchętniej bym wrócił, ale jak sobie wyobrażę głupie gęby warszawskich mądrali, to aż mnie ciarki przechodzą i wolę siedzieć dalej na drugiej stronie bagna".

Choć tęsknił za Polską, intelektualny i duchowy kontakt z krajem utracił bardzo szybko. Nie mogąc istnieć w tamtej rzeczywistości, nie chciał też o niej słyszeć, wierząc, że poczucie oddalenia i osamotnienia okaże się przez to mniej dojmujące. Niekiedy zdarzało mu się przejrzeć egzemplarz "Polityki", ale polskich książek nie czytywał. Z początku, niepewny siebie w nowym miejscu, lgnął do ludzi i chętnie inicjował kontakty towarzyskie, ale z czasem począł unikać większych zgromadzeń, obracając się głównie w kręgu kilku bliższych znajomych. Pił znacznie mniej niż w Polsce, zaczął dbać o siebie fizycznie i mniej lub bardziej regularnie pojawiał się na siłowni, gdzie podnosił ciężary i poprawiał kondycję, walcząc z nadmiarem tuszy. Zmienił sposób bycia - choć często opowiadał o dawnych przewagach fizycznych i zdarzało mu się bywać w barach, unikał sytuacji mogących zaowocować bójką. Tylko jeden raz, w piwiarni, którą niekiedy odwiedzał, stracił panowanie nad sobą. Kiedy kilku młodych ludzi przy sąsiednim stoliku poczęło czynić głośne i obraźliwe uwagi pod adresem ciemnoskórego chłopaka, siedzącego obok w towarzystwie dziewczyny, Brycht zdjął okulary i gwałtownym ruchem poderwał się, przewracając krzesło. Konflikt zażegnano.

Courrier Challenger do Hamilton

Przez blisko rok nie pracował zawodowo. Próbował pisać konspekty scenariuszy dla kanadyjskiej telewizji, za co od czasu do czasu otrzymywał niewielkie honoraria. Większość z tych projektów miał realizować Tadeusz Jaworski, znany polski dokumentalista i laureat festiwalu w Oberhausen, który po marcu '68 wyemigrował z Polski i osiedlił się w Toronto. Przebicie się na niewielkim i hermetycznym rynku kanadyjskiej produkcji telewizyjnej i filmowej było trudne i rzadko udawało się nawet emigrantom z Czechosłowacji, otoczonym nimbem sukcesów czeskiego kina drugiej połowy lat sześćdziesiątych. W maju 1974, obarczony sporymi długami, jakie zaciągał na życie, Brycht podjął kolejną, tym razem dobrze płatną, pracę kierowcy autokaru wożącego pasażerów linii lotniczych pomiędzy torontońskim lotniskiem a miastem Hamilton, odległym o niespełna godzinę drogi.

Brycht był szaleńcem samochodowym najwyższego stopnia i nic nie sprawiało mu większej przyjemności niż znalezienie się za kierownicą. W Polsce w arkana sportowej jazdy wprowadzał go Krzysztof Komornicki, w latach sześćdziesiątych fabryczny kierowca teamu Renault Alpine; Brycht marzył, że kiedyś wystartuje w rajdzie międzynarodowej rangi. W Kanadzie za pierwsze zarobione pieniądze kupił szybką i zwrotną Toyotę Corollę SR-5, którą szalał po mieście i wkrótce rozbił. Jeśli nie mógł żyć z literatury, posada kierowcy była dla niego zajęciem optymalnym. Przejeżdżał sześćset kilometrów dziennie kilkudziesięcioosobowym autokarem Courrier Challenger z potężnym silnikiem diesla, prowadząc go pewnie i agresywnie. Monotonię regularnych kursów po wielopasmowej autostradzie urozmaicał sobie przejeżdżaniem poszczególnych odcinków na czas, a wyprzedzające go ciężarówki prowokowały go do wyścigów. Wchodził wtedy w długie łuki ramp na niskim biegu i na granicy przyczepności, a za szybami autokaru migały zmartwiałe z przerażenia twarze jego pasażerów.

Uciekłem od siebie

Wynajął lepsze mieszkanie z nową towarzyszką życia, co miesiąc odkładał pieniądze na wysoko oprocentowaną książeczkę oszczędnościową i swoje pierwsze wakacje spędził na Jamajce, ale wydawało się, że pierwsza od lat chwila życiowej stabilizacji nie przynosi mu ulgi. Pisał: "Co takiego się stało? Że uciekłem z Polski, w gazetach opisali. No to uciekłem, jak mi się udało, to uciekłem. A teraz marzę, żeby wrócić do Polski, to jest moje marzenie. Czy ktoś jest to w stanie pojąć? Czy te barany mogą pojąć, że ja nie uciekłem od nich, bo wcale nie byli tacy źli dla mnie - ale ja po prostu uciekłem od siebie".

Wbrew pozorom i wielokrotnym rozwodom, Brycht miał silnie rozwinięte poczucie rodziny. Jego związek z matką, kobietą prostą, zwykłą przeliczać wszystko na pieniądze, był nierozerwalny. Mimo targającej nim depresji, pisywał do niej regularnie, obszernie i optymistycznie. Czuł się za nią odpowiedzialny i pomagał jej materialnie niemal od początku swego pobytu za granicą, choć jego własną sytuację życiową cechował permanentny brak finansowej stabilizacji. Pomagał też pozostałemu w Polsce synowi, Norbertowi, i jego matce, swojej pierwszej żonie.

Trudno go było nazwać przystojnym, ale miał naturalny, nieudawany i rubaszny urok, śmiał się łatwo, a chwilami, mimo swoich pokaźnych rozmiarów i nie zawsze najlepszych manier, zdawał się nieśmiały.

Lubiły go kobiety. Czuł się dobrze w ich towarzystwie i traktował je z nieco prowincjonalną rewerencją, okazując im pozbawione natarczywości zainteresowanie. W Toronto, po rozstaniu ze swoją trzecią żoną, Aleksandrą Gaganaszwili, która zamieszkała na stałe w Belgii, bardzo prędko znalazł się w kolejnym związku. Jego czwartą żoną została Krystyna Żeglińska, młoda emigrantka z Polski, z wykształcenia filolog klasyczny. W Kanadzie, w trudnych warunkach materialnych, ukończyła bibliotekoznawstwo, aby zdobyć konkretny zawód. Wyróżniała ją skromność osobista i prostota życiowych zasad, a związek z Brychtem był dla niej decyzją na zawsze. Miała na niego łagodzący wpływ, jej obecność potrafiła odpędzić, lub przynajmniej ukryć, dręczące go demony.

W połowie lat siedemdziesiątych, z dobrze płatną pracą i ładnym, wygodnym mieszkaniem, z nowym samochodem i wysokiej klasy sprzętem stereofonicznym, o jakim marzył od lat, Brycht kontynuował próbę "małej stabilizacji".

Posyłał synowi sprzęt muzyczny, matce - większe sumy pieniędzy, zaczął spłacać stare długi i marzył o ufundowaniu stypendium literackiego dla młodych pisarzy polskich, podobnego z założenia do nagród Fundacji Kościelskich. Oczekiwał decyzji w sprawie projektów filmowo-telewizyjnych, wierzył, że uda mu się w końcu przebić, ale rok spędzony nad "Stopą Ikara" uważał za zmarnowany. Żałował też, że wcześniej nie przyłożył się do nauki angielskiego, co umożliwiłoby mu łatwiejsze znalezienie lepiej płatnej pracy. Liczył, że jeśli któryś z jego scenariuszy zostanie skierowany do produkcji, otrzyma bardzo jak na owe lata wysoką sumę stu tysięcy dolarów. Takie honoraria istotnie płacono w połowie lat siedemdziesiątych - ale doświadczonym scenarzystom hollywoodzkim, a nie w częściowo upaństwowionej telewizji kanadyjskiej, wiecznie borykającej się z cięciami budżetowymi.

Pięć tysięcy dolarów

Choć były to dla niego dobre lata, nie miał poczucia trwałości tego stanu. Zamieszkał w Hamilton, gdzie Krystyna Żeglińska dostała pracę w swoim zawodzie i dokąd dojeżdżał codziennie swoim autokarem. Wynajął jasne mieszkanie z dużym balkonem w przemysłowym mieście, znanym ze swoich stalowni, wiecznie zasnutym dymem z hutniczych pieców, pełnym równo ustawionych domków z czerwonej cegły, gdzie jedyną rozrywkę stanowiły zakupy i kino. Toronto, odległe o godzinę drogi, w latach siedemdziesiątych rozwijające się szybko i dynamicznie, również nie stanowiło oazy kultury i intelektu. Można tam było pójść na koncert czy wejść do lepszej biblioteki, ale w tym mieście przybyszów pierwszej generacji, pragnących zaspokoić swoje potrzeby materialne i biologiczne, brakowało spontanicznej wielowymiarowości życia kulturalnego, cechującej starsze metropolie. Myśl o powrocie do Polski nie nurtowała go wprawdzie równie dojmująco jak przedtem, ale nadal planował sfinansowanie tam restauracji ajencyjnej czy motelu, który miałaby prowadzić matka jego syna. "Czasami - pisał wiosną 1975 - zmienia się mieszkanie w ciągu godziny, miasto w ciągu jednego popołudnia, a kraj w ciągu jednego dnia".

Trzy tygodnie wakacji roku 1975 spędził z Krystyną, zwiedzając muzea na zachodzie Europy, gdzie przejechał sześć krajów i ponad pięć tysięcy kilometrów. W dzień po powrocie do Kanady reżyser Tadeusz Jaworski zawiadomił go, że państwowa telewizja prowincji Ontario, o profilu przypominającym ambitny amerykański kanał Public Broadcasting Service, gotowa jest do podpisania kontraktu na wieloodcinkowy serial. Brycht otrzymał zaliczkę w wysokości pięciu tysięcy dolarów i postanowił, że za kierownicę nie wróci.

Serial pójdzie na cały świat

Tematem serialu, zatytułowanego "Proces Jezusa" i opartego na kanwie współczesnego procesu sądowego we Francji, miał być antysemityzm Kościoła, w ciągu dwóch tysięcy lat obarczający Żydów winą za śmierć Chrystusa. Pomysł zyskał aplauz wszystkich. Jaworski, w latach sześćdziesiątych jeden z czołowych twórców polskiego filmu dokumentalnego, którego filmy "Kapo" i "Źródło" zdobyły międzynarodowe laury, zaczął w Kanadzie od sukcesu - jego film o wyprzedaży ziemi Amerykanom w najmniejszej z kanadyjskich prowincji otrzymał nominację do Oscara. Teraz jego ambicją było zmierzenie się z problemem uniwersalnym, wykraczającym poza lokalne ramy. Dla Brychta film i telewizja była marzeniem zarówno z punktu widzenia życiowego - pisanie scenariuszy umożliwiało lepsze dochody niż pisanie książek - jak i artystycznego. Postrzegany dotąd jako wirtuoz jednej struny, on także szukał tematu pozwalającego mu na pełne rozwinięcie pisarskich skrzydeł. TVO, ontaryjska telewizja publiczna zajmująca się produkcją programów edukacyjnych, pragnęła zademonstrować zakres swoich możliwości kulturotwórczych. Wyasygnowano znaczny jak na Kanadę, ponadpółmilionowy budżet, a narratorem filmu był najwybitniejszy z kanadyjskich aktorów, Christopher Plummer. Dziesięciu kamerzystów kręciło materiał we Włoszech, Izraelu i Meksyku.

Po trzech latach w Kanadzie i jednej nieudanej powieści, Brycht wierzył głęboko, że "Proces Jezusa" stworzy mu szansę, o której marzył. Otrzymał pierwsze znaczne honorarium, wynoszące około 20 tysięcy dolarów, powstała również propozycja książki zbudowanej na podstawie scenariusza i rozprowadzanej przy okazji emisji filmu. "Serial pójdzie na cały świat" - pisał jesienią 1976. W jego rozmowach z wydawcami scenariusz ważnego jak na Kanadę serialu stanowił znaczny atut - Brycht negocjował wydanie dwóch książek w niewielkim torontońskim wydawnictwie Simon & Pierre, którego szefem był Rolf Kalman, węgierski Żyd, emigrant z roku 1956.

"Proces Jezusa" okazał się filmem wysoce kontrowersyjnym. Brycht od czasu swoich dziecięcych jeszcze doświadczeń w łódzkim internacie urszulanek uważał się za człowieka wrogiego wszelkim religiom, a Jaworski, pochodzący z mieszanego małżeństwa, miał za sobą gorycz polskiego doświadczenia marca '68 i antysemickiej czystki, w wyniku której wyrzucono go z pracy. Jeszcze przed emisją grupa przedstawicieli rozmaitych wyznań - w tym arcybiskup diecezji rzymskokatolickiej, biskup anglikański, przewodniczący torontońskiej rady rabinackiej i prezes Kongresu Żydów Kanadyjskich - domagała się wycofania serialu. Jaworskiemu zarzucano, że film o nietolerancji jest w istocie rzeczy antyreligijny i antykościelny - jedynym przedstawicielem Kościoła w filmie był ultraprawicowy, nacjonalisty i antysemicki ksiądz francuski, swego czasu zawieszony przez Kościół za swoje poglądy, o czym w serialu nie wspominano. "Proces Jezusa" nazywał go "teologiem i księdzem o międzynarodowej sławie".

Choć na skutek protestów poczyniono w filmie zmiany i nie brakowało poważnych głosów w obronie serialu, "Proces Jezusa" nie stał się sukcesem. Ministerstwo edukacji prowincji Ontario zakazało jego projekcji w szkołach.

Dynamit w garści

Niesnaski Brychta z Jaworskim, natury zarówno artystycznej jak i osobistej, zaczęły się jeszcze w czasie produkcji serialu. Obaj byli z natury twórcami kameralnego wymiaru, najlepsze filmy Jaworskiego cechowała maksymalna prostota środków wyrazu, zaś talent Brychta ujawniał się najbardziej wyraziście w małych formach. Choć Jaworski miał za sobą doświadczenie pełnometrażowego dokumentu o Afryce, zatytułowanego "Zmierzch czarowników", a Brycht był współautorem scenariuszy fabularnych, żaden z nich nie pracował uprzednio przy wielogodzinnym serialu, opartym bardziej na imponderabiliach niż na konkrecie, wymagającym szczególnego tempa i dynamiki. Jaworski nie był zadowolony ze scenariusza, zaś Brycht niechętnie zgadzał się na kolejne przeróbki. Mówiąc o swojej roli w filmie, Jaworski używał wyrażenia "auteur", łącząc pod tym mianem rolę reżysera, producenta, montażysty, współtwórcy scenariusza i autora dokumentacji. Brycht uważał, że jego własna rola w filmie została zmarginalizowana. Jego nazwisko pominięto w broszurze promocyjnej serialu, gdzie na 36 stronach znalazły się wywiady z Jaworskim i z operatorem filmu, Witoldem Leśniewiczem, wypowiedzi kilkunastu autorytetów naukowych występujących w filmie, a nawet bibliografia, składająca się z kilkudziesięciu pozycji. Wkrótce ich stosunki uległy dalszemu pogorszeniu - Brycht zaangażował się w publiczny i ostentacyjny romans z żoną człowieka, którego poznał przez Jaworskich. O przyszłej współpracy nie mogło być mowy; Brychta nie zaproszono na oficjalny bankiet z okazji ukończenia filmu, co odczuł jako osobisty policzek.

Brycht stracił motywację jeszcze w czasie kręcenia filmu. "Proces Jezusa" istotnie otworzył mu wiele drzwi. Kevin Windle, wtedy już zamieszkały w Australii, nadal tłumaczył cierpliwie konspekty i propozycje - ale Brycht uskarżał się na brak zainteresowania pisaniem. "Do niczego mi się nie spieszy - pisał, artykułując precyzyjnie kliniczne objawy egzystencjalnej depresji - nic mi nie imponuje, niczego nie pragnę do tego stopnia, żeby się zatrząść czasami z tego pragnienia". Wprawdzie twierdził, że nadal ma "dynamit w garści" i pochlebiał sobie: "gdybym chciał - naprawdę chciał - tobym był Sołżenicynem bloku satelitów!", ale było oczywiste, że nawet jego samego te słowa nie mogły przekonać. Po części zdawał sobie sprawę ze swojego stanu psychicznego, a nawet z jego powodów: pisał, że wypalił go błyskawiczny i trudny do przebicia sukces lat 1967-1970. "Po takim czymś - skarżył się - człowiek chce szumu i hałasu coraz więcej koło siebie, jak narkotyku. Kiedy tego braknie, to depresja przychodzi i najlepiej wtedy zostać kierowcą autobusu".

W jednym z jego listów znalazły się słowa groźne, kwestionujące wszystko co osiągnął w życiu pomiędzy czasem spędzonym w kopalni a dniem, kiedy zaczął wylewać beton jako robotnik w Brukseli: "Dawniej jakby tęskniłem, bo to przyzwyczajenie, odruch jak u psa. Czas wyczyścił to ze mnie i dlatego jasno widzę, po co wyjechałem. Gardzę nie tylko tamtymi owocami, ale też najmocniej sobą dawnym".

Ja i szakale

W drugiej połowie lat siedemdziesiątych, zanim jeszcze "Proces Jezusa" został ukończony, coś zaczęło się zmieniać w osobowości Andrzeja Brychta. Przestał podtrzymywać stosunki towarzyskie z większością dawnych znajomych, unikał spotkań, niechętnie odpowiadał na telefony. "Ze wszystkimi jestem na noże - pisał - i im więcej mam wrogów, tym lepiej się czuję". W rzeczywistości wrogów nie miał, bo nie stwarzał powodów, aby stać się jego wrogiem. Czasami pożyczał pieniądze, których nie miał z czego oddać i zdarzało się, że urządzał awantury, ale na wrogów nie zasługiwał. Chciał jednak w nich wierzyć, a w jego słowach zaczęła się pojawiać nienawiść. Przestał szanować własny talent i własne dokonania. Mawiał, że jeśli ktoś mu zaproponuje wyższe honorarium za niewydanie książki niż za jej druk, bez namysłu wybierze większą sumę. Nie on jeden postrzegał ludzi w kategoriach "ja i szakale", ale jego dawna, impulsywna natura znalazła teraz ujście w słowach, jakie wygłaszał i pisał. Polska jest krajem chamów, szczurzego współzawodnictwa - powtarzał. Polacy pragną się sprzedać, ale "nikt nie kupi Polaka w jego czystej formie. Nikt. Nigdzie".

W tych latach napisał dwa dłuższe opowiadania - "Zmienną ogniskową" i "Hubris". Pełne goryczy i pretensji do świata, odzwierciedlały jego stan duchowy. Jego angielszczyzna, choć silnie akcentowana, stała się płynna - czytywał teraz Ezrę Pounda, Williama Blake'a, T. S. Eliota. Przez jakiś czas fascynowała go indywidualistyczna filozofia Jiddu Krishnamurtiego, który twierdził, że nie przynależy do żadnego plemienia ani żadnej kultury. W niej znajdował teoretyczne uzasadnienie ogromu alienacji, samotności i opuszczenia, jakie towarzyszyły mu stale. W roku 1980, w osiem lat po jego przyjeździe do Kanady, Rolf Kalman z wydawnictwa Simon & Pierre wydał "Zmienną ogniskową", przełożoną przez wiernego Kevina Windle'a i zatytułowaną "Zoom". Sprzedano mniej niż tysiąc egzemplarzy tej jedynej książki, jaką Brycht opublikował w Kanadzie.

Dodatkowym komplikacjom uległo jego życie osobiste. W marcu 1979 urodził mu się drugi syn, Bernard, a w rok później - córka z pozamałżeńskiego związku. Na kilkanaście miesięcy odszedł od swojej żony, Krystyny, której twarda lojalność stanowiła jedyny stabilny element jego życia. Wynalazł metodę zdobywania funduszy na życie, będącą odpowiednikiem zaliczek, jakie kiedyś pobierał w wydawnictwach i redakcjach w Polsce - pożyczał pieniądze na życie pod zastaw praw do przyszłych, planowanych dopiero książek. Pytany o projekty literackie, odpowiadał, że właśnie zabiera się do pisania swojego opus magnum, wielusetstronicowego dzieła, w którym zawrze wszystkie własne prawdy, ale nigdy nie mówił, o czym miała być ta książka.

"Łatwiej mi się żyje tutaj - pisał do matki - bo założenia tego świata są jasne: zżerać żywcem jeden drugiego, w biały dzień, na oczach wszystkich, bezwstydnie. Jest to świat zwierząt, jakichś takich przedpotopowych, okropnych. Myślę, że taki układ długo nie potrwa, może my tego nie dożyjemy, ale to pójdzie w gruzy. Ciekawe, jak siedzieć tu, działać między tymi szaleńcami, pisać dla nich, gotować garnki mętnej strawy dla tych obłąkanych mózgów".

Dźgam brzuch potwora

Szykował się do kolejnego "garnka mętnej strawy" - książki o skorumpowanym i zżeranym przez nienawiść człowieku, który spalił swój dom wraz z zawartością i żoną, a skończył w szpitalu dla psychicznie chorych. Jego kanadyjski wydawca, Kalman, zaakceptował konspekt i obiecał zaliczkę. "Po tylu próbach - pisał Brycht w tym samym liście - wiem, co piszę. I, prawdę mówiąc, wcale mnie nie podnieca forsa w tym wypadku. Moje pragnienie ogranicza się do pokazania wszystkim skurnolom, wszystkim - i tym w kraju, i tutaj, że jak pan Brycht wypuszcza cios, to nokautuje. Bo ja jestem, jak tu mówią, heavyweight, czyli waga ciężka, a z takim to żartów nie ma".

Były to żałosne słowa. Brycht musiał wiedzieć, że literatura nie powstaje z chęci "pokazania skurnolom". Po przyjeździe do Kanady mawiał, że pozostawia za sobą przeszłość, i że interesuje go tylko nowe życie - to wszystko, co przeżyje i napisze w przyszłości. Ale aby zacząć nowe życie, musiał się najpierw uwolnić od czasu przeszłego, a tego zrobić nie potrafił. Polska przeszłość pozostała jego jedynym punktem odniesienia.

"Kiedy wyjechałem z kraju - pisał - i nadziałem się na żydków i innych pętaków z emigracji, to pisałem do Ciebie i paru innych osób, że wydaję walkę całemu światu, że nie należę nigdzie i do nikogo, że mam gdzieś emigracje i politykę, i polską administrację, i całe to błotko dotychczasowego życia. Postanowiłem sobie, że dojdę do tego, że będę jednym z najsławniejszych pisarzy świata - a nie lokalnym literatem. To długa droga, nikt mi nie wierzył. Kiedyś taki [Janusz] Przymanowski zgorszył się, gdy mu w oborach powiedziałem: ja nie na ten rynek. Nie na Polskę, nie na Bułgarię, nie na Rosję nawet. Ja jestem partyzant i dźgam brzuch potwora...

Przecież mogłem zostać w Jeleniej Górze! Mogłem zostać w Siedlcach! Mogłem zostać w Warszawie! Mogłem zostać pisarzem emigracyjnym, bżdżącym co parę miesięcy w "Kulturze" paryskiej! Mogłem, mogłem, mogłem.

Nie. Ja wydam książkę, i ona pójdzie na wiele języków świata. Nie jako ewenement prowincjonalny, jak np. Andrzejewskiego książki, bo to trzeba i z polskiej literatury coś przełożyć w Ghanie. Nie. To będą miliony nakładu. Wszędzie".

Brodaty żydek Marks z gromadą mniejszych szczurów

Brycht doskonale wiedział, że milionów nakładu nie będzie. W siedem lat po wyjeździe z kraju znajdował się w stanie dziwnego, nie całkiem wytłumaczalnego bezwładu. Do Polski, za którą do bólu tęsknił, wrócić nie chciał. Żył w obcej mu Kanadzie, gdzie zaznawał kolejnych klęsk. Jak zawsze wierzył, że ktoś - nie on - musi ponosić odpowiedzialność za jego niepowodzenia i komplikacje losu. Dręczące go upiory pojawiły się znów, bardziej złowrogie niż kiedykolwiek. Wiosną 1978 roku, jeszcze przed emisją "Procesu Jezusa", ale już świadomy, że serial nie stanie się odskocznią do wielkiej kariery, pisał do matki:

"A propos tych siedmiu lat chudych, to Ci powiem, że żydkowie jak zwykle nas oszukali: chudych jest zawsze czternaście. Wiesz, ta biblia to żydowska sprawka, ciemna bardzo. Tak samo z tym Joshuą, zwanym przez Greków Jezusem, to też niejasne... Teraz idą święta Wielkanocy, z powodu tricku, że niby ktoś ożył po śmierci. Więc ja Ci przesyłam najlepsze życzenia wesołych świąt, ale tak sobie myślę, że byłyby one weselsze, gdyby ten sprytny żydek okazał nam jeszcze raz tę sztuczkę i ożył raz jeszcze na Madison Square w Nowym Jorku: wyobrażasz sobie te transmisje na cały glob? Ile by żydki na tym zarobili? Albo jakby ożył Marks? I Engels, też żydki przecie? I prawie całe biuro polityczne rosyjskie podczas rewolucji? I ten Beria? I Hitler, półżydek... Czy widzisz teraz, jak strasznie żydowską sprawą jest świat, historia, idee? Religia białych ludzi? Tysiąc lat temu przywlekli żydowską religię, chrześcijaństwo jest pochodną judaizmu, cała zabawa z biblią i Jezusem jest zbiorem żydowskich opowieści, a głupcy w Europie dali sobie to zaszczepić, podczas gdy żyd pustoszył im spiżarnię".

"Nie myśl sobie - kontynuował - że jestem antysemitą i że to mi odbiera sen. Po prostu stwierdzam fakty i efekty: żydzi to kalectwo i zgnilizna świata. Ale żeby rozwiązać ten problem, trzeba czegoś więcej niż równie chorych działań Hitlera. Trzeba odrzucenia każdej, absolutnie każdej ideo-logii, która nosi na sobie piętno żydostwa. Dlatego Rosja powinna jasno ustawić problem marksizmu, zerwać ten płaszcz, osłaniający przecież chwalebny nacjonalizm. Co tam jeszcze robi ten brodaty żydek Marks z całą gromadą mniejszych szczurów?"

W kontaktach z ludźmi Brycht nie ujawniał tych resentymentów. Zawsze pełen najrozmaitszych fobii i uprzedzeń, nie okazywał skrzywień rasowych czy etnicznych. W pierwszych kanadyjskich latach pokaźną część jego towarzyskiego kręgu stanowili polscy Żydzi, emigranci z marca '68, w przeciwieństwie do emigracji starszego pokolenia świadomi jego literackiej tożsamości. Nie wydawał się zainteresowany ich szczególnym doświadczeniem, postrzegając ich tak samo, jak wszystkich innych przybyszów z Polski. Jego sympatie i awersje, często irracjonalne, nie dawały się zaszeregować według narodowych podziałów. Zarówno w Polsce, jak i w Kanadzie wśród ludzi znających go blisko i długo znajdowali się Żydzi, którym nie ukazywał tej strony swojej osobowości. W zachowanej korespondencji Brychta z wcześniejszych lat również nie ma śladów antysemickich uprzedzeń; list z roku 1978 prezentował objaw nowy i dotąd ukrywany.

Ostatni inżynier dusz

To, że czuł się predestynowany do ferowania wyroków moralnych i osądzania narodów i ideologii, stanowiło paradoks jedynie pozorny. Lata, kiedy Brycht podejmował decyzję o zostaniu pisarzem, przypadły na okres stalinizmu. Niewierzący w Boga i w ideologie, bez silnych więzów środowiskowych, całą swoją osobowością uwierzył wtedy w rolę nauczyciela narodu, społecznego kapłana i mędrca, o pozycji zagwarantowanej na zawsze. Jego wzorcami przez całe lata byli Jarosław Iwaszkiewicz i Jerzy Andrzejewski, stale otoczeni powszechnym szacunkiem, nie całkiem podlegali prawom obowiązującym zwykłych śmiertelników. Nawet wielkie wstrząsy systemu, jak październik '56, nie zachwiały ich pozycji ani przywilejów. Namaszczony jednako przez władzę i krytyków, wyniesiony na szczyty literackiej hierarchii Brycht widział się, jeśli nie ich następcą, to w każdym razie członkiem tego samego ekskluzywnego klubu. W istocie rzeczy był ostatnim "inżynierem dusz" PRL-u, poststalinowską resztówką, należącą do czasu przeszłego już wtedy, gdy jego nazwisko otaczała zinstytucjonalizowana klaka. Jego autentycznie rebeliancka osobowość kolidowała z oficjalnymi pieszczotami, jakimi obdarzano go pod koniec lat sześćdziesiątych i ten właśnie konflikt leżał u podłoża jego wyjazdu z Polski. Ale blichtr tamtego czasu, poklask prasy i tłumy na wieczorach autorskich, a przede wszystkim nakłady idące w setki tysięcy egzemplarzy pozostawiły na nim ślad, którego nie potrafił się pozbyć. Cechowała go wielka odporność na fizyczną niedogodę, ale każde niepowodzenie życiowe czy artystyczne, jakie stało się jego udziałem, odczuwał w sposób zwielokrotniony. Konfrontował je bowiem nie z tożsamością Brychta - ekswięźnia i eks górnika, ale z noszonym w sobie obrazem wybitnego twórcy, zasługującego na zgoła inny los.

Rolf Kalman sprzedał swoje udziały w Simon & Pierre; po braku rynkowego sukcesu książki "Zoom", wydawnictwo odrzuciło "Hubris". Pod koniec lat siedemdziesiątych, mimo podpisanej umowy i wypłaconej zaliczki, upadł projekt książki o Papieżu, jaką Brycht napisał dla wielkiego amerykańskiego domu wydawniczego Doubleday, kilkakrotnie jeżdżąc w tej sprawie do Nowego Jorku. Według jednego z *wczesnych przyjaciół Brychta, który książkę czytał (jej maszynopisu nie udało się odnaleźć), Doubleday odrzucił złożony w redakcji materiał, zawierający obszerne fragmenty o jednoznacznie antysemickiej wymowie. Brycht zaproponował usunięcie zakwestionowanego tekstu, lecz wydawnictwo nie tylko zerwało z nim umowę, ale również zażądało zwrotu wypłaconej zaliczki, w końcu podając sprawę do sądu. Bez środków do życia, z długami i procesem na karku, Brycht wrócił do rodziny. W dalszym ciągu otrzymywał od czasu do czasu stypendia z ontaryjskiego funduszu kultury na rozmaite pomysły twórcze, ale nie były to sumy duże. Imał się więc rozmaitych zajęć: sprzedawał nowe i używane samochody, pracował dla firm rozprowadzających encyklopedie i chemikalia domowego użytku. Sytuacja polityczna w Polsce mało go interesowała, ale do "Solidarności" miał stosunek wrogi i pogardliwy: "Polakom chodzi wyłącznie o to, żeby nie pracować, odkąd im Amerykanie wsadzili tego papieżyka na stołek" - pisał.

Pękło mi

Latem 1983 wysłał do miesięcznika "Twórczość" maszynopis "Hubrisu". Naczelny redaktor "Twórczości", Jerzy Lisowski, niegdyś bliski znajomy Brychta, nie ocenił tekstu wysoko, ale zaakceptował go do druku, uważając, że po dwunastoletniej nieobecności w kraju nie można prozy Brychta odrzucić. W liście do Lisowskiego, zamieszczonym następnie w periodyku, Brycht wspomniał, że ma do napisania kilka powieści, ale pisze rzadko, mało i krótko. "Myślę, że zbyt wcześnie zacząłem tam w Polsce - pisał. - Pękło mi, chyba dlatego wyjechałem".

Publikacja noweli w "Twórczości" stworzyła mu namiastkę nowej nadziei. Wkrótce po otrzymaniu potwierdzenia druku "Hubrisu" pisał do matki, że ma zamiar wrócić do Polski na stałe, być może już wiosną 1984. Spróbował nawiązać kontakt z wydawnictwami w kraju, ale był to proces mozolny. "Mam ochotę rzucić to wszystko - pisał zimą 1984 - i pojechać w Karkonosze, tam się w starym domu osiedlić, gdzieś koło Szklarskiej Poręby albo Karpacza. Ale to się chyba nie spełni, nie można wejść dwa razy do tej samej rzeki. Tyle tej biurokracji wszędzie, przeszkoda na przeszkodzie. Nie mam na to siły już, zresztą na niczym mi nie zależy, dosłownie na niczym, chcę mieć tylko spokój od innych przedstawicieli gatunku, to wszystko".

Powrót jego żony, Krystyny, nie wchodził w grę. Nie miała w Polsce rodziny - jej rodzice nie żyli od wielu lat, nie żyła też babka, która ją wychowała. W Kanadzie wielkim wysiłkiem i pracowitością stworzyła sobie pozycję zawodową. Pragnęła, aby tam, a nie w Polsce połowy lat osiemdziesiątych i stanu wojennego, dorastało jej dziecko. Brycht, wiecznie zatroskany o losy swego starszego syna, Norberta, zdolnego perkusisty jazzowego i poety, nie był gotów na rozbicie kolejnej rodziny. Pracował w salonie samochodowym jako sprzedawca, a jego dochody, choć nieregularne, stanowiły istotny element domowego budżetu. Wiosną 1984 postanowili kupić stary dom w Hamilton, wyremontować go po części własnymi siłami i albo sprzedać z zyskiem, albo mieszkać w warunkach wygodniejszych od tych, jakie mieli w poprzednim lokum.

Ale po druku "Hubrisu" w Polsce powoli zaczęły się dla niego otwierać możliwości wydawnicze. Nagroda Nobla dla Czesława Miłosza zmieniła stosunek reżimu do pisarzy emigracyjnych - na półkach księgarskich zaczęły pojawiać się książki Marka Hłaski, ukoronowane wielotomową edycją w Czytelniku. Obecność Brychta na łamach "Twórczości" oznaczała zniesienie zapisu cenzorskiego i zielone światło; wkrótce Lisowski zaakceptował do druku "Zmienną ogniskową", a "Kultura" wydrukowała opowiadanie Brychta "Nawet kamień", należące do gatunku fantastyki. W marcu 1985 Wydawnictwo Łódzkie, dotąd niezdecydowane na nawiązanie współpracy z Brychtem, podpisało z nim umowę na książkę "Opowieści z tranzytu", w której, obok dwóch nowel drukowanych w "Twórczości", znalazło się także późniejsze opowiadanie "Sprawy rodzinne".

W grudniu 1986, w piętnaście lat po wyjeździe Brychta z Polski, jego nowa książka, wydana w nakładzie trzydziestu tysięcy egzemplarzy, znalazła się na półkach księgarskich. Otrzymał za nią honorarium w wysokości 650 tysięcy złotych, czyli około tysiąca dolarów.

Czy Andrzej Brycht umie pisać?

W "Opowieści z tranzytu" ingerowała cenzura. Z noweli "Zmienna ogniskowa", w części przejrzyście sfabularyzowanej historii Maksymiliana Kolbego, wyeliminowano fragmenty uznane za obraźliwe dla uczuć religijnych. Brycht umieścił w opowiadaniu szereg ewidentnie antyreligijnych scen, w tym brutalny epizod homoseksualnego gwałtu dokonanego przez zakonników na uczniu w przyklasztornym internacie. Od lat zdarzało mu się publicznie wybuchać antykościelną retoryką. Wspominał poniżające i cielesne kary, stosowane w łódzkim internacie, gdzie znalazł się pod koniec lat czterdziestych, i często powtarzał historię o przymusowych datkach, zbieranych od uczniów na srebrną trumnę dla zmarłego biskupa, którego w końcu pochowano w trumnie drewnianej. Mimo usunięcia z książki szczególnie drastycznych fragmentów, recenzje z "Opowieści" nie należały do entuzjastycznych. Recenzent poznańskiego "Nurtu", w tekście zatytułowanym "To nie to", zauważył, że lata i doświadczenia zwiększyły tylko skalę cynizmu Brychta. "Polityka" poświęciła Brychtowi dwa teksty, z tego jeden pod znamiennym nadtytułem "Czy Andrzej Brycht umie pisać?", "Trzy razy nie" - pisało "Życie Literackie", a krytyk "Kierunków", gdzie Brycht zdobywał literackie ostrogi, komentował z niechęcią, że książka jest "mocna jak tani komiks w wagonie jadącym donikąd". "Czytałem »Zmienną ogniskową« - pisał w paryskiej "Kulturze" Marek Nowakowski, niegdyś wysoko ceniący żywiołowy talent Brychta - z mieszanymi uczuciami dezaprobaty, lekkiego wstrętu, chwilami rozbawienia, rzadziej uznania dla jakiegoś fragmentu, obrazu, dialogu... Relacje między ludźmi, sztuka, miłość, ideały, wszystko to jawi mu się jako brudna gra interesów... Nie ma w tym siły, autentyzmu artystycznego, świeżości. Wyduszone, wydumane. Pretensjonalne, niedobre".

Od ostatnich recenzji książek Brychta w Polsce, pisanych całkiem innym językiem, minęło piętnaście lat.

 

 


"Raport z Monachium"

...Nie ma stabilizacji! Jeszcze nie skończył się czas walki o ŻYCIE, on się dopiero zaczyna! Mówimy: jesteśmy synami tych, co walczyli. Ojciec żołnierz, ojciec partyzant. Lasy, bagna, głód, wszy, komory gazowe - to wszystko przeszłość, która nigdy nie wróci. My już tak nie chcemy, my DZIECI POLEGŁYCH.

W Niemczech umierają powoli na starość esesmani, gestapowcy, żołnierze, zbrodniarze, panowie świata. Też nieźle zmęczeni, choć nie tak jak my. Ale Oni TEŻ MAJĄ DZIECI!

I to są nasi przeciwnicy. Nie ci na pokaz, z gitarami, weseli chłopcy w skórzanych kurtkach, nie ci z reportaży w naszych ilustrowanych brukowcach. Nie ci, o których nasza prasa bębni z maniackim uporem, że to nie chcą iść do Bundeswehry, że to mają dość starego niemieckiego drylu i parcia na wschód. Ale ci, którzy IDĄ do Bundeswehry, ci, którzy spokojnie się uczą, żeby kiedyś umiejętnie kontynuować drogę tego narodu, określoną wyraźnie przez HISTORIĘ.

To, że śpiewają takie same MASOWE, bitlesowskie piosenki, że są tak samo młodzi jak my - niech nas nie napełnia błogim przekonaniem, że oni, tak samo jak my, nie chcą wojny. Że DADZĄ NAM WRESZCIE SPOKÓJ!

Widziałem w Monachium demonstrację POKOJOWĄ. Już trzy dni przedtem zawiadomiono mnie o niej z dumą. MY TEŻ WALCZYMY O POKÓJ - powiedziano. I jaka wolność u nas: policja dała zezwolenie na tę demonstrację! Pojechałem na ten godny szacunku wiec: na niedużym placyku zebrało się DWADZIEŚCIA SIEDEM OSÓB! Policzyłem dokładnie. Zapisałem w notesie. Jeden transparent: CHCEMY POKOJU. Obok przewalały się tłumy ludzi, śpieszących do swoich interesów, ryczały fale samochodów, świat biegł w swoją stronę obok tych DEMONSTRANTÓW, zwykły, codzienny, niemiecki świat. I nikt nie stanął ani na chwilę, nikt nie spojrzał nawet na zziębniętą grupkę trzymającą nieruchomo biedniutki transparencik. NIKT. Po pół godzinie manifestanci w milczeniu i jakby ze wstydem ruszyli do domów.

I byłem nazajutrz na wiecu zwołanym przez NPD. Trudno było przepchnąć się na plac. Okoliczne uliczki zawalone autami i tłumem. Przyszło DWADZIEŚCIA TYSIĘCY LUDZI!

(PAX, Warszawa 1967)

 

 

"Wycieczka Auschwitz-Birkenau"

Znów po Brzezince brodziliśmy, ale ja już nie miałem siły, coś mnie odpychało, coś mi burzyło w głowie i we krwi, patrzeć na nic nie mogłem. - Czego my tu właściwie szukamy - powiedziałem do Roberta. - Groszek sprawę swoją tutaj akurat załatwia? Przecież to łażenie w ogóle nie ma sensu. Trupem śmierdzi. Jeszcze gorzej niż cmentarz, bo na cmentarzu, jasne, każdy ma coś swojego, i gnaty jakiś kamyk zgrabny mu kryje, a tu ani śladu, to mnie strasznie rozpieprza.

- Tak, faktycznie - powiedział Robert.

A Groszek:

- Śladów istotnie tu nie ma wiele, natomiast w Oświęcimiu znajduje się muzeum, dopiero tam uchwycić można trupią woń.

- Byłeś? - spytał Robert.

- Och, kilka już razy. Poetycko to niesłychanie rozwija, mnie przynajmniej. Jutro, mam wrażenie, nic nie stanie na przeszkodzie, abyśmy tam się znaleźli. Postaram się ukazać wam...

- O rany - jęknąłem - całe szczęście, że jutro dopiero. Dziś już mam dość, skończony jestem, panowie, nie mordujmy się więcej!

Groszek chrząknął. Ślinę przełknął suchym gardłem.

- On chyba jednak ma rację - powiedział. - Tego rodzaju wrażenia należy umiejętnie dozować, aby nie popaść w stan znieczulenia intelektualnego. Proponuję, abyśmy zwiedzili miasto, słońce tak pięknie zachodzi, zupełny landszaft, należy ukryć się ze wzrokiem, by nie obrażać tego świetnego instrumentu...

Mówił jeszcze coś w tym stylu, a wiadomo, że koniecznie chciał napić się wódki, ba, spić się na fest, ale on nigdy nie powiedział normalnie o co mu szło, taki już był. [...] I nareszcie poszliśmy na wódkę. [...]

Ogarnęła mnie wściekłość. W stół uderzyłem pięścią.

- Chodźcie! - krzyknąłem. - Poderwiemy coś!

A kiedy oni wstawali, z błyszczącymi oczami, bo dla inteligentów to perwersja rwać dziewczyny w Oświęcimiu słynnym z obozu śmierci, gdzie z dymem poszło cztery miliony ludzi [...], więc gdy wstawali, podpaleni nagłą wyobraźnią, usiadłem z powrotem.

(PAX, Warszawa 1966)








Henryk Dasko - Andrzej Brycht - finał





Roman Samsel - NOC NA PLANECIE WŚCIEKŁYCH KRÓW - Testament Brychta





Andrzej Chojnowski - Sceny ukryte z życia pisarza - Tajemnice Andrzeja Brychta