Gazeta Wyborcza - 11/09/1999

 

 

ANNA BIKONT

Z heroiną na topie

 



Kiedyś Kuba zaprosił psychoterapeutę Tomasza Harasimowicza na rozmowę w radiu o narkotykach. Przed wejściem na antenę dyskutowali szczegóły programu. Kuba powiedział, że chciałby się dowiedzieć, jak wygląda prawdziwy narkoman. - Proszę spojrzeć w lustro - odparował Harasimowicz

 

Już od dawna przymierzałam się do napisania o Kubie. To była głośna sprawa, że on - popularny prezenter radiowy i telewizyjny, człowiek na topie - bierze. Wiedziałam, że Kuba opłaca to kolejnymi, bolesnymi dla duszy i ciała odwykami i stanami depresji. Chciałam, żeby o tym opowiedział. Kuba się zgodził. Snuł wtedy przede mną barwną opowieść z happy endem: zakochał się i przestał brać. Tylko że ja wiedziałam - to nie może być prawda. Gdyby tak łatwo można było wyjść ze świata narkotyków, jak się do niego wchodzi, ubyłoby na świecie sporo dramatów.

Spotkałam się z Kubą po roku. Pojechałam go odwiedzić w ośrodku Monaru dla narkomanów w Głoskowie.

Uważa się powszechnie, że narkomania to problem młodzieży z rodzin patologicznych. Lecz biorą nie tylko blokersi - także dzieci z dobrych rodzin, wychowankowie renomowanych liceów, świetnie ustawieni młodzi pracownicy mediów, reklamy, biznesu. W pewnym momencie Kuba przestał się z tym kryć, zaczął się afiszować. W środowisku mediów był postrzegany jako sztandarowy użytkownik narkotyków. Bierze i jest świetny. Idol młodych, prężnych, zadowolonych z III Rzeczypospolitej, która dała im szansę zarabiać tyle, że stać ich na te same używki co rówieśników zza niegdyś żelaznej kurtyny.

Zaczynali od marihuany

Marzec 1994. Kuba jest bohaterem reportażu w poczytnym piśmie.

"Jego zarobki miesięczne przekraczają roczne zarobki obojga rodziców, którzy w przeciwieństwie do niego mają wyższe wykształcenie. On utknął na trzeciej klasie liceum. Za jedną audycję dostaje więcej niż nauczyciel w szkole, który go nie chciał przepuścić z matematyki. - Urodził się dla radia - mówią jego przełożeni. - Podejść z mikrofonem do manifestujących pod Sejmem chłopów, by porozmawiać z nimi o ich życiu seksualnym, czytać nieistniejącą powieść znanej pisarki i prosić szacownych krytyków literackich o komentarz na gorąco, przekonywać na antenie księdza do prezerwatyw - nic nie stanowi dla niego problemu. Ma świetne pomysły i na dodatek świetny głos".

- Brałem wtedy amfetaminę - opowiada mi dziś. - Potrzebowałem jej w związku z długimi, nocnymi programami. Środowisko wiedziało, że to była amfetaminiarska redakcja.

Kuba miał już wtedy za sobą kawał barwnej biografii. W ostatniej klasie podstawówki przeprowadził się do narzeczonej z mieszkaniem, o kilka lat od niego starszej. W podstawówce też zaczął palić marihuanę.

"Jak się jest w podstawówce, jeszcze się dojrzewa, tacy kolesie, którzy mają swój sekretny świat, w którym się dobrze czują, są lepsi od innych, to strasznie imponuje, człowiekowi się wydaje, że jak trafi do tego świata, to będzie zajebiście" - opowiadał Łucji Łuczywo, która pisała pracę magisterską "Dynamika trajektorii uzależnień, socjologiczne studium młodocianych heroinistów" (obronioną w tym roku na UW). Opisała tam historię kilkunastu młodych narkomanów. Jednym z jej bohaterów był Kuba.

Jej rozmówcy zaczynali z reguły od marihuany. To był przełom 1989/90 roku. Jeszcze się nie kupowało narkotyków, ale marihuanę, tzw. samosieję, można było znaleźć rosnącą gdzieniegdzie, w Warszawie np. na pasie trawy przedzielającym Trasę Łazienkowską, albo kolega muzyk rockowy hodował na balkonie, częstowali nią nieodpłatnie koledzy. Wkrótce zaczął się haszysz, LSD, amfetamina. Narkotyki, które już się kupowało.

Kuba, zaczynając pracę w radiu, uczył się w jednym z najbardziej renomowanych liceów, był w III klasie. Wynajął mieszkanie, zarabiał na siebie.

Tylko ja wiem, że to dealer

Brown sugar - heroinę do palenia - zaczął palić na początku 1996 roku, wkrótce po tym, jak pojawiła się na polskim rynku.

- To było wtedy elitarne. Myśmy się na to rzucili jak wygłodniali. Coś nowego, rewelacja, nikt nic o tym nie wiedział, nikt nie znał osoby, która przestaje palić, nie mieliśmy pojęcia, że to tak ostro uzależnia.

Kuba prowadził wówczas życie jak z żurnala: świetna praca, która go bawiła, sława, wczasy na Karaibach, narzeczona modelka, a przy tym radosne poczucie, że nie należy do establishmentu, ale do kontrkultury. Nie miał co prawda matury, już drugi rok próbował się przez nią przebić w liceum dla dorosłych, ale też gdy dostawał nowe propozycje pracy, nikt go o wykształcenie nie pytał. Za własne pieniądze wydali z kolegą w nakładzie tysiąca egzemplarzy książkę ze swoimi wierszami i prozą. W opowiadaniu napisanym przez Kubę są następujące rekwizyty: gang, narkotyki, amerykańskie samochody, pościg, tragiczna śmierć i dużo pretensjonalności.

- Narkotyki stały się dla mnie jedynym sposobem na uczestniczenie w wielu rzeczach, na to, żeby się nie przejmować i być wyluzowanym. Heroina była elementem pracy - opowiada mi Kuba. - A że w pracy byłem codziennie, szybko zacząłem codziennie brać. Jest taki problem, że ona jest koszmarnie droga. Co prawda kokaina jest jeszcze droższa, ale nigdy się nie rozpowszechniła w moim środowisku. To domena białych kołnierzyków i gangsterów. Jeśli ktoś pracuje, ma pieniądze, ma też większe szanse, że jego branie pozostanie niezauważone. Koledzy z liceum szybko wpadali, bo podbierali pieniądze rodzicom. Gdy się dużo zarabia, a nie chce należeć do wspólnoty japiszonów, to w grupie heroinistów odnajduje się poczucie mitycznej wspólnoty. Jesteśmy inni, lepsi, wtajemniczeni. Bawi gra z rzeczywistością. Żyje się w wersji oficjalnej i tej prawdziwej. Tylko ja wiem, że ten facet, który przyjechał samochodem pod radio, to wezwany przeze mnie dealer. Pali się w gabinecie szefa, w toalecie, w pubie, gdzie zbierają się młode elity biznesu i show--biznesu, i towarzyszy temu ekscytujące poczucie, że robi się z innych wała.

Kuba mówił Łucji Łuczywo: "Wśród młodzieży mniej lub bardziej wyluzowanej to takie rzeczy imponują, stary wyjadacz, twardziel, jara shit". Na heroinę mówi się w slangu "shit". Łuczywo, kiedy rozmawiała z Kubą i innymi heroinistami, prosiła ich o zdefiniowanie swoich doznań. Używali sformułowań: przyjemne, wartościowe, twórcze, ekscytujące, inspirujące intelektualnie. Gdy powtórzyła z kilkoma z nich wywiady po kilku miesiącach, przyznawali, że pierwsze 10 czy 50 razy było wspaniale, a potem branie nie przynosiło nowych doznań. Ale wtedy już niebranie było męką.

- Wstaje się i od razu pierwszy problem, skąd wziąć - wspomina Kuba. - Branie staje się podstawową czynnością, jaką się ma do wykonania. Trzeba zarobić na to pieniądze, skontaktować się z dealerem, pójść na imprezę, bo wspólnie przyjemniej się spożywa. Wokół tego jednego wszystko się zaczyna kręcić.

Heroina powoduje heroinową stabilizację psychiczną - ciągnie Kuba. - Jest się w stanie zerowym. Paląc w odpowiednich dawkach i odstępach czasu, można pracować po 24 godziny dziennie. Heroina uniezależnia od podstawowych potrzeb życiowych, od jedzenia, spania, zmęczenia, seksu. Z punktu widzenia pracodawcy pracownik na heroinie to dobry pracownik. Nie ma problemu z dziewczyną, nie ma chandry, nie ma dołów ani wzlotów, jest średnia. Nie jest się szczęśliwym ani nieszczęśliwym, tylko zadowolonym, jak się pali, i niezadowolonym, jak się nie pali. Wkrótce okazuje się, że nie tylko wszystkie zarobione pieniądze idą na heroinę, ale jest jeszcze debet w banku. Potem zaciąga się kolejne kredyty. I wciąż ci się wydaje, że jesteś normalnym człowiekiem, że nie masz nic wspólnego z ćpunem na Dworcu Centralnym. Jak się pali non stop, ale jest się inteligentnym narkomanem, łyka się witaminy, co jakiś czas robi się dzień przerwy, w bólu co prawda, to pozwala nie zwiększać dawki. Nie ma niczego takiego, co kazałoby ci sądzić, że jest jakiś problem. Ja bardzo długo prowadziłem ofensywną propagandę na swój temat: że wszystko jest w porządku.

Koleżanka z pracy Kuby, która prowadziła z nim wspólnie jedną z audycji, opowiada mi, jak kiedyś zostali zaproszeni do jakiejś lokalnej radiostacji w innym mieście. Kubie zabrakło heroiny i był w kompletnej panice, roztrzęsiony, ręce mu drżały, miał poczucie, że nie wydusi z siebie jednego słowa, zadzwonił do handlarza, który nocą taksówką, a odległość wynosiła 300 kilometrów, przywiózł mu dawkę.

W pewnym momencie Kuba spostrzegł, że gdy zaczyna nagle brakować heroiny, przyjaciele przestają być przyjaciółmi, nikt nie poczęstuje swoją dawką, jak to bywało na początku. A z dawnymi przyjaciółmi, którzy nie brali albo brać przestali, nie ma o czym rozmawiać. Po pół roku ciągłego brania miał poczucie, że znalazł się w zaklętym kręgu. Zarabiał po to tylko, żeby palić. Zdecydował się na odwyk.

Sięgną dna, ale czy się odbiją?

- Często to widać i często to słychać - mówi mi Harasimowicz o radiowych i telewizyjnych prezenterach biorących narkotyki.

- Przecież ci młodzi ludzie mają szefów. Oni powinni coś z tym robić - oburzyłam się z poczuciem ulgi, że jest na kogo zwalić winę.

- Jeżeli sami biorą, a tak się zdarza, to nic zrobić nie mogą.

- A jeśli nie biorą?

- Też niewiele. Taki szef może wyrzucić chłopaka z pracy. I teraz, jeżeli on nie zostanie przyjęty do pracy gdzie indziej, jeżeli do akcji dołączy się rodzina i przyjaciele, jeżeli nie wpuszczą go zaćpanego do domu - to może będzie jakiś rezultat.

Harasimowicz opowiada, że przecież ci młodzi z dobrych domów lubią wygody i biorą narkotyki nie na zatracenie, że im wszystko jedno, przeciwnie - chcą, by im było jeszcze ciekawiej, jeszcze przyjemniej. Dlatego skonfrontowanie ich z sytuacją, że nie mają pracy, nie mają gdzie się podziać, może ich otrzeźwić. Ale zawsze jest ryzyko, że to zadziała w drugą stronę, że sięgną dna, ale się od niego już nie odbiją. To, co mogą i powinni, zdaniem Harasimowicza, robić szefowie radia czy gazet, to wywieszać informację, gdzie, do kogo można zgłaszać się po fachową pomoc. Ale jeżeli sam zainteresowany nie ma woli zmiany, niewiele da się zrobić.

Od tamtej rozmowy w radiu, która odbyła się w kwietniu 1998 roku, Harasimowicz pilotował Kubę, przekonywał do podjęcia leczenia.

Ciąg, detoks, ciąg, detoks, ciąg...

Pierwszy odwyk Kuba odbył we własnym zakresie. Pojechał na wakacje do Amsterdamu i tam nie brał heroiny. Mówi, że to były najgorsze dni w jego życiu.

Głód narkotyczny to zimne poty połączone z dusznymi falami gorąca, drżenie i ból mięśni, zatkany nos, krztuszenie połączone z potrzebą wymiotów. - A niedogodności fizyczne to nic w porównaniu z torturami psychicznymi - tłumaczy mi jedna z pacjentek Głoskowa.

Kuba zaczął znów brać, gdy tylko wrócił do pracy ("Gdy ktoś pali heroinę, zawsze zauważy u drugiego jakieś ślady, coś w oczach, i to go przyciąga. Jak namawia, żeby wspólnie kupić i zapalić, trudno nie skorzystać".). Potem trzy razy robił sobie detoks, pierwszy w szpitalu, wkrótce pojawiły się prywatne firmy detoksowe. Odbywało się to w domu przyjaciół, dostawał kroplówkę, środki przeciwbólowe, nadzorował lekarz, przychodziła pielęgniarka.

Odtrucie powoduje przeczyszczenie organizmu, który potem lepiej wchłania narkotyk. Właśnie dlatego przeprowadza się kolejne odwyki. Samooszukując się lub z pełną świadomością celu. Kuba się samooszukiwał. Dlatego też, gdy zaraz po kolejnym detoksie znów zaczął brać, wkroczył w nową fazę - wstydu. Udawał przed przyjaciółmi, którzy go wspierali w czasie detoksu, że nie pali. Udawał też przed swoją dziewczyną Agatą, która go zostawiła w czasie kolejnego ciągu, a wróciła do niego po kolejnym detoksie.

- Zdaję sobie sprawę, że gdyby moje życie inaczej się potoczyło, gdyby nie było mojej dziewczyny, tobym się znów wpieprzył w to gówno - mówił rok temu w rozmowie ze mną.

Wtedy, gdy ze mną rozmawiał, podpalał już od czasu do czasu, na przykład jak się kłócili z narzeczoną. Po to, żeby się nie kłócić. Brat Agaty opowiada mi, jak to w czasie wspólnej kolacji z Agatą on i Kuba palili brown sugar na zmianę w ubikacji. Obaj przed nią utrzymywali, że nie biorą.

Od brania do sprzedawania

- Poleciałem ostro, szybko wróciłem do codziennego palenia - opowiada Kuba. - Przestałem palić publicznie, na imprezach, zaczęły się klatki schodowe, jacyś podejrzani faceci, te klimaty. Syndrom zaszczutego psa, który pogłębia rozwalenie psychiczne. Już nie miałem nikogo z bliskich mi osób, którym mogłem się przyznać, że palę. Moi przyjaciele, z którymi zaczynałem amfetaminę, dawno się wykruszyli, bo przestali brać. Następna paczka, w której przyjaźń sprowadzała się tylko do brania heroiny, też się rozpadła, mieli za sobą odwyki, udawali jak ja, że nie biorą. Nastał czas kryzysu i chaosu, ledwo sobie radziłem w pracy. Włóczyłem się z przypadkowymi kolegami z miasta, poznanymi przy zakupie heroiny, z dealerami z mafii. Samemu źle się pali, bo inni usprawiedliwiają to, co się robi. Można udawać, że wcale nie chodzi o narkotyk, tylko o spotkanie towarzyskie.

Stałem się nierozdzielny z takim chłopakiem, którego nikt z moich przyjaciół nie lubił. Jak mnie widzieli w jego towarzystwie, mówili: "No, Kuba jest ostro wpieprzony". Jedyne, co mnie z nim łączyło, to heroina. Zaczęliśmy uprawiać dealerkę, nie sprzedawaliśmy na ulicy, w szkołach, dyskotekach, tylko w gronie znajomych. Przejście jest płynne. Każdy narkoman jest z założenia pośrednikiem, a potem staje się większym pośrednikiem tego łańcucha. Jak się dealuje i pali, szybko się okazuje, że się za dużo pali i za mało zarabia.

Łucja Łuczywo przeprowadzała dwa wywiady z Kubą w czasie, gdy handlował narkotykami. Przyglądała się, jak na specjalnej wadze uzbrojonej w mnóstwo małych odważników dzielił dziesięć gramów heroiny na porcje. W czasie pierwszego wywiadu przekonywał ją, że jest "dobrym dealerem": "Nie jesteśmy dealerami z pistoletami, którzy się brzydko odzywają, są wulgarni, są ch..., trzeba się przed nimi płaszczyć, spóźniają się na każde spotkanie pół godziny, robią ci łaskę i tak dalej. My ich traktujemy serio i normalnie, a oni dzięki temu chcą od nas kupować, im to odpowiada i to jest po prostu fajne". Wkrótce się okazało, że koledzy nie chcą od nich kupować, bo oszukują. Kuba najpierw twierdził, że to oszukuje jego wspólnik, potem znów tłumaczył: "Są dwie metody. Albo oszukujesz potwornie klientów. Masz dziesięć gramów i z dziesięciu porcji robisz piętnaście. Naprawdę za 0,5 grama sprzedajesz 0,3, a dwie setki ty wypalasz. Albo robisz tak, jak ja staram się robić, że my też nie sprzedajemy pół grama, tylko 0,4. Te 0,4 to jest i tak więcej niż wszyscy inni dealerzy sprzedają, wszyscy są zachwyceni. Tylko nie mów tego nikomu, tylko my wiemy, że to jest 0,4".

- Zaczęliśmy mieć długi u kolesia, który był dostawcą - opowiada mi Kuba. - Koleś poszedł do więzienia, były plotki, że policja wie coś o nas. Urosły w mojej wyobraźni do tego, że policja wie o mnie wszystko. Wyjechałem do Włoch w stanie paranoi, uważałem, że jestem śledzony. No a sytuacja okazała się banalna i skończyłem nie jak gangster, tylko w Monarze.

- Wszyscy używają słowa dealer, bo to nobilituje, a przecież po polsku mówi się "handlarz" - zauważa Harasimowicz. - Dziś nie jest już możliwe handlowanie narkotykami na własną rękę, w małym gronie przyjaciół. Trzeba pracować dla mafii. Jej oddelegowani pracownicy penetrują kluby, puby, dyskoteki, sprawdzając, czy ktoś nie robi tego przypadkiem poza ich kontrolą.

Ze strachu przed mafią, ze strachu przed policją

Na materacach i fotelach ustawionych w kółku siedzi kilkunastu chłopców i kilka dziewcząt. Rozmawiają o problemach, które stwarza każde życie w grupie. Jan nie zajmował się dobrze cielakiem, widać, że go po prostu nie lubi. Kasia izoluje się, zamyka w pokoju albo wpatruje się w telewizor. Wszyscy widzą, że Maciek ma coś za złe Darkowi, ale Maciek zbuntowany w kącie odburkuje, że nie będzie o tym mówił. Monika olewała swoje dyżury w kuchni. Ładnie ubrani, ładnie wysławiający się, wśród nich kilku okularników i świetnie ubrana dziewczyna, wyglądają na klasę licealną jednego z dobrych liceów, którą wychowawca wywiózł na wieś, by miejskie dzieci z zamożnych domów poczuły smak fizycznej pracy.

Uczestniczę w zebraniu społeczności w Głoskowie. Większość uczestników rzeczywiście chodziła do któregoś z renomowanych liceów. Większość z nich ma też za sobą uczestniczenie w zorganizowanej działalności przestępczej.

- Pytasz o naszą wspólną cechę - mówi Kuba. - Nieakceptowanie rzeczywistości. Tu w Głoskowie są punkowcy czy anarchiści, którym nie podoba się pieniądz, praca, system, jest dobra uczennica, która z kujonami miała mało wspólnego i nie mogła sobie znaleźć miejsca, i są chłopaki z Woli z biednych rodzin. Jak szuka się niszy ekologicznej, ta narkotykowa wydaje się najbardziej obiecująca.

Słucham ich historii. Zaczynają się tak samo. I kończą się tak samo.

Kasia zaczęła brać marihuanę i amfetaminę, kiedy miała 14 lat, nie miała jeszcze 16, gdy doszła do heroiny, by wkrótce wstrzykiwać sobie dożylnie kompot. Twierdzi, że to z powodu genów po biologicznym tacie, rozwiedzionym z mamą wiecznym hipisie, wiecznie palącym marihuanę. Marek, świetny uczeń, wybitny z fizyki, dostał w II klasie pracę elektryka przy różnych imprezach reklamowych, musiał się dokształcić dwa razy w roku na koniec semestru w tempie ekspresowym, wtedy zaczął brać amfetaminę. Mieszał z alkoholem, w błyskawicznym tempie stał się i alkoholikiem, i narkomanem. Daniel najpierw pił w szkole alkohol, zaczął brać narkotyki, żeby przestać pić. Potem były już i narkotyki, i alkohol. Monice ojczym nie pozwalał chodzić na dyskoteki, więc wychodziła przez okno, wracała rano, od pierwszej klasy liceum próbowała wszystkiego po kolei, heroinę brała w ciągu przez osiem miesięcy.

Wypadają najpierw z pracy, potem ze szkoły (zazwyczaj jednocześnie się uczą i pracują, stąd mają pierwsze pieniądze na narkotyki), w końcu z domu. Jedna dziewczyna opowiada mi, że trafiła do ośrodka, bo nie miała gdzie się po- dziać ("Pod koniec wynosiłam wszystko z domu do lombardu. Brałam kompot, miałam pokłute ręce. Mama zamykała mnie w domu na klucz, ale też okazywała dużo miłości. Jak byłam na głodzie, to trzymała mnie na rękach w objęciach. Ale potem zobaczyła, że nie daje rady, że musi sobie pomóc, zaczęła chodzić na jogę i wyrzuciła mnie z domu. Był styczeń, minus 20 stopni, latem bym się mogła jakoś pobujać, a tu nie było jak".). Wszyscy pozostali, z którymi rozmawiałam, mają za sobą działalność przestępczą i trafili do ośrodka ze strachu przed mafią albo przed policją bądź też - jak Monika, która trafiła do więzienia za kradzież, po pół roku uzyskała przedterminowe zwolnienie pod warunkiem, że będzie się leczyć w ośrodku - mają wyrok sądowy na karku. Zastanawiam się, czy Kuba by tu trafił, gdyby nie długi, które zaciągnął jako handlarz narkotyków.

Kasia: - Chciałam przeżyć coś, czego inni nie kontrolują. Raz przedawkowałam i o mało nie umarłam. Po dwa tygodnie nie sypiałam. Nie byłam w stanie wstać z łóżka, pójść się załatwić, umyć zębów bez porcji heroiny. Nie chodziło o przyjemny stan, tylko o doprowadzenie się do normalnego stanu. Przystałam do gangsterów, pracowałam dla dwóch facetów, którzy mają poważną pozycję w naszym mieście. Sprzedawałam im heroinę. Razem pracowaliśmy dla nich z chłopakiem, z którym mieszkałam. Szybko się okazało, że ilość okazywanych przez niego uczuć zależała od ilości centymetrów sześciennych w strzykawce. Ale poza tym życie jak z filmu. Wynajmowaliśmy mieszkanie, mieliśmy dużo pieniędzy i beztroskie życie. Jak się w końcu dobudziłam, to chodziłam po mieście, kupowałam sobie ciuchy, nie patrząc na metkę z ceną. Pod wieczór jechałam do tych facetów, brałam towar, jeździłam po mieście i sprzedawałam. Miałam komórkę. Zależało im na mnie, bo dziewczyny są mało przypałowe, policja szuka facetów, a ja jeszcze młodziutka, mała, włosy zaczesane w kucyki, uosobienie niewinności, nikt na mnie nie zwracał uwagi. Ale jednak złapali mnie na gorącym uczynku. Podjechał fiat punto, jaskrawoniebieski. Czterech kolesi, muzyka na full, zapytali grzecznie, ja wyciągnęłam zawiniątko z heroiną, a oni wtedy kajdanki. Dostałam po twarzy, bo się szarpałam. Wydawało się, że my wszyscy z branży jesteśmy wielkimi przyjaciółmi, gdy przyjeżdżałam się rozliczać, dostawałam w prezencie śliczną sukienkę, całą noc graliśmy w bilard. A jak zaczęłam być dłużna im pieniądze, dwa samochody stały pod moim domem, bałam się wychodzić.

Marek: - Pracowałem dla mafii. Namierzyli mnie, że kupuję w ich mieście, a mieszkam w małym miasteczku obok, i namówili, bym zaczął sprzedawać u siebie. Jak zaczynałem dwa-trzy lata temu być dealerem, to może były dwie-trzy osoby w moim mieście, które już brały, a teraz można to dostać wszędzie, tak jak chleb. Bierzesz narkotyki za pięć tysięcy, samemu też zarabiasz pięć tysięcy, ale te pieniądze trzeba w terminie kilku tygodni spłacić, a jak się ćpa, to się te pieniądze wydaje i gubi. W ciągu można przećpać 200-300 zł przez noc, a potem nie starcza na zapłacenie czynszu, na chleb rano, no i na oddanie tych wyjściowych pięciu tysięcy. Jak im nie mogłem oddać, wzięli mnie do kradzieży samochodów. Byłem obserwowany przez policję, obstawili mój dom, uciekłem z komisariatu i ukrywałem się. Poszedłem do ośrodka zamiast do więzienia.

Daniel: - Sprzedawałem narkotyki, co powodowało, że mogłem ich brać więcej i więcej. Pogrążałem się w paranojach, wydawało mi się, że ktoś chce mnie zabić albo policja chce zrobić rewizję. Udawałem, że mnie nie ma, barykadowałem się lodówką, stołami, rozbijałem okna, sam wzywałem policję, że mnie ktoś nachodzi. Wpadłem przy sprzedawaniu, przymknęli mnie, nie mogłem tego wytrzymać, tak jakbym miał klaustrofobię. Po więzieniu zacząłem się interesować, jak sobie pomóc. Poszedłem sam do psychologa, trafiłem do ośrodka.

Jeden z chłopaków, Bartek (wygląd jak ucieleśnienie matczynych marzeń: dziecięcośliczny, wrażliwy, inteligentny, w planach ma zdawanie do szkoły filmowej), jest tu już drugi raz. Poprzednim razem trafił tu bardziej z cudzej niż własnej silnej woli (naciskał brat, który też się leczy w ośrodku), wytrzymał zaledwie dwa tygodnie.

Bartek: - Wyjechałem, bo byłem zbyt daleko od dna. Zacząłem w podstawówce, w siódmej klasie, przez ciekawość świata. Z nauką nigdy nie miałem problemów, natomiast nie mogłem się zmobilizować, żeby codziennie powtarzać tę samą czynność chodzenia do szkoły. Wyrzucili mnie z dobrego liceum, ale miałem już wtedy dobrą pracę w mediach. Przez dwa i pół roku brałem heroinę. Aż z bardzo elitarnego światka przeskoczyłem do mafijnego, złodziejskiego piekła. Matka mnie nie wpuściła do mieszkania. To był kompletny odjazd, miałem takie poczucie, że jak to, przecież jestem zameldowany, należy mi się, poszedłem na policję, a tam głupi policjant mnie nakręcił, żebym poszedł i wywalił drzwi do mieszkania. To wywaliłem i zaległem w łóżku. W końcu wylądowałem u kolegi w piwnicy i zająłem się kradzieżami, sklepy, rowery na klatkach schodowych, samochody. Kiedy paliłem heroinę, uważałem tych, co biorą w żyłę, za degeneratów. Jak raz mi się samemu to przydarzyło, już następnego dnia myślałem tylko o tym, żeby to powtórzyć. Przeraziłem się i znów trafiłem do ośrodka.

Strażnik zasad

Credo Głoskowa wisi za szkłem. Podpisane: "Spisał Kuba, wiosna 1999".

"Głosków to enklawa sensu i spokoju we współczesnym świecie. To nie tylko miejsce do odstawienia narkotyków, to duchowa szkoła. Jesteśmy w niej uczniami, a nie pacjentami czy więźniami. Nie powielaj starych schematów myślenia, nie sprawdziły się, skoro brałeś narkotyki. Zacznij wszystko od nowa. Bądź na tak, nie neguj wszystkiego. To najlepszy początek. Jeśli dostrzegasz wady Głoskowa, nie koncentruj się na nich. Ośrodek jest mikrokosmosem, odbiciem rzeczywistości. Tak jak i ludzie ma wady, możesz je wytknąć społeczności, nie zatruwaj nimi życia codziennego".

Kuba oprowadza mnie po terenie. Mówi: nasza łąka, nasze ziemniaki, nasza chlewnia. Oprowadza mnie po zasadach.

- Są trzy grupy. Nowicjusze, domownicy i monarowcy. Nowicjuszem jest się trzy miesiące. W nowicjacie, kiedy to ma się dokonać oczyszczenie, najwięcej jest zakazów i rygorów. Nosi się drelich. Nie wolno palić papierosów. Nie można dzwonić, a tu każdy przyzwyczajony jest do swojego telefonu komórkowego, niezbędnego ekwipunku nowoczesnego narkomana do kontaktu z dealerami. Jest obowiązek integrowania się, nie można siedzieć i zagłębiać się w książkę. Nie wolno samemu słuchać muzyki. Nowicjusz pełni funkcje techniczne, potem też przejmuje się publiczne funkcje, aż dostępuje do funkcji prezesa, który jest na bieżąco z wszystkimi problemami i reprezentuje firmę na zewnątrz. A potem zostaje się monarowcem i ma się oficjalny dyplom.

Nowicjat to rytuał, a ty go wypełniasz treścią - tłumaczy mi dalej Kuba. - Pierwsi narkomani w Polsce to byli hipisi, stąd w ośrodkach monarowskich wziął się drelich. Chodziło o odrzucenie starej skóry, kolczyków, długich spódnic po to, żeby zbudować sobie nową osobowość. Po trzech miesiącach społeczność cię ocenia, czy możesz już wyjść z nowicjatu. Jednej osobie np. wytknięto, że codziennie prosił kogoś, kto mógł chodzić do miasta, by kupił mu snickersy i pismo typu "Playboy", a tu chodzi o umiejętność ascezy. Jak zapracowałeś sobie na członka społeczności, czyli na domownika, dostajesz w prezencie wolność.

Kuba rozpisuje mi tę wolność na poszczególne czynności.

- O 7 pobudka. Rozgrzewka, bieganie, gimnastyka. Chyba że są sianokosy albo ma się dyżur przy dojeniu krów, wtedy zaczyna się pracę o 6. Odprawa o 7.15, na której kierownik (funkcja rotacyjna) wyznacza pracę. Załatwia się wtedy wszystkie parafialne, techniczne sprawy. W tym tygodniu jestem szefem kuchni, to np. prosiłem, żeby nie brać dużo zupy mlecznej, bo krowa dzisiaj dała mało mleka. Śniadanie o 8, potem praca. Chlewniowy odpowiada za świnie i krowy, szklarniowy za jarzyny, relewista jest odpowiedzialny za kuchnię, wiesiowy za Wiesia (Wiesia Monar odziedziczył 20 lat temu, jak się tu wprowadził, po sanatorium dla dzieci upośledzonych, trzeba go ubrać, umyć, on w kółko opowiada monosylabami o mamie, która go tu zostawiła przeszło ćwierć wieku temu). Jemy to, co sami zasiejemy, wyplewimy, zbierzemy, nakarmimy. Jako szef kuchni muszę dać jeść tanio, zdrowo, smacznie i punktualnie dla 20 osób. Kuchnię robię według przepisów Tessy Capponi-Borawskiej, dlatego zaprowadziłem pod folią estragon, czomber, bazylię, fioletową sałatę, paprykę, z nasion wysiałem brokuły, żeby robić spaghetti con brocoli.

W Głoskowie Kuba jest gwiazdą, to on pełni funkcję strażnika zasad i ich najpilniejszego przestrzegacza. - Zaufałem temu - mówi - więc jestem prymusem. Zawsze jak coś robię, angażuję się w to całkowicie. Jak praca, to najlepiej 24 godziny na dobę, jak narkotyki to codziennie, jak tu - to tu. Okazało się, że jako pracoholik mam za duże wymagania w stosunku do innych.

W ośrodkach Monaru, które poprzednio widziałam, życie polega na ciągłej kontroli. Służby Ochrony Monaru, wyłonione spośród uczestników, sprawdzają co dwie godziny źrenice, oddech, tętno, jest rozbudowany system kar, który ma złamać krnąbrność delikwenta, ośle uszy, zawieszanie tabliczki na plecach z opisem popełnionego czynu, "dociążenia", czyli różne karne prace.

- W Głoskowie dociążenia są standardowe, jedna godzina dodatkowej pracy - staje w obronie zasad Kuba. - Dostaje się na przykład za niezgaszenie światła, bo nie mamy pieniędzy na elektryczność, czy za zostawienie rozrzuconych narzędzi, przecież będą niszczeć, jak spadnie deszcz.

Rzeczywiście w Głoskowie system reedukacyjny wymyślony wiele lat temu przez Marka Kotańskiego został złagodzony do minimum. Istnieją służby sprawdzające, ale wykonują swoją powinność mimochodem i serdecznie. Jest wszędzie ładnie, zadbanie. Nie ma poczucia ciągłej kontroli i nie ma też ciągłych ucieczek, zmory ośrodków dla narkomanów.

Już mi się nie śni, że palę heroinę

Co będzie, gdy Kuba wróci do pracy i okaże się, wbrew temu, co dziś wyznaje, że narkotyki to nie jest gówno, które mu tylko przeszkadzało w pracy, ale że to dzięki nim był aż tak dowcipny, pomysłowy, wydajny?

- Pamiętam, że mieliśmy w radiu anonimowego alkoholika, który prowadził audycję - mówi Kuba. - Śmieszyło mnie to wtedy, a teraz wiem, że potrzebna jest ideologia trzymania dystansu od wszystkich używek. Trzeba wprowadzić w życie żelazną dyscyplinę. Nie palić papierosów, nie pić, to są kolejne bufory. Jak pozwalasz sobie na niezdrową przyjemność, jaką są papierosy, potem alkohol, jesteś coraz bliżej narkotyków. Do pewnego momentu cały czas mi się śniło, że palę heroinę, że widzę heroinę i dostaję amoku, te sny mi przeszły. Kiedyś byłem dumny, że jestem członkiem tajnego zakonu palaczy heroiny. Teraz, jak byłem chwilę w Warszawie, czułem się dumny, że jestem inny, bo nie palę i nie piję. Zawsze bardziej niż inni chciałem być inny. Teraz, żeby być innym, trzeba być trzeźwym. Narkotyki stały się czymś tak pospolitym, trywialnym, dla pospólstwa. Uważam, że mam sto procent szansy.

Według światowych statystyk wyleczalność po dwuletnim pobycie w ośrodku dla narkomanów szacuje się na jakieś 20 procent. Ale statystyki dotyczą tej dawnej narkomanii, kiedy to trafiało się do ośrodka często po kilkunastu latach dożylnego wstrzykiwania sobie kompotu.

Szef merytoryczny ośrodka w Głoskowie Andrzej Zieliński mówi, że u nich statystyki były lepsze - wśród dziesięciu absolwentów z dyplomem przeciętnie dwie osoby miały znów narkotykowe przygody. Teraz nie słyszeli o nikim z młodych ludzi z doświadczeniem brania amfetaminy czy brown sugar, który by przeszedł przez cały cykl ośrodka i zaczął znowu brać.

Ale nie minęło jeszcze pięć lat od zmiany pokoleniowo-środowiskowej pacjentów ośrodka, a z uzależnieniem jak z rakiem, po pięciu latach można powiedzieć, że się udało.









*** Jestem jeszcze atrakcyjniejszy - Z MAKSEM CEGIELSKIM, AUTOREM KSIĄŻKI "MASALA" ROZMAWIA KATARZYNA SURMIAK-DOMAŃSKA
Gazeta Wyborcza - 22/08/2002

...W Canal Plus mój francuski szef kiedyś zapytał: "Max, czy narkotyki nie przeszkadzają ci w pracy?". A ja na to: "Przeciwnie, pomagają". A on na to: "Aha. No to ça va". Kłopoty były, gdy nie zdążyłem wziąć dawki przed pracą. Prowadziłem półgodzinny program na żywo, pod grubą warstwą pudru byłem spocony i tylko myślałem: kiedy to się skończy? A gdy kończyłem, diler już stał za drzwiami. Jeżeli materiał był nagrywany, to zostawała możliwość wycięcia fragmentów, gdy na przykład zamykają mi się oczy i odlatuję albo plącze mi się język.




*** Boję się szczęścia - Z TOMASZEM PIĄTKIEM, AUTOREM POWIEŚCI "HEROINA", ROZMAWIA KATARZYNA SURMIAK-DOMAŃSKA
Gazeta Wyborcza - 13/06/2002

...Wyobraź sobie miasto, w którym ktoś pozakrywał światła na skrzyżowaniach, i jazdę samochodem po tym mieście. To jest umysł heroinisty. Mojego kolegę rodzice zamknęli kiedyś w mieszkaniu. On spuścił się z dziewiątego piętra po piorunochronie, poszedł na przystanek, pojechał autobusem do dilera. Następnego ranka, gdy wytrzeźwiał, okazało się, że od doby chodzi ze złamaną nogą.