"Ex Libris" nr 50, kwiecień 1994
Jerzy Sosnowski
BLADACZKA W KRAINIE LEGUINÓW
Proszę wybaczyć tę złośliwość, ale wynotowałem, jakie to tytuły i nazwiska kojarzą się autorce z literaturą polską. Oto lista: Janko Muzykant, Ludzie bezdomni, Chłopi, poezja z okresu stanu wojennego (przeczuwam zapaszek Raportu z oblężonego miasta, bo już na przykład wiersze Jana Polkowskiego z tomiku Ogień za nic tu nie pasują), twórczość nieodżałowanej Konopnickiej i zdaje się Pan Tadeusz, jeśli dobrze rozumiem wzmiankę na temat "szlachcica z szabelką" (być może zresztą chodziło o Trylogię). Na dokładkę idą, potraktowani en gros, Kraszewski, Mickiewicz i Miłosz, choć dalibóg nie wiem, co mianowicie łączy wiersze Miłosza z "narodowymi prawdami" stanowiącymi - wedle autorki - obsesję literatury polskiej. Naturalnie, jeśli tak sportretowaną literaturę zderzymy z książkami Antoniego de Mello i Ursuli LeGuin, a jeszcze Le Carré i Kinga, to skutków nie warto opisywać. Zresztą nie warto również podejmować polemiki: wątpliwego artyzmu Janka Muzykanta
wstydził się nawet sam autor, i to - jeśli dobrze pamiętam - już niecałe dziesięć lat po jego opublikowaniu.
Twierdzę, że autorka zmistyfikowała cały problem i zarysowała nieprawdziwą alternatywę. Jest to tym bardziej irytujące, że jednocześnie jakiś problem istnieje, tylko - jak mi się wydaje - wygląda nieco inaczej.
Kultura, a więc i literatura polska, znalazła się w sytuacji, którą wyznaczają dwa zjawiska. Po pierwsze: dezaktualizacja wzorów romantycznych. Przez sto pięćdziesiąt lat jednostka ustalała swoją tożsamość dzięki odniesieniu do jakiejś, najczęściej narodowej, zbiorowości. Uczenie się na pamięć Mickiewicza (patrz inna ulubiona zapewne lektura Kingi Dunin: Syzyfowe prace), udział w powstaniu warszawskim czy głosowanie w 1989 roku na listę "Solidarności" to rozmaite formy tak pojętej autoidentyfikacji (nie twierdzę, że znaczące tyle samo, ani że jedyne możliwe). Otóż to oczywiście się skończyło, czego przykładem choćby kompletne fiasko rozmaitych prób dekomunizacyjnych: losy jednostki stały się w naszych oczach bardziej skomplikowane od ostrej alternatywy rysowanej przez (postromantycznych) dekomunizatorów.
Po drugie liberalizm, w obszarze gospodarki i polityki wciąż jeszcze niezbyt umocniony, wszechwładnie zapanował w kulturze. Istnieje tu więc jedno przykazanie, które obowiązuje nas wszystkich, a mianowicie: "Po pierwsze - nic nie musisz". Nie oparła mu się nawet szkoła, której reforma, prowadzona nie bez trudności przez Biuro d/s Reformy Ministerstwa Edukacji Narodowej, zakłada między innymi oswobodzenie szczegółowych treści nauczania spod kontroli państwa.
W tych okolicznościach prawidłowo postawione pytanie nie brzmi - jak to przedstawia Kinga Dunin: "Czy musimy czytać literaturę polską (w szczególności o tematyce martyrologicznej)?" - bo, oczywiście, nie musimy. Brzmi ono natomiast: "Dlaczego mielibyśmy chcieć istnienia polskiej literatury?"; "Dlaczego mielibyśmy się martwić o jej rynkowy byt?".
Otóż w artykule pani Dunin pojawia się rozsądnie sformułowana przesłanka dla częściowej choćby odpowiedzi. Oto ona: książki [...] dostarczają odbiorcy symboli, znaków kulturowych, za pomocą których porządkuje on swój świat. Z tego właśnie powodu literatura tłumaczona może stanowić jedynie półprodukt lub protezę. Półprodukt - o ile dostarczane przez nią znaki zostaną zreinterpretowane tak, by zacząć mówić o naszym świecie (vide wiersze Franka O'Hary, które odegrały wielka rolę w kształtowaniu się poetyki kilku znakomitych rodzimych poetów z kręgu "bruLionu"). Literatura obca staje się jednak protezą, gdy nikt takiej reinterpretacji nie podejmuje. Naturalnie, w miarę, jak stajemy się mieszkańcami "globalnej wioski", proteza może coraz bardziej przypominać żywy organ; kiedyś być może nawet stanie się żywym organem. Na razie jednak, póki Kraków, Warszawę czy Suwałki łatwo odróżnić od Buenos Aires i Hamburga, dobrze byłoby nie mylić żywej nogi z dobrze wyglądającym szczudłem.
Wydaje mi się zresztą, że dokładnie taką samą rolę, jak literatura obca, odgrywa w procesie porządkowania świata rodzima tradycja literacka: bywa półproduktem lub protezą (vide protetyczne i przeto groteskowe wykorzystywanie tradycji literatury martyrologicznej w okresie stanu wojennego). Dziś, w sytuacji przełomu w kulturze, musi oczywiście dokonać się przeobrażenie owej tradycji, radykalne przekształcenie rodzimego kanonu. Ale to zadanie, z którego krytyk nie powinien wyłgiwać się, wołając po prostu - jak to czyni Kinga Dunin - że nie ma co zawracać sobie głowy Konopnicką. Konopnicką pewnie nie; ale Gombrowiczem, Witkacym? Ale Marianem Pankowskim, Romanem Jaworskim czy intrygującą Komornicką-Włastem, która, gdyby była Francuzką, miałaby już "Oeuvres complétes" z przedmową śp. Michela Foucault? Ale Prusem?
A propos Prusa i pozostałych pozytywistów: radzę każdemu poprosić przyjaciół, żeby kiedyś, gdy się tego nie będzie spodziewał, podsunęli mu na przykład Dziurdziów z zaklejoną stroną tytułową. Niech to przeczyta nie pamiętając, że autorką jest nieszczęsna Orzeszkowa. I wtedy dopiero będziemy dyskutowali o martwocie pozytywistycznej prozy.
Z kanonicznymi dziełami naszej literatury stało się coś złego: zginęły pod grubą warstwą nudnych interpretacji i w ogóle nie są przez nas czytane (nawet jeśli bierzemy je z musu do ręki). Jesteśmy jak Kubuś Puchatek, co to pytany przez Sowę, czy umiał przeczytać napis na jej drzwiach, odrzekł: Krzyś mi powiedział, co tam jest napisane, i wtedy umiałem. Wiedząc z góry - na ogół ze szkoły - co jest napisane u Orzeszkowej, Prusa, ale też i u Norwida czy Miłosza, nie jesteśmy w stanie podjąć z nimi dialogu, rozeznać się, kto z nich ma nam coś do powiedzenia, kogo możemy wyzyskać dziś do zrozumienia świata - i pozostajemy w przekonaniu, że wszystko to już kompletne truchła. W odróżnieniu od wiecznie żywej Ursuli LeGuin. Ale jeśli i ją uczynilibyśmy lekturą w złej szkole, to co wtedy...?
LITERATURA NARODOWA?