Gazeta Wyborcza - 1999-02-06


 

Krzysztof Varga  

O historii pisma "bruLion" i przemianie duchowej jego redaktora Roberta Tekielego



To było naprawdę zaskakujące odkrycie. Dlaczego bowiem na półce u mojego ciotecznego brata obok książek z historii wojskowości i powieści wojennych, powyżej pism modelarskich, znalazłem chyba dwa lata temu 25. numer "bruLionu"? Skąd się tam wziął, u kogoś, kto z literatury polskiej najchętniej czyta "Trylogię"? I dlaczego tylko ten jeden? Czemu nie było obok niego jakiegoś "prawdziwego" pisma literackiego: "Zeszytów Literackich" czy "Twórczości"?

Teraz patrzę na spis treści numeru 25. i zastanawiam się: Czyżby chodziło o nieduży materiał pt. "Cała prawda o seksie cybermęskim i cyberdamskim"? A może o blok "Psychodeliki trochę mniej znane"? Czyżby skusił go materiał pod chwytliwym tytułem "Raz, dwa, trzy, po Koreshu będziesz ty", bo pamiętał relacje ze szturmu FBI na farmę w Teksasie, gdzie zabarykadował się oszalały przywódca sekty z wyznawcami?

Wątpię, by mojego kuzyna, mężczyznę po czterdziestce, skusiły wiersze Darka Foksa, Adama Wiedemanna, Dariusza Sośnickiego, Krzysztofa Jaworskiego, Miłosza Biedrzyckiego. To musiał być cyberseks, co zresztą potwierdzałoby tezę, że pismo Roberta Tekielego nie jest pismem literackim. Jest to pismo kulturowe - zwierciadło odbijające obraz (nie da się zaprzeczyć, że niekompletny) współczesnej kultury, kultury końca wieku i milenijnego przełomu.

Z najnowszych numerów pisma zniknął dawny pluralizm - lustro, które kiedyś (no, niech będzie, że przechadzając się po gościńcu) odbijało wszystko, co mu wpadło w taflę, dziś wyraźnie selekcjonuje przedmioty, które ma odbijać. Wciąż jest to zwierciadło pełne deformujących obraz wypukłości i wklęsłości, jak w gabinecie krzywych luster, bo przecież kultura aktualnego fin de siecle'u przypomina wesołe miasteczko. Ale po nawróceniu się Roberta Tekielego na katolicyzm miejsce pluralizmu zajęło w "bruLionie" nieznośne moralizatorstwo.


Zostać świętym

Pod koniec lat 80., gdy studiowałem polonistykę, kolejne numery podziemnego wówczas "bruLionu"(dalej stosuję skrót "bL" ) można było kupić, podobnie jak multum innych nielegalnych pism, przed bramą Uniwersytetu Warszawskiego. Patrole milicji mijały stoisko obojętnie, jakby udając, że go nie widzą. Sprzedawcy i klienci nie zauważali milicjantów. Wszystko było już bardzo umowne - i system, i jego kontestacja. Teraz, po dekadzie, z rozlicznych drugoobiegowych pism istnieje tylko "bL" legalny, jakże inny. Ale wciąż w opozycji. Tyle że wróg - wydaje się - przeniósł się z przestrzeni realnej do sfery duchowości.

W pierwszym numerze "bL", sygnowanym "Kraków, wiosna 1987", pod spisem treści był apel "Od Redaktora": "Zapraszamy do współpracy wszystkich pisarzy tworzących w języku polskim, szczególnie serdecznie najmłodszych. Mam nadzieję, że dzięki rozszerzonemu gronu stałych współpracowników nasze pismo już od następnego, podwójnego, numeru będzie mogło ukazywać się w kształcie zbliżonym do zamierzonego. Czekamy na propozycje, uwagi krytyczne, wartościowe teksty".

Wstępniak z pierwszego numeru jest bezbarwny i sztampowy do bólu. W ostatniej edycji "bL" (opatrzonej numerem 28,8) w artykule pt. "Tylko prawda jest skuteczna" Tekieli apeluje: "Przyjaciele, nie współtwórzcie kolejnego nurtu w literaturze, nie twórzcie ideologii. To strata energii, to małoduszność. Tylko prawda.

Czarku [chodzi o Michalskiego, głównego współpracownika Tekielego, publikującego w "bL" pod pseudonimem Marek Tabor, autora książki "Powrót człowieka bez właściwości" - KV], my mamy jednego przewodnika. Nie pytamy, co w tej sytuacji zrobiłby konserwatysta, pytamy, co zrobiłby Chrystus".

Tekieli miał rację, gdy zapraszał do współpracy polskich pisarzy. Ma też absolutną rację dziś, gdy apeluje o nietworzenie ideologii. Ale jednocześnie przemawia Tekieli językiem ideologa, który poznał prawdę objawioną. I chyba z pełną świadomością wkracza na grząski grunt bluźnierstwa, zastanawiając się, co na jego miejscu zrobiłby Chrystus. W innym miejscu - w wywiadzie dla "Machiny" (9/98) - mówi, że chciałby być świętym: "Za nic się nie wstydzę (...), co zrobiłem, to zrobiłem. Najlepsza kariera, jaką można sobie wyobrazić, to kariera świętego i lepszej nie ma. Z prostego rachunku wynika, że zrobiłem tyle zła w swoim życiu, że już jedyną drogą do świętości jest męczeństwo niestety". A to już jest albo szaleństwo, albo premedytacja i podstęp.

Artykuł w ostatnim "bL" Tekieli kończy tak: "Prawda jest kulista, wszystkie ludzkie systemy poznawcze składają się z prostych. Oczywiście, nasza ortodoksyjna bryła opisana na tej kuli ma najwięcej z nią punktów wspólnych. Oczywiście nasz wielościan ma tych ścian najwięcej, ale nie można wykluczyć, że mniej skomplikowane bryły dotykają kuli w innych miejscach niż nasza, choć oczywiście w mniejszej ilości miejsc. JESTEM PAZERNY NA PRAWDĘ, SZKODA MI UTRACIĆ CHOĆBY JEDNEGO MIEJSCA, W KTÓRYM kwadratowy CZŁOWIEK MOŻE JĄ Z O B A C Z Y Ć. Dotknąć kuli".

Mówi Mirosław Spychalski, kiedyś jeden ze współtwórców "bL", dziś redaktor programów kulturalnych w TVP: - Byliśmy pierwszym pokoleniem, które jak coś chciało wydrukować, to nie szło do "Odry" czy "Twórczości", nerwowo międląc w ręku maszynopisy, tylko zakładało swoje pismo. Zawsze lubiłem czytać "bruLion", nawet jak odszedłem w marcu 1993. Do niedawna wszystko było dla mnie OK, to było pismo żywe, które się czytało. Ale w ostatnim numerze pojawił się wstępniak Tekielego i dla mnie to już nie jest to samo. Ten wstępniak łamie zasadę, że nie komentujemy tego, co drukujemy, bo czytelnik nie jest głupszy od nas i sam potrafi wyciągnąć wnioski.

Marcin Świetlicki, poeta, którego nazwisko było w pewnym momencie znakiem firmowym pisma: - Nie przeczytałem ostatniego numeru, bo nie było tam niczego, co by mnie zainteresowało. Kiedyś tam była literatura, a teraz jest... (O Jezu, nie wiem, jak to nazwać). Skoro Robert Tekieli tak łatwo zmienia wyznanie, to zapewne za rok stanie się buddystą albo zapiekłym krysznaitą. Wszystkiego najlepszego. Nie wierzę ludziom, którzy tak łatwo zdradzają.

Marcin Baran, poeta też związany z "bL": - W "bL", było jak w "Ziemi obiecanej" Reymonta. Nikt nic nie miał, przede wszystkim nie mieliśmy żadnych zobowiązań. Wszystko potoczyło się jak w ekranizacji Wajdy. Na koniec spotykają się Borowiecki, Welt i Baum - każdemu coś się udało i każdy coś stracił, każdy znalazł sobie usprawiedliwienia na dalsze życie. Dla mnie było jasne, że skoro nie podpinamy się pod »Solidarność«, ani pod ZLP, to jesteśmy tą mityczną trzecią drogą. "bL" nie był ani solidarnościowy, ani reżimowy, tylko uczciwy. Błądząc oczywiście, ale to było wspaniałe. Na początku "bL" był bardzo literacki, społeczny i niezależny, a potem był już tylko niezależny. Stratą dla kultury polskiej jest to, że "bL" poszedł w stronę obyczajowości, a nie literatury.

- Teraz już nie ma "bruLionu" - podsumowuje Spychalski.

Owo nieistnienie "bL" należy oczywiście rozumieć jako koniec strategii, dzięki której pismo tak wyraźnie zaistniało w świadomości czytelników.

O rzekomym zamknięciu pisma plotkowano już kilkakroć, szczególnie w latach 1992-93, kiedy się nie ukazywało. Tekieli jednak powtarzał, że robi pismo tylko wówczas, gdy ma coś do przekazania, a nie trzyma się terminarza. "bL" zawsze był nieregularnikiem. Borykał się z problemami finansowymi i organizacyjnymi. Mało kto wie, że wspierały go mamy redaktorów.

- Jak była ostra zapaść finansowa, mama Tekielego brała pożyczkę z pracy - opowiada Spychalski. - Mama Oli, obecnie żony Roberta, była korektorką. Przetrzymała wiele, wymiękła dopiero przy wywiadzie z sadomasochistką. I ten tekst poszedł bez korekty. A moja mama przekazywała pocztę, która przychodziła na mój adres we Wrocławiu.

Precz z komuną (i antykomuną)!

W pierwszym numerze znalazły się teksty satyryczne Wojciecha Młynarskiego, Jacka Fedorowicza i Jana Jakuba Należytego, wiersze Leszka Szarugi, wywiad z Wiktorem Woroszylskim, wspomnieniowa publicystyka Antoniego Pawlaka. Z autorów zaliczonych później do pokolenia "bL" był tylko 24-letni wówczas Marcin Baran. Obok jego wierszy zamieszczono komentarz Szarugi, który jakoś do tej liryki przekonać się nie mógł. Dziś Baran nie współpracuje już z Tekielim. Odszedł od "bruLionu", podobnie jak Marcin Świetlicki. Barana i Świetlickiego zastąpił Wojciech Wencel, rocznik 1972.

Urodzony w 1961 roku Tekieli jest coraz starszy od swoich autorów. Ale za to coraz bardziej młodzieńczo bezkompromisowy. Były poeta-minimalista (wydał kiedyś tomik "Nibyt") idzie w maksymalizm - chyba można tak nazwać pomysł, by zostać świętym. Ale Tekielemu nie brakuje determinacji. Ma też przekonanie do tego, co głosi. A przynajmniej mam taką nadzieję, bo aż nie chce mi się wierzyć, by była to demagogia.

W ostatnim numerze "bL" zamieszczono esej Jeana Madirana "Dwie demokracje", dowodzący, że "demokracja nowoczesna to demokracja klasyczna w stanie grzechu śmiertelnego", wywiad z zakonnikiem, którego opętały radiestezja, psychotronika i ziołolecznictwo, a w końcu duchowość Wschodu, rozmowę z prof. Andrzejem Wiercińskim pod znamiennym tytułem "Zwolennik Old Age'u", religion fiction Włodzimierza Sołowiowa "Krótka opowieść o Anty-chryście", wywiad z redaktorami pisma "Arcana" o jałowości kultury masowej, no i trochę wierszy - Ezry Pounda, Krzysztofa Koehlera, Krzysztofa Siwczyka i Wojciecha Wencla.

Pierwszy numer dzieli od ostatniego ponad dziesięć lat i gruntownie zmieniony wygląd, ale i ewolucja treści. Od tekstów uznanych autorów polskich (Jan Józef Szczepański, Jarosław Marek Rymkiewicz) i światowych (Nabokov, Kundera, Vonnegut) po teksty wyraźnie ideologiczne, od nie obciążonego komentarzem pokazywania tego, co nowe, często szokujące, do potępiania tego wszystkiego w imię wiary objawionej.

"Chcieliśmy być przede wszystkim pismem wartościowym - mówił Tekieli w wywiadzie dla "Rzeczpospolitej" w 1993 r. - Precz z kombatanctwem. Nie chciałem drukować pewnych rzeczy tylko dlatego, że ich autor jest naszym kumplem, albo stoi po »naszej« stronie barykady. »bL« ma być brudnopisem całej naszej kultury. Zdarzało się, że odrzucaliśmy teksty »zasłużonych« opozycjonistów i innych »zasłużonych« z tej prostej przyczyny, że były to materiały kiepskie".

W 1991 roku w wywiadzie dla "Gazety" Tekieli mówił: "U podstaw »bL« nie tkwi żadna ideologia ani program artystyczny, tylko pewne intuicje. Intuicje polegające z grubsza na tym, że uznaliśmy, iż twórczość przeniosła się z obszarów uznawanych dotąd za »wysokie«, czyli te, którymi dotąd zajmowała się literatura, na inne obszary. (...) Zrezygnowaliśmy więc z wszelkiego kategoryzowania, z siatki pojęć, którymi posługiwano się dotąd, by czegoś wartościowgo nie przegapić, i... szukamy. Za 30 lat się okaże, czy znajdowaliśmy czy nie".

- Na szczęście Tekieli nie studiował polonistyki, tylko geografię - mówi Spychalski. - Nazwisko Jan Błoński nie wzbudzało w nim takich emocji jak w Marcinie Baranie czy Krzysiu Koehlerze.

Podziemny "bL" chyba jako jedyny interesował się graffiti, fanzinami, punk rockiem, a więc tym, co wówczas było najbardziej interesujące w obrębie kultury nieoficjalnej, co było - mówiąc językiem pracowników agencji reklamowych - kreatywne, a jednocześnie nie należało do "oficjalnej" kultury podziemnej.

Krzysztof Uniłowski w książce "Skądinąd" napisał: "Trudno rzec, że w latach osiemdziesiątych »bruLion« stymulował działania alternatywne. Raczej informował o nich i życzliwie je komentował. (...) Promował je i wprowadzał do innych obiegów. (...) Wybierając rolę pośrednika między drugim obiegiem a paraartystycznymi (i nie tylko) formami kontestacji młodzieżowej tamtych lat, "bruLion" - wbrew obiegowym sądom - ani myślał o buncie przeciwko skostnieniu kultury niezależnej. Jeśli pismo już wtedy zdobyło młodszych czytelników materiałami i przedrukami z art-zinów, tyczącymi graffiti, happeningów Pomarańczowej Alterantywy, działalności WIP-u czy alternatywnej sceny rockowej, to prestiż zawdzięczało temu, iż młodym redaktorom udało się pozyskać do współpracy pisarzy tej pozycji, co Szczepański, Rymkiewicz, Międzyrzecki, Zagajewski, Hartwig. (...) Dzięki temu prestiżowi (i dobremu krakowskiemu pochodzeniu) »bruLion« okazał się najlepiej przygotowany do wykorzystania koniunktury, jaka się otworzyła po roku 1989".

Z czasem Tekieli coraz mniej krył niechęć do "zasłużonych". Chętnie stawiał się w opozycji do "pokolenia '68", co podkreślił też, obwieszczając wkroczenie do literatury jego własnego "pokolenia '86".

- "bL" był wypadkową myśli, że nie może być ciągle tylko komuna i antykomuna - wspomina Spychalski. - Chcieliśmy otworzyć sobie drzwi na wszystkie strony. Tekieli mówił, że nie ma świętych krów. Że nie może być tak, że nie opublikuje czegoś, bo zaszkodziłoby to pismu.

Rzeczywiście, wiele publikacji "bL" zaszkodziło. Z różnych stron. Atak konserwatywnego pisma "Arka" po opublikowaniu skandalizującej "Historii oka" Georges'a Bataille'a, szok i oburzenie po wydrukowaniu tekstów Celine'a i Himmlera, protest Jarosława Marka Rymkiewicza - cały ten hałas szkodził, jednocześnie pomagając, bo dzięki niemu "bL" wyszedł z getta i znalazł się na półce mojego kuzyna. Tekieli podjął ryzyko, które się opłaciło, bo w pewnym momencie mógł chwalić się 16-tysięcznym nakładem.

Ta strategia też była krytykowana. "Spłacając wobec czytelnika haracz w postaci atrakcji - seksualnych kawałków, zabawnych grepsów, zwolnić się można z odpowiedzialności za publikowane słowo. Ale raz uruchomiony mechanizm destrukcji trudny jest do zatrzymania. Skandal musi gonić skandal, prowokacja prowokację, jedno niekonwencjonalne zagranie następować po drugim. Alternatywa gnać za aleternatywą. Licytacja nie ma końca. Mechanizm bowiem z założenia pozbawiony jest stabilizatorów sensu. Tekst wprowadzony do »bruLionu« traci swą autonomię. I staje się jednym z elementów mozaiki mającej obrazować chaos otaczającego świata oraz potwierdzać całkowitą wolność i dowolność wypowiedzi" - pisał w 1991 roku w "Debacie" Andrzej Horubała, później, podobnie jak Tekieli, jeden z pampersów.

Epigoni Grupińskiego

"bruLion" jest pismem trzech przełomów. Pierwszy nastąpił przy 9., jeszcze podziemnym numerze.

- Pierwsze numery były robione ostrożnie, żeby się umieścić na rynku. Żeby mieć dotacje, dystrybucję. Po 8. numerze można już było zamieścić Bataille'a. Duże wrażenie zrobił na Tekielim "Czasu Kultury" z obscenicznym "Ostatnim wyjazdem na Brooklyn" Huberta Selby'ego. Powiedział, że trzeba spróbować czegoś takiego, i wtedy pojawiła się "Historia oka" - wspomina Spychalski.

Czy Rafał Grupiński, naczelny "Czasu Kultury", który uważa swój dwumiesięcznik za największą (i niedocenioną) konkurencję dla krakowsko-warszawskiego pisma, wie, że jest ojcem chrzestnym słynnej brulionowej "strategii skandalu"?

Zabawne, że akurat Grupiński, skądinąd autor zbioru esejów "Dziedziniec strusich samic", w którym rozprawił się z tzw. PIN-em, czyli polskim intelektualistą, należy do najsurowszych krytyków "bL". W napisanej wspólnie z Izoldą Kiec książce "Niebawem spadnie błoto" zamieścił surową opinię, że w piśmie Tekielego "sensacjom dla intelektualnych kucharek towarzyszył wysiłek redaktorów, by importowane błazeństwo wesprzeć błazeństwem polskim i dla wszystkiego znaleźć, choćby rodem z emigracji, ale jednak swojski odpowiednik".

Strategia skandalu zniechęcała do "bL" nawet potencjalnych sojuszników, takich jak Piotr Bratkowski, który napisał w "Gazecie": "Nadszedł kres komunizmu, zaś młodzi redaktorzy »bL« robili się coraz starsi. I jak popularne przed laty dziecięce gwiazdy piosenki przestraszyli się, że po mutacji nie będą już potrafili śpiewać tak pięknie jak niegdyś. Im starsi, w tym większą postanowili uciec dziecięcość. Wybrali strategię skandalu, fascynacji wszelkim umysłowym śmieciem i kuriozum. Każda największa brednia warta była publikacji w »bL«, jeśli tylko mogła zaepatować współczesnego »filistra«. Tych, których wcześniej przyciągnęli, teraz kolejno zrażali. I tak stali się sektą, z właściwymi sekcie obsesjami i ograniczeniami myślowymi".

Grupiński i Kiec uważają, że "bL" "był pismem, które po prostu chciało i potrafiło skorzystać z otwartości i uniwersalności propozycji popliberalizmu. Zamiast dyskusji nad możliwymi pozytywnymi bądź negatywnymi skutkami wpływu kultury popliberalnej na kulturę polską redaktorzy »bruLionu« zamieszczali tłumaczenia tekstów informujących o fascynujących pseudoodkryciach w rodzaju tezy, że szczęście rodzinne warunkuje istnienie każdej represyjnej władzy, bądź (...) o macicznym charakterze myśli Sokratesa czy Jungowskiej rewelacji, że Chrystus był nieślubnym dzieckiem".


Przy piwie, czyli publicznie

W książce "Apetyt na przemianę" Jerzy Jarzębski wspomina pierwszy kontakt z przyszłymi "bruLionowcami": "Próbowali oni wydawać na UJ studencki biuletyn literacki, usytuowany z administracyjnych względów jako impreza przy Kole Polonistów. Moją rolą, jako opiekuna koła, było przepchanie edycji przez wewnętrzną cenzurę dość czułego na polityczne prowokacje rektora. Pamiętam jak Robert Tekieli wręczył mi materiały do trzeciego numeru biuletynu, gdzie rzucał się w oczy wywiad z Antonim Pawlakiem - pełen ostrych bluźnierstw przeciw władzy. Przyznaję, że namawiałem Tekielego do złagodzenia tekstu: wydawało mi się, że można powiedzieć to samo w sposób mniej drażniący, nie narażając się już na wstępie na zamknięcie pisemka. Redaktorzy jednak upierali się przy pierwotnym brzmieniu tekstu, a ja dopiero po pewnym czasie zrozumiałem istotę tego uporu: chodziło tu, jak sądzę, mniej o ocalenie przed cenzurą dość oczywistej politycznej idei przyświecającej rozmówcom, ale o ocalenie samych słów, o powiedzenie głośno tego, co się chce powiedzieć - bez żadnej kosmetyki i stępiających ostrze wypowiedzi zabiegów stylistycznych".

To właśnie z dbałości o wierność słowu brały się, zdaniem Jarzębskiego, kontrowersyjne teksty w "bL". Tekieli nie rozdzielał bowiem, jak to jest powszechnie praktykowane, słowa prywatnego od publicznego (np. wywiady publikuje niezredagowane, "na żywca" spisane z taśmy). Słowo miało dla niego zawsze taką samą wagę, bez względu na to, czy zostało wypowiedziane prywatnie przy piwie czy publicznie i na piśmie. Zostało to nawet wyraźnie powiedziane w "Celach Fundacji bruLionu":

1. Niwelowanie przepaści pomiędzy słowem publicznym i prywatnym.

2. Uczestniczenie w próbie powołania do życia nowego modelu kultury intelektualnej, modelu opartego na zasadach wolności skojarzeń, wolności artykulacji i na swobodzie w wyznaczaniu sobie celów.

3. Przeciwdziałanie procesowi zatracania statusu ontycznego przez wszelkie elementy struktury rzeczywistości.

4. Popieranie i promocja różnych dziedzin twórczości.

5. Promocja młodego pokolenia twórców w kraju i za granicą.

Niektóre z tych celów (punkt 4 i 5) są ogólnikowe albo brzmią bełkotliwie (punkt 3), warto jednak zwrócić uwagę na pierwsze dwa. To właśnie one oddają chyba intencje, które skłoniły Tekielego do wydrukowania takich tekstów, jak skrajnie antysemicki "Hollywood" Celine'a, przemówienie Himmlera do oficerów SS, anarcho-feministyczny manifest Valerie Solanas "Gińcie Nędznicy Ukręcamy Jaja", wywiad z sadomasochistką czy wreszcie słynny "Donos na komandosów" z 1968.


Wielka kariera flup

Druga przemiana nastąpiła na początku lat 90. W nowej Polsce "bL" odrzucił opozycyjne zobowiązania, zaczął rozstawać się z dawnymi autorami. W numerze 13. (zima 1990) znajdujemy jeszcze utwory Julii Hartwig, Tomasa Venclovy i publicystykę Janusza Korwin-Mikkego, ale jesteśmy już o krok od nowego "bL", tego, o który stoczono największą batalię artystyczną III RP.

Numer 14.-15. to nie tylko kolorowa okładka wystawiona w księgarni, lepszy papier, większy format. Od tego numeru "bruLion" uważany jest za bezkompromisowe pismo "młodoliterackie". Już na okładce reklamował "rewelacyjne debiuty '90". W tym numerze rozstrzygnięto też pierwszą edycję konkursu na brulion poetycki im. Marii Magdaleny Morawskiej. Zwyciężył wtedy Marcin Świetlicki. Następnym laureatem zostanie Jacek Podsiadło, którego wiersz "Konfesata" otwiera numer 14.-15. Oddziaływanie "bruLionu" jest już tak duże, że o Świetlickim i Podsiadle mówi się jako o parze najwybitniejszych młodych poetów. W następnym numerze przy nazwiskach Świetlickiego, Podsiadły, Jaworskiego i Wilczyka pojawiło się hasło "Skamandryci '90?". Tekieli mówił później, że "mamy do czynienia z pierwszym absolutnie autentycznym zjawiskiem pokoleniowym od czasów »Skamandrytów« (...), ponieważ tzw. pokolenie Nowej Fali, pokolenie Stanisława Barańczaka i Adama Zagajewskiego było czymś wykreowanym, a jego promocja przypomniała sztucznie sterowany proces polityczny, którego siłą sprawczą najpierw byli komuniści, a później opozycja".

Ciekawe i straszne zarazem jest to, że z przełomowego numeru najlepiej zapamiętano nie Świetlickiego czy Podsiadłę, tylko pewien czterowiersz. Chodzi oczywiście o "Flupy z pizdy" Zbigniewa Sajnóga, kiedyś jednego z autorów Totartu, gdańskiej grupy hapenersko-literackiej, później członka sekty Niebo. Cztery linijki zdominowały percepcję całego numeru. Dało to Tekielemu do ręki dowód na powszechną w Polsce wybiórczość sądów.

"bL" uznano za pismo bluźniercze i skandalizujące albo głupie i szczeniackie, zaczęto je kojarzyć z bezguściem połączonym z bezczelnością. W realiach rynkowych trudno o lepszą rekomendację. "bL" stał się popularny, chociaż kosztem gęby, za sukces zapłacił stereotypem.

Czy to, co dziś robi i mówi Tekieli, jest próbą przełamania tego stereotypu, udowodnienia, że niepoważne pomysły pismo ma dawno za sobą? Że oto "bL" wykrzekł się prowokacji obyczajowych i stanął do walki nie tylko o kulturę narodową, ale i o rząd dusz?

Marcin Świetlicki, udzielając w 1993 roku wywiadu "Czasowi Kultury", powiedział: "Cały ten szum z pokoleniem »bL« to naturalnie jeden wielki szwindel. Robert Tekieli to - przy zachowaniu proporcji - taki polski Malcolm McLaren, twórca i menedżer Sex Pistols. Niewtajemniczonych odsyłam do filmu »Wielki Rock'n'rollowy szwindel«, a wtajemniczonym mówię: to jest to samo. Tekieli ma wyczucie, znalazł kilku na tyle interesujących poetów, żeby z nich coś zrobić - w sensie społecznym oczywiście. Oni pisali swoje wiersze po swojemu, ale towarzyszyła temu pewna alternatywna otoczka wytwarzana przez działania redaktora »bL«. I wszelki odbiór tych wierszy jest trochę przez Tekielego sterowany".

Świetlicki tak wysoko ocenił menedżerskie zdolności redaktora "bL", że przepowiedział mu fotel ministra kultury. Obserwując dalszą karierę Tekielego można dopuścić myśl, że słowa Świetlickiego okażą się prorocze.

Spychalski docenia w nim też redaktora: - Tekieli był talentem redaktorskim na miarę Giedroycia i Grydzewskiego. Z niesamowitą intuicją, zdolnościami technicznymi, odwagą. Był prawdziwym liberałem. Gdyby przyszedł do niego faszysta bądź komunista z tekstem, który według niego byłby interesujący, to by go wydrukował.


Duch Święty sfotografowany

Przełom trzeci nastąpił w numerze 27. To tam po raz pierwszy skomentowano zamieszczony materiał. W kolorowej wkładce reprodukowano amatorskie fotografie z chrztu dziecka na wyspie Wolin. Na zdjęciach oprócz uczestników ceremonii wyraźnie widać białą smugę. W mniejszym formacie zaprezentowano negatywy, gdzie smuga, jak to na negatywie, jest czarna. Obok zaś opublikowano ekspertyzę zrobioną przez policyjne laboratorium na zlecenie "Fundacji bruLionu". Ekspertyza stwierdza, że "nieregularny jasny ślad widoczny na zdjęciach z klatek negatywu najprawdopodobniej powstał wskutek nieprawidłowej obsługi aparatu fotograficznego". Jednak komentarz redakcyjny sugeruje, że policja nie mówi całej prawdy. Na dowód tego przytoczona jest rozmowa z ojcem chrzestnym dziecka, który opowiada o swoich doznaniach w trakcie obrzędu (ciarki na grzbiecie i fale gorąca). Nic nie jest powiedziane wprost, ale zdjęcia mają ponoć przedstawiać Ducha Świętego.

Tak skomentował to Marcin Baran w puencie wiersza "Biedny chrześcijanin traci wyczucie proporcji i zwraca się bezpośrednio do Boga w sprawie raczej błahej": "W Ducha Świętego się wierzy. Duchowi Świętemu nie robi się zdjęć". Od tej pory zaczęto mówić o religijnym "odlocie" Tekielego.

Neofickiemu katolicyzmowi "bruLionu" patronuje raczej niewierny Tomasz niż święty Paweł. Redakcja (czyli Tekieli) zdradza duże zainteresowanie ruchami parapsychologicznymi, trudnymi do zdefiniowania energiami, groźną, bo mieszającą w chrześcijańskich umysłach mistyką Wschodu. Mimo wyraźnie niechętnego nastawienia do New Age'u, wydaje się, że Tekieli jest pod wpływem takiego światopoglądu, często mówi językiem newage'owym. Nieokreślone siły miały wpływ nawet na poszczególne numery pisma. W wywiadzie pod zaskakującym tytułem "Chrystus był OK" w pierwszym numerze "Frondy" Tekieli mówił: "Zdarzały się rzeczy, których w zwykły, racjonalny sposób wyjaśnić nie można, miałem takie intuicje, że ktoś próbuje się nami bawić, wpływać na nas, były trzy takie zdarzenia, które można nazwać dziwnymi. (...) Kończymy numer, ja mam świadomość, że do pełni, do domknięcia brakuje trzech tekstów". I nagle w sposób zaskakujący pojawiają się owe trzy teksty, które "dopełniają się, w sposób absolutny" i w dodatku niepokojący. "Kiedy ci się piąty raz zdarza taka seria zbieżnych, mało prawdopodobnych rzeczy, które układają się w jakieś całostki, to za którymś tam razem dociera do ciebie, że to nie jest przypadek. Te teksty, kiedy już je zrobiłem, okazało się, że mają ściśle określony wydźwięk, który dzisiaj opisuję jako zły, zmierzający ku wprowadzeniu zamętu czu rozbiciu jakichś prawd dla mnie dzisiaj ważnych".

Można to zinterpretować tak: pismo wyzwoliło się spod wpływu sił ciemności, które kiedyś usiłowały manipulować polityką redakcyjną, teraz zaś kierują nim siły niebiańskie i "bruLion" dąży prosto ku prawdzie - kulistej oczywiście.

W wypowiedziach Tekielego pobrzmiewa też zainteresowanie numerologią. W wywiadzie dla "Machiny" powołuje się na trzy książki, które czytał. Były to "Biblia, "Dzienniczek" siostry Faustyny, a trzeciej nie powiem". Trójcę tę przywoływał także w wywiadzie dla "Nowego Państwa". Możemy wpędzić się w bezsenność, jeśli zechcemy zgadnąć, o jakiej trzeciej książce myślał Tekieli.

"Szamanizm, czarostwo, wicca, gnostycyzm, kabała, astrologia i wszystkie te dziedziny, mieniące się zagubioną wiedzą, tu można wymienić cały spis treści encyklopedii New Age'u, one wszystkie mają jeden szkopuł. Kiedy zaczyna ci się wszystko zgadzać, pomagać w interesach: masz dwóch ludzi do wyboru i wybierasz tego, który ma lepsze cyfry w numerze telefonu, w pewnym momencie zaczynasz się zdawać nie na własne sumienie, nie na własną wolę, i w chwili kiedy podejmujesz pierwszą moralnie złą decyzję, opierając się na tego typu podpowiedziach, jest to pierwszy krok do zguby. Ja wykonałem kilkanaście kroków na tej drodze. Z Tomkiem Budzyńskim, prof. Andrzejem Wiercińskim, Jerzym Prokopiukiem i Lechem Emfazym Stefańskim zakładaliśmy klub Gnosis. Zbyszek Sajnóg doszedł do końca tej drogi, jest w sekcie Niebo. Wielu ludzi znam, którzy zajmowali się w swoim czasie poezją czy czymś takim, i zaszli w różne taroty i inne tego typu inicjacyjne sprawy, no i na przykład umieją na odległość przesuwać przedmioty" - mówił Tekieli "Machinie".

- Wartością "bruLionu" było to, że ludzie z różnych bajek mogli coś robić wspólnie. Był poziom, na którym się porozumiewaliśmy mimo różnic politycznych. W podziemiu, jak przeszedłeś na inne pozycje polityczne, to byłeś spalony towarzysko. Tu się tego udało uniknąć - mówi Spychalski.

Ostatni numer świadczy, że zniknęli ludzie z innych bajek, dziś "bL" to raczej ponura baśń, pełna duchów i ocierająca się o totalitaryzm. Dziś Tekieli mówi o przejęciu państwa: "Tworzę idee. Przejęcie państwa musi nastąpić w ten sposób, że ludzie, którzy się ukształtowali na »bruLionie«, na pewnym typie relacji do innych osób, do prawdy, do wolności, ci, których kształtujemy w tej chwili i którzy kształtowani będą dalej, będą zajmować stanowiska w państwie, i to bardzo konkretne".

Sam Tekieli piastuje od roku funkcję przewodniczącego Rady Programowej TVP i zasiada w Radzie ds. Inicjatyw Wydawniczych i Upowszechniania Kultury przy MKiS. Domagał się m.in. przeproszenia oburzonych telewidzów za emisję serialu "Boża podszewka", a ministerstwu doradzał nie obcinać dotacji dla "Wiadomości Kulturalnych".

Tekieli dumnie prezentuje swój szowinizm kulturowy: "My byliśmy przez 50 lat poza cywilizacją łacińską. Byliśmy w łapach cywilizacji bizantyjskiej, która się dosyć różni od naszej. Nasza cywilizacja jest najwyższą, do jakiej doszła ludzkość" - mówi "Machinie".

- Przy całym szacunku dla nawróceń, konwersji, jeżeli ktoś uważa, że wiara porządkuje mu wszystko do końca, powinien zająć się wiarą, a nie mediami - uważa Marcin Baran. - Nie można modelować telewizji albo pisma i jednocześnie starać się kierować boskim porządkiem.

Dawniej "bruLion" tym się różnił od swoich młodszych krewnych - prawicowo-katolickiej "Frondy" i marksistowskiego "Lewą nogą" - że był pismem antyideologicznym. Dawał czytelnikowi szansę wyboru, nawet tak dosłownie jak w przypadku numeru 19., który ukazał się w dwóch zeszytach: prawicowym i liberalnym. Odrzucenie jednej z tych opcji nie oznaczało odrzucenia pisma. Numer 28,8. takiej szansy już nie daje. Redakcja nie mówi już: decyzja należy do ciebie, nie udajemy, że jesteśmy mądrzejsi od czytelników. Teraz przekaz jest jasny: my wiemy, co jest dobre i prawdziwe (kuliście - rzecz jasna). Apel, by nie tworzyć ideologii, jest spóźniony, gdyż ideologia już "bruLionem" zawładnęła.

Po trzecim przełomie (a jednak magia cyfry 3!) "bL" wyłączył się z debaty o współczesnej kulturze. Stał się pismem zamkniętym i wygląda na to, że przechodzi powoli na pozycje, gdzie dogmat zastępuje dyskusję, a redaktorska intuicja ustępuje przekonaniu o własnej nieomylności. Ta z kolei staje się drogą do wymarzonej przez Tekielego świętości. Męczeństwem zaś ma być chyba samo istnienie w postliberalnym świecie, gdzie na równych prawach funkcjonować mogą różne wizje świata. Bo ze skóry przecież nikt Tekielego na razie nie obdziera.





 


NOWY KONSERWATYZM LAT 90-TYCH










bruLion - wybór tekstów