autor: RIFUN
Forum "Dilbertoza"
- forum gazeta.pl
Początek kariery Dyrektora
Buraka
Dyrektor Burak pochodzi z małej pegeerowskiej
miejscowości gdzieś w Polsce, w latach osiemdziesiątych doszedł
do wniosku, że nasz kraj nie oferuje takim obiecującym młodym
ludziom (wykształcenie średnie, podobno rozpoczął studia, ale ma
problemy ze sprecyzowaniem nazwy uczelni i kierunku) jak on
możliwości zrobienia kariery i postanowił wyemigrować do "NRF-u"
(cytat). Trudno się z nim nie zgodzić, bo okres komuny to nie
były raczej lata prosperity. Więc wyruszył wraz z całym
majątkiem (żona i dziecko) do niemieckojęzycznego eldorado. Po
dotarciu na miejsce przeszedł standardową procedurę - obóz
uchodźców, zrzeczenie się obywatelstwa, wniosek o przyznanie
obywatelstwa niemieckiego, wreszcie samo obywatelstwo. Lata te
niestety osnute są mgłą tajemnicy, ponieważ sam bohater
niechętnie wspomina, że jego Vaterland wymagał od swojego syna
takich poświęceń (jak obóz przesiedleńców) i nie do końca dawał
wiarę jego zapewnieniom o czysto niemieckich korzeniach.
Wreszcie jednak nastąpił upragniony dzień i Dyrektor Burak
otrzymał swój pierwszy i prawdziwie niemiecki Ausweis (czy jak
oni nazywają Dowód Osobisty) z jego świeżo zdeformowanym
(zniemczonym) imieniem i nazwiskiem. Obecnie Dyrektor Burak i
jego rodzina ma ogromny problem, ponieważ okazało się że jego
tłumaczenia na pytanie - dlaczego zmienił imię i nazwisko to
kłamstwo. Zawsze twierdził, że Niemcy go do tego zmusili, teraz
rząd federalny postanowił że wszystkie imiona i nazwiska
krzyżaków mają być pisane w oryginale, przy okazji okazało się
że wszyscy o zmienionych nazwiskach specjalnie sobie tego
życzyli.
Pierwsza praca Dyrektora Buraka
Pierwszym etatem, jaki otrzymał (zdobył) nasz bohater na łonie
kapitalizmu była posada kelnera. Co do miejsca pracy pojawiają
się pewne wątpliwości - w jednej opowieści jest to "najlepsza i
bardzo ekskluzywna" francuska restauracja (najlepsza w mieście
zamieszkania Dyr. Buraka), innym razem jest to klub nocny -
równie "ekskluzywny i elegancki". Gośćmi jednego i drugiego
bywali możni świata biznesu Niemiec i nie tylko (w jednej z
opowieści pojawił się nawet arabski szejk). Ekskluzywność, a
przynajmniej profesjonalizm lokali należy poddać w wątpliwość, ponieważ w owym okresie Dyr. Burak jeszcze nie posługiwał się
swoim ojczystym językiem (niemieckim), ani żadnym innym
europejskim (do dzisiaj). Jeżeli nawet pracował w owych
miejscach (miejscu?) to raczej w charakterze pomywacza a nie
kelnera. Niemniej jednak trzeba przyznać naszemu Dilbertowi, że
po otrzymaniu upragnionego prawa do zasiłku socjalnego nie
spoczął na laurach i nie zaczął korzystać z uciech kapitalizmu a
zaczął szybko wspinać się po szczeblach drabiny społecznej. Wtedy
też po raz pierwszy zauważył u siebie nieprzeciętne
zdolności do robienia złotych "interesów". Zauważył, że loże w
lokalu nocnym (tym "ekskluzywnym") są tak skonstruowane, że
pomiędzy oparciem i siedziskiem jest szpara w którą wpadają
kluczyki, bilon i drobiazgi, które siedzący tam goście noszą w
kieszeniach. Zaproponował więc właścicielowi, że będzie zostawał
po godzinach i pomagał sprzątającym doprowadzić do porządku salę
- właściciel oczywiście się zgodził i jeszcze wyraził zachwyt
jaki to pracowity naród ci Polacy. Nie wiedział, że Dyr. Burak
to żaden Polak tylko krzyżak z dziada pradziada. Nasz bohater
nie przepracowywał się specjalnie ze sprzątaniem, za to bardzo
starannie przeglądał szpary w lożach. Po jakimś czasie nasz
strateg wpadł na genialny pomysł jak zwielokrotnić zyski bez
wkładu własnego. Pomysł był genialny w swojej prostocie po
prostu wydawał klientom resztę w możliwie największej ilości bilonu
tłumacząc, że w kasie niestety nie ma banknotów o niskich
nominałach. Na uwagi (opowiadał tę historię publicznie) swoich
podwładnych, że takie działania można nazwać (łagodnie)
"uczciwymi inaczej" stwierdzał, że to żaden problem jak są
frajerzy, którzy aż się proszą o to żeby na nich "zarobić"
(cyt.).
Druga praca Dyrektora Buraka
Podtytułem powinno być przysłowie: Głupi ma szczęście. Otóż Dyr.
Burak postanowił rozwijać dalej swoją karierę, w tym celu podjął
pracę w koncernie działającym w sektorze przemysłu ciężkiego.
Niestety nie było to jeszcze stanowisko wyższego szczebla
kierowniczego, nie było to niestety również stanowisko średniego
szczebla kierowniczego, a co gorsza w ogóle nie było to
stanowisko kierownicze. Prawdę mówiąc był w tym koncernie
zwykłym robotnikiem (w pierwszym okresie nawet
niewykwalifikowanym, co oznaczało, że nie mógł obsługiwać
żadnych maszyn - poza miotłą i impulsownikiem kinetycznym potocznie
zwanym młotkiem). Pierwsze zdarzenie nawiązujące do w/w
przysłowia miało miejsce już na samym początku, w ustach
Dyrektora Buraka brzmi mniej więcej tak: "Wiesz jak ja tam
zacząłem robić to jeszcze ciągle zapier.......łem w tym burdelu
(ekskluzywny lokal z Części 1) i pracowało się całe noce, to jak rano
szłem (celowo nie poprawiam) do fabryki to byłem strasznie
zje...ny. Ale trzeba było tylko wytrzymać do 10 i wtedy była
przerwa a po przerwie, tak żeby mnie nikt nie widział szedłem
(będę zawsze poprawiał - płynniej się pisze) do magazynu
opakowań, chowałem się pod kartony i spałem. I tak przez kilka
miesięcy aż tu kur...a, kiedyś jakiś ch..j z kierownictwa łaził
po firmie i zauważył że coś wystaje spod kartonów. Zawołał
kierownika zmiany i zrobił alarm, że kogoś przygniotły kartony,
niezły głupek, jak mnie spod tych kartonów wyciągnęli to nie
wiedziałem, o co chodzi - kupa ludzi i wszyscy krzyczą i pytają
się jak się czuję, to się zorientowałem, że oni wszyscy naprawdę
myślą, że mnie przygniotło. A wiesz, co było dalej - ci debile
dali mi wolne do końca tygodnia i jeszcze ekstra szmal, żebym nic
nie mówił, bo te kartony nie były zabezpieczone. Najlepsze jest
to, że nikt się nie zastanowił jak mogły mnie przygnieść puste
tekturowe pudełka".
Minęło kolejnych kilka miesięcy (lat?) i
Dyr. Burak awansował - został robotnikiem wykwalifikowanym i
zaczął obsługiwać maszynę do spółki, na jednej zmianie z innym
obywatelem Niemiec rodem z Turcji. Maszyna była podobno bardzo
długa i duża i coś tam toczyła, a sterował nią "komputer"
(prawdopodobnie chodzi o jakieś przełączniki elektromechaniczne,
jak to w tokarkach), który obsługiwał nasz Dilbert-Dyzma wraz z
kolegom. Szybko nasz innowator zauważył, że do obsługi tej
skomplikowanej maszynerii wystarczy jeden człowiek, z czym
całkowicie zgadzał się Helmut z Istambułu, więc podzielili swoją
zmianę na jeszcze krótsze dyżury i kiedy jeden pracował
(obsługiwał komputer), drugi mógł odespać noc (Turek też był na
dorobku i pracował w restauracji). Tak obu stachanowcom upływały
dni, miesiące (lata?), aż tu któregoś dnia Dyr. Burak leżąc
spokojnie pod maszyną (jakimś blokiem głównym) zauważył wyciek
oleju. Wykombinował więc sobie, że jak to zgłosi do
kierownictwa to na pewno trzeba będzie to naprawić, jak przyślą
kogoś, kto to będzie naprawiał to maszyna będzie nieczynna,
czyli on nie będzie miał co obsługiwać, a więc zupełnie legalnie
będzie mógł robić to, co robi, czyli odpoczywać po przepracowanych
nocach. Jak wymyślił tak też zrobił. I co się okazuje, przyszedł
Dyrektor Techniczny popatrzył i kazał natychmiast zatrzymać
sprzęt, wyciek był na tyle groźny, że groził poważnym
uszkodzeniem całej tokarki wartej (podobno) miliony marek. Nasz,
Dyr. Burak został pochwalony (mało istotne) i (co ważniejsze)
nagrodzony - finansowo. Otrzymał premię w wysokości 5.000 DM, co
stanowiło jego blisko dwumiesięczne wynagrodzenie.
Dyr.
Burak po dziś dzień z łezką w oku wspomina prace w owym koncernie i
ciągle podkreśla, że to dopiero była FIRMA, nie przemawiają do
niego argumenty, że w/w firma zbankrutowała na początku lat
dziewięćdziesiątych. Podejrzewam również, że wtedy Dyr. Burak po
raz pierwszy spotkał się z Dilbertowskim zarządzaniem i sporo
sobie przyswoił.
Dyrektor Burak stawia pierwsze kroki
w "wielkim biznesie"
Dokładnie kroniki (okresy, w których Dyr.
Burak mówi prawdę) nie podają, kiedy ostatecznie zerwane zostały
kontakty naszego Dyzmy z branżą restauracyjno - rozrywkową i
metalurgiczną (w domyśle informatyczną - obsługa komputera). Fakt
faktem - przełom lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych, a
szczególnie zmiany w Polsce spowodował nagły przypływ genialnych
pomysłów do głowy Buraka na zrobienie interesu życia. Pierwszy i
w konsekwencji ostatni (własny pomysł) to - Firma Transportowa.
Tradycyjnie jak Dyr. Burak pomyślał tak zrobił - kupił samochód
dostawczy (Mercedes z plandeką - lekko używany, co prawda, ale za to
długo, bo kilkanaście lat) i zaczął zdobywać trudny rynek na
dzikim (wtedy jeszcze) wschodzie. W zasadzie do końca nie jest
jasne, co i gdzie woził, a jedyne opowieści z tamtych czasów
ograniczają się do barwnych relacji z pobytów w agencjach (nie
celnych), które wtedy powstawały jak grzyby po deszczu. Zresztą
z jego punktu widzenia miało to ekonomiczne uzasadnienie - za
jednorazową (wcale nie wygórowaną) opłatą miał: nocleg (w
tamtych czasach klient płacił za noc a nie godzinę, podobno?),
relaks, rozrywkę (jedyne zainteresowania do dzisiaj) i miłe
(czytaj niewymagające) towarzystwo.
W tym momencie w mojej
opowieści pojawia się nowy bohater, nazwijmy go Wujek. Wujek
jest pracownikiem firmy do dzisiaj i można powiedzieć, że moim
przełożonym. Jest postacią równie istotną, choć oczywiście nie
tak ważną jak Dyr. Burak. Wujek będąc jeszcze studentem w latach
siedemdziesiąt-osiemdziesiąt uzyskał paszport i pozwolenie na
wyjazd (w celach turystycznych oczywiście) do RFN. Skwapliwie z
niego skorzystał i po zwiedzeniu (w dwa dni) tego pięknego kraju
podjął pracę w firmie o profilu, której nie będę opisywał, ponieważ
jest to Firma-Matka spółki, w której pracuję. Przygoda Wujka z
pracą w tym przedsiębiorstwie trwała dwa razy po trzy miesiące w
przeciągu kilku lat w trakcie wakacji. Po skończeniu studiów
Wujek jak każdy przykładny obywatel PRL podjął pracę w
przedsiębiorstwie państwowym, żeby oddać państwu, co jego
(sponsoring studiów). Już po rewolucji w roku 1989 Wujek
wyczuwając szybką dewaluację wartości nabywczej Marek
Niemieckich postanowił po raz ostatni wrócić do Państwa
Krzyżackiego i zarobić, choć trochę twardej waluty, ot tak żeby
mieć, z czym wejść w kapitalizm. W zasadzie robił to samo, co
zawsze, ale o ile poprzednio żaden z właścicieli firmy ani żaden
z Managerów nie zauważali go, to teraz żywo zaczęli wypytywać jak
to teraz jest w Polsce: czy już można otwierać firmy prywatne,
czy są fachowcy tacy a tacy, czy to na przykład problem założyć
telefon, wynająć biura, halę produkcyjną. Wujek jako patriota
oczywiście przedstawił nasz kraj jako miejsce, w którym niedługo
spełnią się marzenia wszystkich kapitalistów i w ogóle krainę
mlekiem i miodem płynącą, do tego mlekiem i miodem bez
właściciela i ten, kto będzie pierwszy, to nachapie się najwięcej
(smutne jest to, że trochę w tym prawdy). Wujek popracował i
poopowiadał, po czym wrócił do kraju nie przeczuwając nawet jak
szybko i jak bardzo zmieni się jego życie.
Dyrektor Burak stawia pierwsze kroki
w "wielkim biznesie" cd
Tymczasem Dyr. Burak rozwijał nadal
swoją firmę transportową. W owym czasie rząd polski prowadził
szeroko zakrojoną agitację wśród zachodnich przedsiębiorców w
celu przyciągnięcia kapitału do Rzeczypospolitej. Jeden z
konsulatów na terenie Państwa Krzyżackiego zorganizował
spotkanie dla prezesów firm myślących o inwestycjach w Polsce. I
jak się domyślacie informacja ta dotarła do Dyr. Buraka, no cóż
w zasadzie spełniał wszystkie warunki - niemiecki
przedsiębiorca, prezes (szkoda, że jednoosobowej spółki, ale kto by
tam wnikał w takie drobiazgi) do tego posiadający kapitał
(mercedesa opisałem wyżej) i (co cenniejsze) wiedzę o realiach
inwestycyjnych na wschodzie. Kiedyś nad tym się zastanawiałem,
czy ja na jego miejscu zdecydowałbym się na taką wizytę w
konsulacie i doszedłem do wniosku, że bez wpływu środków
odurzających z pewnością - nie (może to jest powód, dla którego
to on, a nie ja jest dyrektorem). Ale to tylko dygresja (może
niepotrzebna). Dość powiedzieć że Dyr. Burak odpowiedział na
ogłoszenie konsula i stanął pośród przedstawicieli takich firm
jak KLUDI (największy na świecie producent armatury), JADO (czołowy
niemiecki producent elektromechaniki i automatyki) jak równy
między równymi. Na spotkaniu tym zjawili się też dwaj spośród
trzech współwłaścicieli firmy, której losy opisuję. I cóż za
zaskoczenie, Dyr. Burak został rozpoznany przez jednego z nich
jako przedsiębiorca z tego samego miasta (!!!). Po latach sprawa
się wyjaśniła - znajoma wydała się twarz Dyzmy. Swoją drogą jego
wygląd jest dość charakterystyczny (jak na warunki
cywilizowanego kraju) - złoty sygnet (co najmniej jeden), kilka
złotych bransolet (na obu nadgarstkach), no i do kompletu złoty
łańcuszek i lisie oczka, prawda, że szczególna charakteryzacja
jak na przedsiębiorcę. Ale wygląd, o ile charakterystyczny jest,
to w żadnym razie nie tłumaczy skąd podejrzenie u mojego
pryncypała, że spotkał Dyr. Buraka w trakcie swojej działalności
biznesowej. A tak naprawdę spotkał go w trakcie wizyt w
restauracji, w której Burak był kelnerem!!! (Wyroki boskie są
niezbadane). Co najciekawsze sam Dyr. Burak dopiero po latach
zdał sobie sprawę z okoliczności w których po raz pierwszy
widział Waldka (tak będę określał nowego bohatera - skoro Burak
zniemczył swoje polskie imię to ja spolszczę niemieckie Waldka).
Tak, więc nieświadomi pomyłki (obaj) stanęli obok siebie i
wysłuchali, co do powiedzenia ma konsul na temat inwestycji w
krainie mlekiem i miodem płynącej. Instynkt Dyr. Buraka
podpowiedział mu, że jego potencjalny partner w interesach ma
szmal (nie mały) i poważnie myśli o inwestycji w Polsce - w obu
wypadkach nie mylił się. Kuł więc żelazo póki gorące, opisał
(bez zbędnych szczegółów) tabor samochodowy, jakim dysponuje, i
lata doświadczeń na trudnym dla interesów polskim gruncie. Nie
omieszkał również napomknąć o znajomości języka polskiego (tak
jakby nie było słychać, że mówi ze wschodnim akcentem - do
dzisiaj zresztą). Uwieńczył zaś negocjacje propozycją podpisania
kontraktu, w którym on (jego firma, przepraszam - kompania
transportowa) świadczyłaby usługi przedsiębiorstwu Waldka, bo
przecież coś tam i z powrotem będzie woził. I niestety w tym
wypadku się przeliczył.
Firma rusza
Dyr. Burak
przeliczył się, jeżeli chodzi o (z pewnością) lukratywny kontrakt na
transport, jednak jakby na otarcie łez Waldek zaproponował mu
posadę prezesa (!!!) w nowo powstającej spółce j.v. (jak to
Burak mówił "joint"). Waldek zaprosił Buraka do siebie do firmy
pokazał mu, co i jak i powiedział, że w Polsce tu i tu mieszka
taki chłopak (właściwsze będzie określenie facet - Wujek, a o
nim tu mowa miał już lata studenckie za sobą), co kiedyś pracował w
Niemczech i mniej więcej wie, o co chodzi, więc dobrze będzie
jak Dilbert-Dyzma pojedzie i skontaktuje się z nim, a przy
okazji dowie się jak od strony prawnej wygląda założenie spółki
i poszuka lokalizacji. Jako motywację otrzymał fundusze na wikt
i opierunek (nie małe) i co najważniejsze ze wszystkiego - MERCEDESA, a musicie wiedzieć, że dla Dyr. Buraka nie istnieje
marka przedniejsza niż PKS (co starsi czytelnicy pamiętają
pewnie "logo" na autobusach PKS - prawda, że podobne?), był to
jego wymarzony i wyśniony pojazd, cudowna zabawka, wspaniała
maskotka, najbardziej charakterystyczna oznaka statusu
społecznego z jaką kojarzy polaczek bogactwo, a do tego wszystkiego
był jego i tylko jego (no może niezupełnie jego, ale tylko on
mógł go używać i tylko on decydował, gdzie nim pojedzie). W tej
sytuacji Burak ochoczo wyruszył do "Polen", jednak postanowił
przełożyć wizytę u Wujka i poszukiwanie lokalizacji o jeden
dzień. Powód, jakże oczywisty, co prawda bywał już w "Polen"
wielokrotnie, ale niestety nigdy nie znalazł (z przepracowania)
czasu na odwiedziny u rodziny. Teraz, kiedy już był prezesem,
mógł swobodnie dysponować swoim czasem, no i nareszcie miał co
(Mercedesa) pokazać rodzinie na wsi, tudzież innym kołchoźnikom
w rodzinnym pegeerze. Wizyta była nadzwyczaj udana - rodzina
uwierzyła nie tylko w to, że Mercedes jest jego, ale (o naiwni)
również w to, że niedługo Burak wróci tu już z kapitałem i
otworzy firmę, jakiej nawet w "Pogodzie dla Bogaczy" nie
widzieli. Notabene w to, że firma jest jego własnością wierzą do
dzisiaj (co niektórzy).
Wujek poznaje Dyr. Buraka (właściwie
od niedawna Prezesa)
Pierwsze "widzenie" Wujka i Buraka odbyło
się bez sensacji, co, kiedy poznacie bliżej Buraka już jest
sensacją.
Prezes Dilbert-Dyzma wystąpił, a jakże w roli kumpla
Waldka i łaskawie zaoferował Wujkowi posadę (kierowniczą) w
nowym koncern-holdingu, który wraz z Waldkiem i "kilkoma jeszcze
inwestorami" ma zamiar uruchomić niebawem. Wujek owszem łaskawie
wysłuchał i podziękował Prezesowi za propozycję potwierdzając,
że będzie oczekiwał na konkrety. Najciekawsze jest to, że Dyr.
Burak wydał mu się nawet rzeczowy (!!!) i godny zaufania (!!!),
trochę tylko zdziwiło go, że był obywatelem Vaterlandu dopiero
kilka lat, a już tyle zapomniał z ojczystej mowy. Bez przesady
można powiedzieć, że do dzisiaj płaci za tamten błąd w ocenie. A
propos językowej ekwilibrystyki Dyr. Buraka, co prawda nie zdołał
się on nauczyć języka, (w którym napisano "Moją Walkę") w
stopniu, który w pełni pozwoliłby mu się z asymilować z
Bawarczykami, ale nabrał tak charakterystycznej maniery
(charakterystycznej dla pewnej reprezentacji polonii)
"zapominania" polskich słów i zastępowania ich niemieckimi (nie
zawsze) odpowiednikami. Nierzadko w pierwszym okresie swojego
pobytu na łonie pierworodnej ojczyzny zadawał też pytanie: "Jak
to się mówi po waszemu? (po naszemu czyli po polsku)".
Po
wykonaniu pierwszego polecenia Waldka (kontakt z Wujkiem) przystąpił
do wykonywania drugiego, rozpoczął szukanie miejsca, w którym
można by zlokalizować firmę. Rozpoczął oczywiście od miast
wojewódzkich i ich najbardziej reprezentacyjnych części, oczami
wyobraźni widział siebie jako nowego magnata, który jadąc swoim
PKS-em jest z szacunkiem wytykany palcami przez mieszczan.
Waldek jednak szybko sprowadził go na ziemię i wyjaśnił, że nie
stawiają ani supermarketu ani butiku z ciuchami Diora tylko zakład
produkcyjny i potrzebują hali, najlepiej na zadupiu (będzie
tania), i co gorsza, w pierwotnym założeniu nie będzie potrzebna
nawet część biurowa (na początku), a wystarczy tylko
sanitarno-socjalny węzeł dla pracowników. Dyr. Burak nie mógł
uwierzyć!!!! Jak to, nie będzie dwunastopiętrowego biurowca w
centrum miasta i stada sekretarek!?! Nie będzie nawet porządnego
budynku biurowego przy hali produkcyjnej. Trzeba pamiętać, że
kiedy wyjeżdżał z PRL, w kraju panowała moda na kościelne
budowanie w świeckim wydaniu (sześciopiętrowa plebania, a w jej
sąsiedztwie "ŚWIĄTYNIA" z nawą główną na 20-stu wiernych). Poza
tym - to już ostateczny argument dla wyobraźni Buraka, nawet
pegeer w jego rodzinnej miejscowości miał "BIURA", tak by się
plebs nie mieszał z "Derektorami". Cóż, chcąc nie chcąc musiał
wysłuchać argumentów Waldka (a nawet udać, że je rozumie), że na
początku firma będzie miała charakter wyłącznie produkcyjny i
nie ma potrzeby budowania reprezentacyjnych gabinetów. Pogodzony
z myślą, że jego cudowny prezesowski gabinet, cały w marmurach
odsunął się w bliżej nieokreśloną przyszłość Dyr. Burak znalazł
halę na terenie dawnego gospodarstwa rolnego. Chciałoby się
powiedzieć: Co się martwisz, co się smucisz, ze wsi jesteś, na wieś
wrócisz.
Dyr. Burak i przypadek z ciężarówką
Dyrektor Burak zadomowił się już na dobre w "swojej" firmie, co
prawda była to na początku właściwie manufaktura. Zatrudniała
(ta manufaktura) około dziesięciu osób, w tym 8 kobiet, jednego
mechanika do obsługi maszyn, Wujka (wdepnął już w bagno) jako
kierownika i oczywiście Prezesa (niedługo pojawię się ja).
Proces technologiczny jest (pisałem o tym wcześniej) niezwykle
prosty - przyjeżdża TIR z produktami, biali murzyni robią z nimi
to, czego nie opłaca się robić w Marchii, bo tam za dużo trzeba
płacić Rumunom, Turkom, Arabom, krewnym Olisadebe i Polakom, po
czym wraca z powrotem. W początkowym okresie było tylko pięć
maszyn, więc TIR zapełniał kalendarz produkcyjny na cały
tydzień, z reguły nie wyłączając sobót i niedziel. W soboty i
niedziele firma pracowała bynajmniej nie z potrzeby dotrzymania
terminów, ale raczej z powodu widzimisie Prezesa Buraka, w myśl,
bowiem nowoczesnych zasad zarządzania personelem uważał on, że
jeżeli każe przychodzić pracownikom w dni wolne od pracy to będą
czuli przed nim respekt (dlaczego!?!).
No dobrze, ale miało być
o ciężarówce (stosunek do pracowników będzie często pojawiał się
w tekście), tak więc w tamtym okresie w firmie transportowej
(niemieckiej, a jakże, ale nie Buraka), która podpisała kontrakt
z Waldkiem na obsługę dostaw pracował kierowca, który pochodził
z Hiszpanii. Swego czasu Hiszpania też nie była najbogatsza i
jej obywatele wyjeżdżali za chlebem na wschód (z racji położenia
geograficznego). Jak na Hiszpana przystało miał gorący
temperament i ciekawy zwyczaj podjeżdżania pod firmę na
piszczących kołach (wszystkich osiemnastu). Przyznaję, że
trzydziesto tonowa ciężarówka parkująca na parkingu firmowym w
obłoku dymu z rozgrzanych opon robi wrażenie. Tego dnia Burak
siedział w swojej kanciapie wraz z zapoznanym kilka miesięcy
wcześniej oficerem Wojska Polskiego - nazwijmy go Generałem,
kiedy usłyszał od pracownika, że od strony Urzędu Celnego zbliża
się Hiszpan w swojej ciężarówce. Zwrócił się, więc do Generała
tymi słowy: "Choć a zobaczysz coś zajeb....ego. Kierowców, co
robią takie numery możesz zobaczyć tylko u mnie." (dla
niewtajemniczonych - wszyscy oczywiście byli przez Buraka
informowani o tym, że nie tylko jedna, ale i druga firma jest jego
własnością). Poszli więc i stanęli przed firmą czekając na
obiecany przez Dyr. Buraka pokaz. Hiszpan faktycznie nadjechał z
fasonem, widząc, że ma publiczność docisnął jeszcze gaz i wszedł
w zakręt na podjeździe. Koła piszczą. Dym unosi się wokół
samochodu. Naczepa się wypina. Przelatuje obok Buraka i
Generała. Wpada między samochody (niestety nie uszkodziła
Burakowego PKS-u). I uderza z impetem w ścianę hali
produkcyjnej. Wybija dziurę mniej więcej metr na metr (suma
sumarum nic się nikomu nie stało). Burak i Generał stoją jak
skamieniali z rozdziawionymi gębami, wreszcie ten drugi odzywa
się: "Ja pier....lę, skąd wiedziałeś !?!". Burak niestety nie
wiedział. A właściwie nie podejrzewał, że coś takiego może się
stać. I w zasadzie cofam słowa o braku ofiar, uszczerbku (nie
pierwszego) na umyśle doznał Dyr. Burak.
Dyr. Buraka walka ze stresem
Przez całe dotychczasowe życie zawodowe Burak wykonywał czyjeś
polecenia, nagle ta sytuacja zmieniła się z dnia na dzień. Teraz
to jego zadaniem było kierowanie (zarządzanie) i wydawanie
poleceń. Czego efektem był w pierwszej fazie stan kompletnego
zagubienia. Następnie była to bezsilność spowodowana ograniczoną
(zerową) wiedzą i całkowitym brakiem kompetencji. Obecnie Burak
jest pewną odmianą Rainmana żyjącego w wirtualnej
rzeczywistości, którą sobie sam stworzył. Ale cofnijmy się w
przeszłość. Poniżej przytaczam jeden z nowoczesnych standardów
zarządzania:
Zarządzanie Produkcją -
Mechanik przychodzi do
Buraka i mówi: "Panie Prezesie (tak Trzeba było się do Buraka
zwracać) maszyna się zepsuła."
Burak: "Więc ją ku...wa napraw".
Mechanik: "Tak, ale potrzebuję taką a taką część".
Burak:
"Dobra jutro ci przywiozę."
Następnego dnia Mechanik przychodzi
po obiecaną część (Burak oczywiście jej nie kupił, bo
zapomniał).
Burak: "Czego ku..wa znowu chcesz".
Mechanik:
"No właśnie ja eee.. Panie Prezesie eee.. przyszedłem po tą część do
maszyny eee.. co to się zepsuła."
Burak: "Jaką część!?!
Aha!?!" (tu olśnienie) i nagły zwrot akcji - "Co ty ku..wa
myślisz, że ja nie mam co robić tylko jeździć i szukać jakiś
pier....nych części? Masz to naprawić bez nich a jak nie to cię
wypier....lę i znajdę se takiego co to potrafi naprawić bez
nowych części!!!."
Niektórym może się wydawać, że przesadziłem z
liczbą wulgaryzmów, niestety nie, a właściwie to mocno ją
ograniczyłem, Dyr. Burak, bowiem pośród swoich niezliczonych
talentów ma jeden bardzo szczególny: Potrafi mówić całymi
zdaniami używając tylko przekleństw w różnych przypadkach i
odmianach (ja takiego daru nie mam, więc chcąc nie chcąc muszę
stosować polszczyznę). Ze szczególnym zaś upodobaniem stosuje
ten swego rodzaju dialekt w stosunku do swoich podwładnych (bez
względu na stanowisko, wiek i co najbardziej chore - płeć). Pewnie
mu się wydaje, że wzbudza tym powszechny respekt i szacunek (o
żałosny), a może myśli, że przez to przechodzi na bardziej
nieformalną (koleżeńską) stopę. A swoją drogą tą brakującą część
kupił Wujek.
Miesiące mijały i nawet do Buraka zaczęło docierać,
że nie nadaje się do tego, co mu kazano robić (zarządzania,
kierowania, reprezentowania, itp., itd.). Stres związany z
faktem, że uświadomił sobie, iż jest kompletnym idiotą i
prymitywem był tak duży, że Dyr. Burak marniał w oczach.
Wreszcie wpadł na cudowny pomysł postanowił codziennie zakładać
"różowe okulary" w celu upiększenia świata i siebie. A robił to
w następujący (jakże prosty) sposób, przychodził do firmy
zamykał się w swojej kanciapie i upijał się (czasami do
nieprzytomności).
Dyr. Burak jako Kaowiec
Zastanawiające - on pije gorzałę całymi dniami, a ci z
Helmutowa (centrali) nic. Rozwiązanie zagadki bardzo ciekawe i
proste (większość działań Buraka jest nieskomplikowana), otóż
Dyr. Burak nawiązał nieformalne stosunki ze wszystkimi, którzy
mają coś do powiedzenia w Firmie (tam, nie tu, bo tu rządził tylko
on). Szybko się zorientował, że większość z Helmutów ma obraz
Polski tylko z opowiadań dziadków (żołnierzy Wehrmahtu), czyli
ładne i tanie kobiety, wóda i żarcie za darmo a w pesymistycznej
wersji za niewielkie pieniądze. Większość wizyt wyglądała więc
następująco: Burak odbiera gości z lotniska. Wiezie ich do
Hotelu (z reguły wynajmował od razu pokój dla siebie). Wieczorem poi
ich wódą, aż im bańki nosem wychodzą. Kolejny punkt programu to
Dyskoteka. Jak się chłopcy rozochocą hajda do burdelu zobaczyć
co nasz kraj oferuje najlepszego (towar ceniony w całej
europie). Następnego dnia spanie do południa. Śniadanko i wizyta
kontrolna w firmie, z reguły mają przed odlotem czas na kawę (jedynie
ci ciekawscy na dwu trzy minutowy spacer po hali). O czternastej
wypad na lotnisko. I życie wraca do normy. Kaowiec wraca do
Firmy i na rozładowanie nerwów wypija ćwiarteczkę (gwoli
jasności dla młodszych czytelników Kaowiec to relikt PRL był to
człowiek, który na wczasach pracowniczych miał za zadanie organizować przedstawicielom klasy robotniczej rozrywkę
kulturalno-oświatową). Schemat tych wizyt kontrolnych powtarzał
się regularnie jakieś osiem lat, co było potem, to napiszę
później.
Przez te osiem lat raz tylko powiało sensacją. Sam Bóg
postanowił nawiedzić Buraka i zobaczyć jak zarządza jego
szmalem. Wszyscy byli pewni, że nadszedł kres jego błyskotliwej
kariery. Znaki na niebie i ziemi na to wskazywały. Boss nie
chciał wieczornej kolacji, ani dyskoteki, ani (argument ostateczny)
burdelu. Mało tego - prosto z lotniska kazał się przywieść do
firmy. Następnego dnia (o zgrozo) siedział w niej od rana i
zadawał niewygodne i bardzo trudne pytania. Kto to jest ta
kobieta w biurze (w tym czasie Burak postawił już sobie zaczątek
kompleksu biurowego)? Po co tyle osób obsługuje tą maszynę i w
ogóle, co to za maszyna. Czemu jest taki bałagan na hali?
Dlaczego pracownicy nie mają wody mineralnej? Czemu nie mają
przerwy na śniadanie (najlepsze jest to że zwykle mieli, ale
Burak myślał, że jak Boss zobaczy, że kazał im pracować bez
przerwy to się ucieszy) itp. Itd. Burak był załamany wszystkie
jego standardy zarządzania personelem legły w gruzach. Uratowały
go dwie rzeczy. Pierwsza Burak konsekwentnie od początku przy
zatrudnianiu nowych pracowników kierował się jedną zasadą - nie
ważne wykształcenie, doświadczenie, wiek i płeć, ważne abyś nie
mówił po niemiecku. I tak jako jedyny tłumacz występował on. Rozmowy
Boga z pracownikami wyglądały na przykład tak:
Bóg: "Czy
czegoś wam brakuje".
Pracownik: "Przydałyby się większe szatnie
i więcej pryszniców".
Tłumaczenie Dyr. Buraka: "Nie, wszystko
mamy. W poprzedniej firmie, w której
pracowałem nie było nawet
połowy tego, co tu."
Bóg: "To dobrze wracaj proszę do pracy."
Tłumaczenie Buraka: "Spi....dalaj do roboty."
Generalnie
obraz polskich pracowników (nie zapominajmy, że 90 % to prości niewykształceni ludzie z małych miasteczek lub wsi), który
przedstawiał Krzyżakom Burak wyglądał mniej więcej tak: leń,
złodziej i kombinator, który cały czas zastanawia się, jak nic
nie robić a zarobić. Potwierdzenie tych słów to fakt, że jeden z
udziałowców znał tylko jedno polskie słowo (nie wcale nie
ku...wa, ani dziękuję, czy dzień dobry), to słowo to "leniwi". A
skąd? Dyr. Burak odpowiadając na pytania, dlaczego to nie jest
zrobione, zawsze odpowiadał (on wielki Niemiec) - dlatego bo ci
Polacy są tacy leniwi (całe zdanie mówił po niemiecku, niestety
nie wiedział, jak jest leniwi w języku Goethego). Druga rzecz,
która uratował Buraka to opowieść na osobny rozdział. Tak sobie
myślę i dochodzę do wniosku, że nudzić się u nas w Firmie jest
naprawdę trudno i to nawet, wtedy jak nie ma nic do roboty (w
sensie zawodowym).
Druga "rzecz", która uratowała Dyr. Buraka
Okazało się po (jakimś czasie), że Bóg też lubi
skosztować co nieco z polskiego towaru eksportowego, a co już jest
chyba jasne, doświadczenie w organizacji konsumpcji (tych
"towarów") Dyr. Burak miał niemałe. Tak więc, co wyszło po
jakimś czasie na jaw, Bóg w czasie tamtej wizyty wykorzystał i
(podobno) docenił talenty Kaowca. Decyzja Boga była taka, że
Burak dostaje kolejną szansę i lepiej, żeby teraz jej nie
spieprzył. W zasadzie tylko z naszego punktu widzenia wizyta w
jakikolwiek sposób stanowiła zagrożenie dla posady Prezesa, tak
naprawdę Helmuty byli z niego zadowoleni (!!!) - firma przynosiła
zyski, a o to przecież chodzi.
Kaowiec łoił gorzałę nadal i
organizował wizyty dla Krzyżaków, które po jakimś czasie zaczęły
przypominać Sex wczasy. Zresztą często i bez specjalnego
skrępowania opowiadał o wyczynach swoich i swoich kolegów. Jedna
z opowieści brzmiała mniej więcej tak a dotyczyła, Dyr. Buraka i
Boga (nie wiem, czy było to w czasie pamiętnej wizyty):
"No
wiesz dobrze ochlaliśmy się wódy no i ku...wa wracamy do Hotelu i
przy drodze stoją ruskie ku....wy. Bóg się pyta, ile kosztuje
taka. To ja mówię, że mu postawię (znając Buraka wydaje mi się
to nieprawdopodobne, ale z drugiej strony Tirówki chyba nie
wystawiają faktur). No i wiesz na początku nie chciał, ale ja mu
mówię, że człowiek musi ku...wa wszystkiego w życiu spróbować. No i
wiesz w końcu się dał namówić. To ja sobie myślę, co tak będę
stał i też sobie jedną taką ruską ku...wę wziąłem (mam nadzieję
że nie do Hotelu - czasem w nim bywam i obsługa wie, gdzie
pracuję). A później, to znaczy rano pojechaliśmy do domu (czyli
do Vaterlandu). Wieczorem Bóg do mnie dzwoni i mówi, że go
strasznie jaja swędzą (!!!). No i ja tak sobie pomyślałem, że
mnie w sumie też (!!!). To od razu pojechaliśmy do lekarza,
ku...wa, jak ja się człowieku bałem, że nas te dziwki czymś
zaraziły. A wiesz, co się okazało, że to były zwykłe mendy (!!!!
Jak to zwykłe mendy?!!!! dla mnie byłoby czymś raczej niezwykłym
mieć mendy !!!). Najlepsze, że ten lekarz powiedział, że raz coś
takiego widział, a wiesz gdzie - na zdjęciu w trakcie studiów (tu
gromki śmiech) a nie u pacjenta (znowu gromki śmiech)."
Uprzedzałem wcześniej, że będzie niesmacznie i nieprzyjemnie a
gwarantuje, że to wcale nie jest jeszcze szczyt (a może bardziej
pasuje określenie - dno). Czasami jak widzę Boga, który (mnie z
reguły nie zauważa) to sobie myślę "Chłopie, żebyś ty wiedział,
co ja wiem" (i nie tylko ja).
Dyrektor Burak zdobywa polski rynek
Firma działała i rozwijała się (rozwój zawdzięczamy
raczej koniunkturze na rynku niż zarządzaniu Buraka). Mniej
więcej w roku 1993 Dyr. Burak dostał polecenie, żeby sprawdzić,
jaki potencjał może mieć rynek polski (dotychczas wszyscy
klienci pochodzili z Europy zachodniej). Dyr. Burak zabrał się
ochoczo do dzieła - doszedł do wniosku, że nie ma potrzeby
zatrudniać specjalistów od reklamy, marketingu czy sprzedaży,
cóż to dla niego wygospodarować trochę czasu w ciągu dnia i
trochę miejsca w głowie na zarządzanie strategią firmy w tych
działach (z produkcją i personelem przecież świetnie daje sobie
radę). Nie pomyślał też o zleceniu badań rynkowych, bo po prostu
nie wiedział, że robi się takie rzeczy (do dzisiaj nie wie).
Przypominam, że Firma jest firmą usługową i sprzedaje właściwie
jeden jej rodzaj (gatunek?). Ci z czytelników, którzy pracują w
firmach o podobnym profilu wiedzą jak ciężko jest namówić
kontrahenta do płacenia (wcale nie mało) za coś, co i tak będzie
działać bez naszej usługi.
Rozpoczął swoje działania od
obmyślenia strategii, wymyślił więc po pierwsze hasło
reklamowe, które brzmiało (to nie żart) "Usługa (tu wstawił nazwę
usługi) to jest to". Geniusz!!!! Szkoda, że nie wystartował w
"Reklamożercach", (jeżeli już wtedy to coś się odbywało) pewnie
by wygrał, nie wiem, w jakiej kategorii (znając jego szczęście -
stworzyliby jakąś specjalnie dla niego). Drugi pomysł na
dotarcie do klienta, spenetrowanie rynku, wygryzienie konkurencji,
zwiększenie obrotu itp., itd. to były targi (do dzisiaj nie
wierzę, że sam na to wpadł, ale przyznaję, że jeszcze nie
odkryłem, kto mu to podpowiedział). Dlaczego nie wierzę? - ponieważ
Dyr. Burak jest typem któremu się wydaje, że do zdobycia klienta
wystarczy postawić tablicę z nazwą firmy na bramie wjazdowej.
No, ale wróćmy do targów, Burak zadzwonił do Helmutowa i
pochwalił się, że w Polsce odbywają się targi branżowe i dobrze
by było gdyby Firma tam zaistniała. Waldek zgodził się (nie dał
po sobie poznać, że nie wierzy w skuteczność targów w wykonaniu
Buraka) i wyznaczył budżet. Dyr. Burak szybko obliczył, że niestety
będzie musiał trochę ograniczyć zaplanowane wcześniej wydatki.
Na co starczyło Burakowi: na najlepszy Hotel w Poznaniu (czytaj
najdroższy), na gorzałę i łyskacza dla klientów (no może
odrobinkę też dla niego), o dziwo starczyło też na kupienie
powierzchni wystawowej, na reklamę w katalogu targowym (hasło w
końcu trzeba używać), na wynajęcie firmy wykonującej zabudowę.
Na co Burakowi nie starczyło: na architekta, który miał zrobić
projekt (niestety Dyr. Burak, uznał, że może go zastąpić) -
dziwne, że nie dostał nagrody za najciekawszą zabudowę, stoisko
przypominało ciemną norę na tyle niewidoczną, że jedyni goście
Dyr. Buraka to Waldek i któryś z Krzyżackich Manago (chyba
zabłądzili, bo nawet jakby ktoś chciał to i tak by nie znalazł).
Kolejna, rzecz, na którą nie starczyło forsy to Hostessy,
najgorsze było to, że gdy żona Buraka usłyszała o Hostessach to
postanowiła wyruszyć wraz z nim (jako atrakcja stoiska). To
pozbawiło Buraka szansy skorzystania z usług Hostess w pierwszym
burdelu napotkanym po drodze (najgorsze, że on do dzisiaj myśli,
że Hostessy pracujące na targach i wystawach to prostytutki
zatrudniane dla rozrywki Prezesów i Dyrektorów).
Tak, więc
te działania (nie bardzo wiem jak je nazwać) mające na celu
zawojowanie polskiego rynku trwały w takiej formie (hasło
reklamowe raz w miesiącu w prasie branżowej, rzadko, ale za to
na całą stronę + targi branżowe raz w roku) przez trzy lata.
Efekt: 2 klientów (słownie dwóch klientów) wartość (nie mylić z
zyskiem) kontraktów, które dla nich zrealizowano nie była nawet
równa kosztom jednorazowej edycji hasła w magazynie branżowym.
Nawet Waldek i Helmuty zauważyli, że coś jest chyba nie tak i
postanowili wprowadzić zmiany.
Dyrektor Burak i Gacek
Waldek i pozostali dwaj udziałowcy (przypominam, że Burak
jako udziałowiec występuje tylko w PGR-e) zaczęli okazywać pewne
zaniepokojenie (trzeba chłopakom przyznać, że mają nerwy ze
stali) poczynaniami Dyr. Buraka. A on przekonany o swojej
bezkarności zachowywał się coraz bardziej irracjonalnie. Aby
przykłady irracjonalnego zachowania były bardziej przejrzyste muszę
nazwać pozostałych udziałowców (zgodnie, więc z tradycją
spolszczam ich germańskie imiona, od teraz jeden to Tomek a
drugi Olek). Tak więc któregoś dnia Tomek postanowił przyjechać
do Polski wraz ze Szwedzkim kontrahentem i pochwalić się nową
inwestycją, popełnił jednak dramatyczny w swoich skutkach błąd, a
właściwie kilka błędów. Błąd pierwszy - nie uprzedził nikogo o
swoim zamiarze odwiedzenia Firmy. Błąd drugi - kontrahent to
była kobieta (i do tego ładna). Błąd trzeci - kobieta była z
pochodzenia polką i rozumiała nawet wiersze Mickiewicza (bez
tłumaczenia). To, co działo się później można nazwać początkiem
końca dla Buraczej wolności. Tomek i Pani Szwedka (tak ją nazwijmy)
zajechali więc pod firmę, Wujek jak ich zobaczył to mało nie
spadł z krzesła. Wpadł do kanciapy Buraka i zaczął go cucić,
(Dyr. Dyzma od wczesnych godzin porannych walczył ze stresem)
nie bardzo mu to wyszło, postanowił więc wystąpić w roli
gospodarza. Tomek wprowadził Szwedkę, przedstawił ją Wujkowi, i
oczywiście spytał o Buraka.
Wujek już zaczął wyjaśniać, że
Dyr. Burak jest chwilowo niedysponowany, ale w tym momencie w
drzwiach "gabinetu" pojawił się nasz bohater. W pierwszej chwili
Tomek myślał, że to jakiś okrutny żart, ale gdy uświadomił
sobie, że Burak wystrzelił się w kosmos przy pomocy półlitrowej
porcji wody ognistej to z zaskoczenia aż zaniemówił. I to
kolejny błąd, jaki popełnił biedny Helmut, on zaniemówił a Dyr.
Burak wręcz przeciwnie - gęba mu się nie zamykała. Ucałował więc
szarmancko damę i spojrzał jej głęboko w oczy po czym stwierdził, że
dzisiaj w nocy to on jej pokaże (po pijaku Dyr. Burak staje się
takim prostakiem, że Reymontowi by zabrakło słów żeby to opisać).
Dyzma puścił do Wujka oczko pod tytułem: "Ale ze mnie zgrywus"
(mówił po polsku przekonany o tym, że Szwedka go nie rozumie). I
miał rację - kobieta myślała, że się przesłyszała. A w to, że się
nie przesłyszała uwierzyła dopiero przy kolacji, kiedy Burak
(wiedząc już, że Szwedka to Polka) złożył jej dwuznaczną (a raczej
jednoznaczną) propozycję.
Jak się kończy żenująca historia? Po
pierwsze Burak dostał w twarz (nie pierwszy raz), ale nic go to
nie nauczyło, jedna z jego maksym brzmi: "Jak mi ktoś plunie w
twarz to sobie mówię że to deszcz" (ciekawe czy sam to
wymyślił). Po drugie ta firma (szwedzka) jest naszym klientem do
dzisiaj (może Szwedka skorzystała z propozycji - raczej nie,
Burak by się wszystkim pochwalił). Po trzecie i najważniejsze
Waldek, Tomek i Olek uradzili, że wyślą Gacka, czyli prawdziwego
Krzyżaka, którego zadaniem będzie pilnowanie tego farbowanego.