z archiwów

 

SYPIĄC

 

 

Sprawa "komandosów"

 

ZEZNANIA I ROZWAŻANIA

 

Poniższy tekst jest oświadczeniem-zeznaniem, znajdującym się w aktach spraw "komandosów" (13 osób skazanych w pięciu procesach "marcowych" w latach 1968-69). Tekst składa się z dwóch części, jedna, utrzymana w stylu zeznania, dotyczy poszczególnych osób i wydarzeń, druga zawiera interpretację wydarzeń marcowych, często powtarzaną później w oficjalnych i półoficjalnych publikacjach komunistycznych.

Tekst ten był jedną z ważniejszych podstaw oskarżenia i znalazł się w aktach wszystkich oskarżonych. Przepisany został na użytek obrony.

Kserokopia części pierwszej dokumentu liczy 51 stron, części drugiej - 47. W publikowanych fragmentach (ponad 1/3 "zeznań" i niespełna połowa tekstu "rozważań") zachowana została pisownia oryginału. Przypisy umieszczone pierwotnie w tekście, ze względów technicznych przeniesione zostały na jego koniec. Słowa słabo czytelne ujęte zostały w nawiasy kwadratowe.

 

*

 

Najwcześniej, bo w sierpniu 1966 r. poznałem Adama Michnika. Uwagę zwróciłem na niego jeszcze wcześniej - pierwszy raz w lutym 1965 r. w Zakopanem, kiedy został przyprowadzony przez prof. Leszka Kołakowskiego na sympozjum naukowe pracowników nauki i studentów filozofii i polonistyki poświęcone związkom filozofii z literaturą. Towarzyszyła im wówczas Alicja Lisiecka, krytyk literacki. Drugi raz zetknąłem się z Michnikiem w początkach 1966 r. na terenie kawiarni uniwersyteckiej, po której się kręcił w związku z toczącym się przeciwko niemu postępowaniu dyscyplinarnym. Pamiętam, że związku z tym postępowaniem dyscyplinarnym zapytywałem znajomych, kto zacz ten Adam Michnik i dlaczego wokół tej sprawy robi się tyle hałasu. Z udzielonych mi odpowiedzi wynikało, że jest to "przywódca radykalnej młodzieży" cieszący się zaufaniem i poparciem niektórych profesorów jak np. Zygmunta Baumana i Leszka Kołakowskiego. [...]

Zainteresowanie moje osobą Michnika jeszcze bardziej wzrosło, kiedy dowiedziałem się, że w postępowanie dyscyplinarne przeciwko niemu, ale po jego stronie, zaangażowali się nie tylko prof. Bauman i Kołakowski, ale także prof. Tadeusz Kotarbiński i prof. Maria Ossowska. Osobiście Adama Michnika poznałem pewnej niedzieli w sierpniu 1966 r. w Warszawie za pośrednictwem Kaliny Zemanek, wówczas studentki Wydziału Filozofii UW. Pamiętam, że umówiłem się z nią na spotkanie, na które przyprowadziła Michnika. Zjedliśmy wspólnie obiad w Stowarzyszeniu Dziennikarzy, po czym udaliśmy się do mieszkania Kaliny Zemanek, która wyprawiła małe przyjęcie. W czasie tego przyjęcia, a ściślej pijaństwa przypadliśmy sobie z Michnikiem nawzajem do gustu.

[...] Na drugi lub trzeci dzień po poznaniu Michnika spotkałem go przypadkowo na Placu Trzech Krzyży w towarzystwie młodej dziewczyny, jak się później okazało Barbary Toruńczyk. Ponieważ Michnik powiedział mi, że ma egzemplarz książki Ludwika Flaszena pt. "Głowa i Mur", wycofanej z obiegu przez cenzurę /Michnik miał tę książkę ukraść z mieszkania szefa cenzury Strassera/, postanowiłem udać się do jego mieszkania i pożyczyć książkę. W chwili po naszym przybyciu do mieszkania Michnika zjawiła się tam grupa studentów, w której między innymi znajdował się Gross i Irena Grudzińska. Wybierali się oni do kina lub też gdzie indziej. O tym ostatnim fakcie wspomniałem dlatego, że wywarł on istotny wpływ na moje późniejsze stosunki z "komandosami". Mianowicie zapragnąłem nawiązania bliższych kontaktów z Ireną Grudzińską i dlatego w późniejszym czasie szukałem spotkań z Adamem Michnikiem. Moje zabiegi uwieńczone zostały powodzeniem, ale w następstwie zbliżenia do Ireny Grudzińskiej i pogłębienia przyjaźni z Michnikiem znalazłem się w środowisku "komandosów", które było ich naturalnym środowiskiem. Michnik i Grudzińska nie mówią mi, że istnieje jakaś grupa ludzi wyodrębniona ze środowiska akademickiego /nazwa "komandosi" pojawia się w późniejszym czasie/, gdyż uważają jej istnienie za coś naturalnego, ale ja to prawie natychmiast dostrzegłem. Już w czasie urodzin wyprawionych przez Michnika w październiku 1966 r. stwierdziłem, że młodzi ludzie /w większości studenci/, nazwani później "komandosami" stanowią jakąś specyficzną zamkniętą grupę ludzi o właściwym sobie typie zachowania i więzi towarzyskiej.

W pierwszym okresie moich kontaktów z "komandosami", t.j. do czasu wyjścia z więzienia Karola Modzelewskiego i Jacka Kuronia nie rozumiałem jeszcze w pełni mechanizmów działających wewnątrz tej grupy, w każdym razie dało się zauważyć, że Adam Michnik odgrywał niepodzielnie rolę przywódcy. Bliżej zagadnieniem tym zajmę się w końcowej części moich zeznań. [...]

W marcu lub kwietniu 1967 r. dowiedziałem się od Ireny Grudzińskiej, że "komandosi" zamierzają wysłać list do władz naczelnych ZMS w związku z wydaleniem z szeregów tej organizacji kilku ich kolegów. List ten mieli podpisać wydaleni członkowie, w tej liczbie także Grudzińska. Grudzińska pokazywała mi projekt tego listu i prosiła o pomoc w jego przeredagowaniu, gdyż, jak oświadczyła - w takiej formie nie można go podpisać. Treści tego listu obecnie już nie pamiętam, co zaś do prośby Grudzińskiej, odmówiłem jej spełnienia, tłumacząc, że nie znam statutu ZMS. Wiadomo mi, że Grudzińska z uwagi na rodziców nie podpisała tego listu i w związku z tym naraziła się na nieprzychylną dla niej reakcję środowiska "komandosów". Wiadomo mi, że tłumaczyła się ona ze swojego postępowania przed jednym z "komandosów". Kim był ten przesłuchujący ją "komandos" Grudzińska nie mówiła, jestem przekonany, że był nim Adam Michnik.

Zresztą jeśli chodzi o tego ostatniego, to on sam w późniejszym czasie chwalił się przede mną /dokładnie w maju 1967 r./, że kierował akcją wysłania listu do ZMS. Powiedział mi o tym przy okazji rozmowy o Ewie Zarzyckiej, która jego zdaniem okazała się niepoważną i nieodpowiedzialną. Chodziło o to, że Michnik przez wiele godzin przekonywał ją o konieczności podpisania listu do władz ZMS, ale ona odmówiła. Mówił też, że list ten uważa za dokument wielkiej wagi, ponieważ w przyszłości kiedy zmienią się stosunki polityczne, będzie on świadectwem postawy tej grupy młodzieży.

Jakie były losy listu komandosów do władz ZMS, nie wiem.

W maju 1967 r. na łamach "Współczesności" miała miejsce polemika na temat współczesnego marksizmu zapoczątkowana artykułem Ładosza pt. "Marksiści i niemarksiści". Michnik uznał, że "komandosi" powinni wziąć udział w tej polemice i w związku z tym przy pomocy Jana Grossa napisał artykuł, który zamierzał przy moim poparciu przesłać do "Współczesności". O takich zamiarach zawiadomił mnie Gross, który dał mi także do wglądu wspomniany artykuł. Gross poinformował mnie nadto, że z uwagi na cenzurę artykuł napisany przy jego pomocy przez A. Michnika podpiszą: on, t.j. Jan Gross, Jan Lityński i Irena Grudzińska.

Treści przedstawionego mi przez Grossa artykułu nie pamiętam. Natomiast pamiętam odniesione wrażenie w czasie jego czytania. Mianowicie była to "teoria współczesnego świata", zawierająca recepty na różne problemy ideologiczne, a wszystko na 4. kartkach papieru. Tę koncepcję "otwartego marksizmu" Michnik zamierzał przeciwstawić poglądom Ładosza.

Powiedziałem Grossowi, że artykuł zarówno ze względu na formę jak styl nie nadaje się do druku i ja go nie będę popierał. [...] W lutym 1967 r. jeszcze w czasie trwania akcji petycyjnej w obronie Michnika widziałem tego ostatniego w kawiarni PIWu w towarzystwie Stefana Staszewskiego, Ireny Grudzińskiej i Jana Grossa. Do faktu tego wówczas nie przywiązywałem zbyt dużej wagi. Kawiarnią PIWu zainteresowałem się dopiero w późniejszym czasie, a dokładnie w maju i czerwcu 1967 r., kiedy Michnik zaczął tam często przesiadywać w towarzystwie Stefana Staszewskiego, Antoniego Słonimskiego, Jana Józefa Lipskiego i innych osób, których nazwisk nie znam. Ponieważ w środowisku literackim i artystycznym wspomniany stolik kawiarniany wraz z siedzącymi przy nim osobami /Staszewskim, Słonimskim, Lipskim i innymi/ nazywany był "salonem opozycyjnym w Polsce", radziłem Michnikowi by przestał tam bywać.

Nie znałem tematów rozmów prowadzonych przy tym stoliku, ale z rozmów z Michnikiem wywnioskowałem, że uprawia się tam [kawiarniane politykierstwo], które może wywrzeć ujemny wpływ na tak młodym człowieku jak Adam Michnik.

Po każdej bytności w "salonie opozycyjnym" Michnik dysponował nowymi "informacjami" politycznymi i danymi na temat nowych układów personalnych na ważnych stanowiskach, naszpikowany był "ocenami" przyczyn i skutków zmian.

W końcu maja lub początkach czerwca 1967 r. znalazłem się przypadkowo w tym "salonie opozycyjnym". Mianowicie zajrzałem na chwilę do kawiarni PIWu, w której akurat znajdowało się towarzystwo składające się ze Stefana Staszewskiego, jego żony, dwóch nieznanych mi mężczyzn ze środowiska dziennikarskiego i A. Michnika. Prawdopodobnie z inicjatywy tego ostatniego zostałem zaproszony do stolika. Podczas mojej obecności przy stoliku rozmawiano między innymi o kimś wydalonym z partii, którego nazywano "Puchatkiem".

Siedzący przy stoliku omawiał szczegóły związane z zachowaniem się "Puchatka" przed Komisją Kontroli Partyjnej. W następstwie tej bytności w "salonie opozycyjnym" jak również z późniejszych rozmów z Michnikiem na ten temat, odniosłem wrażenie, że Michnik dopuszczany był celowo przez stałych bywalców salonu do poufałości /np. żonie Staszewskiego mówił po imieniu/. Znali oni słabość Michnika, między innymi jego ambicję wielkości, i starali się wywrzeć na niego odpowiedni wpływ. Wydaje mi się, że Michnik nie zdawał sobie z tego sprawy i próbował mnie zapewnić, że ma własne "ja" i że czasy "Klubu Michnika" się już skończyły, ale nie dało się ukryć, że imponowała mu ta poufałość i dyskusje w jego obecności i z jego udziałem.

W czasie jednego ze spotkań w "salonie opozycyjnym" Antoni Słonimski wręczył Michnikowi egzemplarz napisanego przez siebie poematu /tytułu tego poematu nie pamiętam/, który zaopatrzył własnoręczną dedykacją. Gest ten świadczył o stopniu zażyłości Słonimskiego z Michnikiem i może być przykładem kokietowania tego ostatniego.

Lato 1967 r. jest okresem, w którym pozostaję z Adamem Michnikiem w wielkiej zażyłości. Opowiadał mi on w tym czasie [różne rzeczy] o sobie. Dwie z tych opowieści zasługują na uwagę.

W czasie jednej z rozmów o swej podróży zagranicznej powiedział, że zwiedził wiele krajów i wszędzie przed nim stały drzwi otwarte, co było następstwem listów polecających. Bliższych szczegółów o tych otwartych drzwiach i listach polecających nie podawał. Zauważyłem, że Michnik starał się okrywać tajemnicą szczegóły związane z jego pobytem za granicą, a kiedy coś na ten temat ujawnił, to było to następstwem tzw. wygadania się. Tak np. przy okazji opowieści o jakimś romansie zagranicznym napomknął, że wiódł dysputy w Monachium z Tadeuszem Nowakowskim, pracownikiem redakcji literackiej Rozgłośni Polskiej Radia Wolna Europa. W innym miejscu, przy innej okazji mimochodem o swojej całonocnej rozmowie w Rzymie ze Zbigniewem Brzezińskim, wówczas ekspertem rządu USA do spraw Europy Wschodniej. [...]

W jednej z rozmów prowadzonych w kawiarni "Świtezianka" Michnik wspomniał, że właśnie w tym lokalu prowadził rozmowę z członkiem KC Franc. Partii Komunistycznej nazwiskiem Vigier. Michnik nie mówił jaki był cel pobytu Vigiera w Polsce, wspomniał natomiast, że omawiali z nim problem nowego typu intelektualistów /tzw. lewicy intelektualnej/, którzy zrodzili się w obu partiach /FPK i PZPR/ oraz problem młodzieży nowego typu, który on /Michnik/ tu w Polsce reprezentuje. Innych szczegółów tej rozmowy nie ujawnił. Wizyta Vigiera miała miejsce na przełomie 1965 - 1966 r. i tłumaczem przy rozmowie był Jan Gross.

W uzupełnienie wynurzeń Michnika o kontaktach zagranicznych pragnę podać to, co usłyszałem od Ireny Grudzińskiej, a mianowicie że na przełomie 1966 -1967 r. bawił w Polsce inny Francuz /ściślej Żyd francuski/, członek jakiejś organizacji studenckiej, mający na imię Charles. Ów Charles miał być swego rodzaju emisariuszem, który z Warszawy przez Pragę jechał na Kubę, a następnie gdzieś jeszcze. W Warszawie Charles bawił kilka dni i prowadził rozmowy z Michnikiem i kilkoma innymi "komandosami" oraz był przez nich podejmowany towarzysko. Co było celem jego przyjazdu do Warszawy oraz treścią jego rozmów z "komandosami" nie wiem.

Od początku moich kontaktów ze środowiskiem "komandosów" stwierdziłem, że darzy on szczególnym szacunkiem Jacka Kuronia i Karola Modzelewskiego. Nie był to zwykły szacunek, bowiem Kuroń i Modzelewski uchodzili niemalże za mitycznych bohaterów "cierpiących za sprawę". Traktowano ich przy tym jako wodzów, wielkie autorytety i na ich powrót z więzienia czekano z wielką niecierpliwością. Początkowo nie mogłem zrozumieć źródeł tego uwielbienia dla autorów "listu otwartego", gdyż w moim mniemaniu panowie ci nie dokonali naprawdę niczego godnego uwagi. W późniejszym czasie zrozumiałem, że ten mityczny autorytet wynika z emocjonalnego podejścia. Modzelewski i Kuroń byli przecież, jak podkreślano, jedynymi autorami jedynego programu o charakterze opozycyjnym. Na samą treść programu raczej uwagi nie zwracano, przynajmniej do czasu powrotu z więzienia jego autorów. Wydaje mi się nawet, że ten i ów "komandos" nie czytał programu. Nie bez wpływu na postawę "komandosów" miało podejście do tej sprawy środowiska akademickiego, a w szczególności pracowników naukowych. Środowisko to, aczkolwiek w swej większości nie zgadzało się z tezami tego programu i nie traktowało tego programu poważnie, także podkreślało, że Modzelewski i Kuroń "są jedynymi autorami jedynego programu opozycyjnego".

Na uwagę zasługuje postawa niektórych pracowników naukowych UW /kto personalnie nie wiem/, którzy w okresie sprawy Modzelewskiego i Kuronia wbrew zakazowi władz uczelnianych udostępniali "komandosom" do czytania i robienia odpisów tekstu "Listu Otwartego". Nie bez znaczenia pozostawała forma udostępnienia listu - ukradkiem, z podkreśleniem tajemniczości, co całej sprawie nadawało szczególny posmak. O udostępnieniu "Listu Otwartego" "komandosom" dowiedziałem się od Ireny Grudzińskiej, która podkreśliła, że uczynili to poważni [pracownicy naukowi] UW.

Ten bałwochwalczy stosunek "komandosów" do Modzelewskiego i Kuronia sprawił, że jeszcze przed ich poznaniem czułem do nich pewne uprzedzenie. To istotnie zapewne sprawiło w dużej mierze, że w chwili po poznaniu przeze mnie Jacka Kuronia doszło między nami do sprzeczki.

Jacka Kuronia poznałem w końcu maja lub w początkach czerwca 1967 r. w mieszkaniu Aleksandra Perskiego, do którego przybyłem przypadkowo w towarzystwie Ewy Zarzyckiej. U Perskiego zastałem wówczas również Jana Grossa, Seweryna Blumsztajna i Martę Petrusewicz. Odniosłem wrażenie, że odbywało się tam przyjęcie na cześć powrotu Kuronia z więzienia. Do Perskiego przybyłem około godziny 24-ej i pozostałem tam do godziny 2-iej, po czym wraz z innymi, z wyjątkiem gospodarza, ponieważ nie było już tu nic do picia, przeniosłem się do mieszkania J. Grossa.

Już w chwilę po przywitaniu między mną a Kuroniem zapanował stan napięcia. Treści powstałego między nami sporu nie pamiętam, w każdym razie niezależnie od wcześniejszego uprzedzenia do jego osoby, do dyskusji z nim popchnęły mnie jeszcze inne momenty, a mianowicie to, że chciał on uchodzić za ucieleśnienie całego narodu, że w miejsce rozeznania rzeczywistości oferował wiarę w racje moralne oraz to, że wokół swojej osoby wytworzył atmosferę czołobitności. Rozstaliśmy się około godziny 5-ej całkowicie pokłóceni. Od tej pory nigdy między nami niedoszło do zbliżenia. [...]

W tym też mniej więcej czasie, t.j. między 3 a 5 sierpnia 1967 r. ale czy przed poznaniem przeze mnie Modzelewskiego czy też po, tego nie pamiętam, doszło do mojego spotkania z Michnikiem w Al. Ujazdowskich. W czasie tego spotkania Michnik wyraził pogląd, że powinno się podjąć starania zmierzające do konsolidacji "polskiej lewicy intelektualnej". Nie wskazywał on wyraźnie, tzn. nie wyliczał celów politycznych tego przedsięwzięcia, gdyż rozmowa miała charakter ogólny. W każdym razie rozumieliśmy się co do istoty rzeczy, a mianowicie, że chodzi o konsolidację lewicy w celu zabrania przez nią głosu w sprawach społecznych, ideologicznych i gospodarczych. Miał to być szeroki front osób o poglądach uchodzących za opozycyjne. Mówiąc o "polskiej lewicy intelektualnej", mieliśmy na myśli osoby zgrupowane swego czasu wokół tygodnika "Po prostu" oraz w Klubie Krzywego Koła. Personalnie chodziło przede wszystkim o prof. Leszka Kołakowskiego, Wiktora Woroszylskiego, Włodzimierza Brusa, Romana Zimanda oraz adwokata Olszewskiego /imienia jego nie pamiętam; był związany z tygodnikiem "Po prostu"/. Olszewskiego wymienił Michnik, co mnie w pierwszej chwili zaskoczyło, gdyż nigdy przedtem o tej osobie nie słyszałem. Wydaje mi się, że Michnik wymienił wówczas chyba także Janinę Zakrzewską, pracownika naukowego UW.

Pierwszym krokiem integracyjnym miało być wydanie specjalnego numeru "Temps Modernes", całkowicie poświęconego sprawom polskim. W numerze tym miały być wydrukowane artykuły czołowych przedstawicieli "polskiej lewicy intelektualnej". Michnik był zdania, że krok ten spowoduje poruszenie tej lewicy i zmusi ją do zabrania głosu na konkretne tematy, zamiast jak dotąd teoretyzowania w sposób dwuznaczny.

W czasie tej rozmowy nie zastanawialiśmy się jeszcze nad sposobem skłonienia przedstawicieli "polskiej lewicy intelektualnej" do zabrania głosu. Ponieważ projekt ten mi się nie podobał /ja także czułem potrzebę zmuszenia lewicy do działania/, zapytałem Michnika jak sobie wyobraża załatwienie sprawy z "Temps Modernes"? Odpowiedział że tę sprawę on już załatwił lub załatwia. [...] Stwierdzić nie mogę, ale wydaje mi się, że Michnik powiedział, że jestem przewidziany do prowadzenia rozmów z przedstawicielami "polskiej lewicy intelektualnej". Powyższe twierdzenie opieram na fakcie, że w październiku 1967 r. zwrócił się do mnie Jan Gross, który powołując się na moją rozmowę z Michnikiem, zapytał kiedy rozpocznę działania. Nadmieniam jednak, że Michnik nie mówił kto personalnie wytypował mnie do takiej roli, jak również kto poza nim zajmuje się integracją "polskiej lewicy intelektualnej". Okoliczności towarzyszących mojej rozmowie z Grossem nie pamiętam, w każdym razie odbyła się ona z inicjatywy Grossa. Odpowiadając na moje pytanie Jan Gross powiedział, że kontakt z redakcją "Temps Modernes" nawiązała Barbara Toruńczyk w czasie swojego pobytu za granicą i w tej chwili oczekuje na oficjalne potwierdzenie. Jeżeli chodzi o sposób nawiązania kontaktu, to Gross wyjaśnił mi, że Barbara Toruńczyk miała najpierw nawiązać kontakt z członkiem KC FPK Vigierem, który kiedyś bawił w Polsce, a następnie za jego pośrednictwem z członkiem redakcji "Temps Modernes" nazwiskiem Landsberg, lub o podobnym brzmieniu.

Na zapytanie Grossa, kiedy przystąpię do prowadzenia rozmów odpowiedziałem, że najpierw muszę mieć pełny obraz tego przedsięwzięcia, a dopiero potem udam się na rozmowę z poważnymi ludźmi. Nie pamiętam obecnie czy w związku z tą moją wypowiedzią czy też z innego powodu Gross zaprosił mnie na dyskusję o "Temps Modernes" w szerszym gronie, wyjaśniając że wezmą w niej udział poza nim: Adam Michnik, Karol Modzelewski i Jacek Kuroń. Odpowiedziałem, że wezmę udział w tej dyskusji, ale tylko w wypadku, kiedy nie będzie w niej uczestniczył Kuroń. Gross przyrzekł przekazać moją prośbę komu trzeba. Spotkanie w szerszym gronie odbyło się w pierwszych dniach października w moim mieszkaniu i wzięli w nim udział poza mną - Karol Modzelewski, Michnik i Gross.

Zabrałem głos pierwszy i powiedziałem, że skoro mam zwrócić się do określonych osób o wypowiedzenie się na łamach "Temps Modernes", to muszę znać szczegóły związane z tym przedsięwzięciem. Szczególny nacisk kładłem na sposób przesłania artykułów zagranicę. Michnik odpowiedział mi, że nie muszę sobie zaprzątać głowy tą sprawą, gdyż całkowicie biorą ją na siebie. Ponieważ odpowiedź ta mnie nie zadowoliła i ponowiłem pytanie, Modzelewski i Michnik nie chcieli ze mną omówić tej sprawy, a dali mi jedynie do zrozumienia, że poczynania ich cieszą się poparciem poważnych osób, które są wstanie przesłać poza kontrolą każdą rzecz. Z ich wypowiedzi wynikało, że swego czasu przesłali tą drogą poważne materiały.

W tym miejscu przypomniałem sobie, że wiosną 1967 r. Michnik mówił mi, że otrzymał list od przebywającej za granicą /chyba w Paryżu/ Barbary Toruńczyk i że list ten przywiózł mu Tadeusz Daniszewski, ówczesny kierownik Zakładu Historii Partii.

Widząc, że Michnik i Modzelewski nie zamierzają kontynuować ze mną rozmowy na powyższy temat, zgodziłem się przejść do omówienia następujących spraw, a mianowicie celu akcji oraz treści i charakteru artykułów, które zamierzaliśmy wydrukować w "Temps Modernes". Cel akcji częściowo sprecyzowany został przez Michnika w rozmowie ze mną. Ponownie zabrał głos na ten temat Modzelewski, który powtórzył w zasadzie wywody Michnika, akcentując jednak bardzo mocno konieczność stworzenia szerokiego frontu opozycyjnego i zmuszenia tej opozycji do działania. Front opozycyjny miała jego zdaniem tworzyć skonsolidowana "intelektualna lewica polska", zwana też inaczej "lewicą październikową". Modzelewski nie wymieniał nazwisk osób zaliczanych do tej lewicy, gdyż doskonale się rozumieliśmy w tej sprawie. Chodziło o osoby nazywane w oficjalnym języku partyjnym i państwowym - rewizjonistami. W czasie opisywanej rozmowy ja także byłem przekonany o konieczności konsolidacji "polskiej lewicy intelektualnej" i wierzyłem, że odegra ona doniosłą rolę w życiu naszego kraju. Z tego też powodu zgodziłem się w podstawowych założeniach z Modzelewskim i Michnikiem. Różniliśmy się tym, że w ich odczuciu sprawa konsolidacji lewicy była nader prosta, natomiast mnie się wydawało, że jest rzeczą niemożliwą, aby ta lewica zabrała głos w sposób jednoznacznie polityczny. Nadto Modzelewski i Michnik uważali, że platformą, na której ma dojść do integracji jest "List Otwarty", mnie zaś idea listu nie odpowiadała, ale nie potrafiłem przeciwstawić jej nic sensownego.

Na podkreślenie zasługuje także to, że Michnik i Modzelewski opowiadali, że są za stworzeniem takiej sytuacji, w której elementy opozycyjne zmuszone zostaną do zabrania głosu, do działania. Wydaje mi się, że nie mówiliśmy o praktycznych sposobach konsolidacji lewicy w ogóle, a jedynie rozważaliśmy sprawę pierwszego kroku w tym kierunku, jakim było wydanie specjalnego numeru "Temps Modernes". Zastanawialiśmy się także nad ewentualnością rozkolportowania w środowisku lewicowym artykułów przeznaczonych do druku w "Temps Modernes". Artykuły te w postaci maszynopisów miały być rozkolportowane na jakiś czas przed ukazaniem się numeru "Temps Modernes". Były to jednak wstępne rozważania bez omówienia szczegółów związanych z tym przedsięwzięciem. W dalszej części rozmowy zajęliśmy się omówieniem kandydatów wytypowanych do zabrania głosu na łamach "Temps Modernes". Padły z naszych ust różne propozycje w tym względzie, z których przypominam sobie następujące:

Jacek Kuroń - kandydaturę jego zgłosił Modzelewski, mówiąc, że napisze on artykuł na temat mechanizmów rządzących małymi grupami społecznymi.

Karol Modzelewski - sam wysunął swoją kandydaturę, podkreślając, że ma zamiar napisać artykuł na tematy ekonomiczne, będący odpowiedzią na artykuł Wł. Brusa wydrukowany we Włoszech, w którym były zawarte między innymi elementy polemiki z ideą "Listu Otwartego".

Włodzimierz Brus - mieliśmy przedrukować jego artykuł, o którym mówiliśmy wyżej. Propozycja wyszła od Modzelewskiego.

Leszek Kołakowski - była to wspólna kandydatura. Spieraliśmy się tylko z Modzelewskim na temat, co Kołakowski powinien napisać. Ja uważałem, że należy przedrukować opublikowany swego czasu na łamach "Kultury i Społeczeństwa" artykuł Kołakowskiego pt. "Sakralne i ekologiczne wizje społeczeństwa", natomiast Modzelewski uważał, że powinien napisać coś specjalnego. Do uzgodnienia poglądów nie doszło i w związku z tym powiedziałem Modzelewskiemu, żeby sam zwrócił się w tej sprawie do Kołakowskiego. Przypominam, że to ja właśnie miałem prowadzić rozmowy z kandydatami. 

Adwokat Olszewski - jego kandydaturę wysunął Michnik, proponując, że napisze on o pewnych problemach demokracji. W związku z moimi wątpliwościami co do tej kandydatury Michnik powiedział, że Olszewski zna się na problematyce demokracji i że artykuł na ten temat już pisze lub też już napisał.

Janina Zakrzewska - pracownik naukowy UW. Jej kandydaturę zgłosił Michnik, proponując, że napisze ona na temat struktury prawa. 

Roman Zimand - jego kandydaturę wysunął również Michnik, proponując, że omówi on teorię narodu. Po mojej uwadze, że znam referat Zimanda na ten temat i oceniam go ujemnie, Michnik wycofał tę kandydaturę.

Wiktor Woroszylski - kandydaturę tę zgłosił Modzelewski wspólnie z Michnikiem, ale nie przypominam sobie na jaki temat miał pisać.

Ja zgłosiłem następujące kandydatury:

Krzysztof Pomian - uważałem, że powinien on napisać artykuł na temat marksistowskiej metodologii badania historycznego /filozofii literatury/. Modzelewski wyraził sprzeciw wobec tej kandydatury, gdyż jego zdaniem Pomian nie jest w stanie nic takiego napisać, co miałoby jednoznaczny sens polityczny. Uważał nadto, że nie jest on kompetentny w tej problematyce. Ponieważ nie ustąpiłem, do porozumienia w tej sprawie nie doszliśmy.

Tomasz Burek - chciałem aby napisał artykuł na temat krytycznej analizy ideowego oblicza młodej literatury. Artykuł ten miał pozostawać w związku z moim artykułem, który zamierzałem napisać na temat tzw. literatury rozrachunkowej, tj. po październikowej.

Konstanty Puzyna - proponowałem przedruk jego artykułu zamieszczonego w "Dialogu" w roku 1967, w którym poruszał on problem wyjałowienia teatru w Polsce.

Niezależnie od wspomnianych kandydatur Michnik proponował zamieścić w "Temps Modernes" list "komandosów" do zjazdu ZMS, który zawierać miał "nowy program" tej organizacji różniący się od oficjalnego. Rozumiałem, że Michnik miał odegrać decydującą rolę w jego opracowaniu. [...]

Zorganizowanie w październiku 1967 r. tzw. "salonu politycznego" oraz wydanie tzw. "ulotki wietnamskiej" przekonało mnie ostatecznie, że "komandosi", kierowani przez Modzelewskiego, Kuronia i Michnika, zaczynają schodzić na pozycje działalności nielegalnej.... Z wypowiedzi Michnika wynikało, że "salon polityczny" został utworzony z inicjatywy jego, Modzelewskiego i Kuronia oraz że dyskusje będą się odbywały przy okazji różnych uroczystości towarzyskich. Prelegentami mieli być Modzelewski i Kuroń. Znałem "wodzów" i wiedziałem, że stosunek "komandosów" do nich jest stosunkiem uległości i dlatego byłem przekonany, że "salon polityczny" zmieni się w zwykłą szkółkę, w której będzie się odbywało nauczanie prawd nie podlegających krytyce. [...]

Trudno byłoby mi powiedzieć skąd mi jest wiadomo, że Kuroń i Modzelewski są współautorami ulotki wietnamskiej... Michnik podejrzewał mnie... że przekazałem dziennikarzowi francuskiemu Bernardowi Margueritte informacje o tym, że Jacek Kuroń jest autorem ulotki... Kłótnia w sprawie akcji ulotkowej spowodowała, że ostatecznie wycofałem się z porozumienia co do wydania specjalnego numeru "Temps Modernes". [...]

30 stycznia 1968 r. odbyła się w Warszawie manifestacja w związku ze zdjęciem z afisza "Dziadów". Manifestację tę zorganizowała i przygotowała na tę okazję transparent Małgorzata Dziewulska, mgr. filozofii, studentka Wydziału Reżyserii Państw. Wyższej Szkoły Teatralnej. Znam Dziewulską bardzo dobrze i wydaje mi się, że pomysł zorganizowania takiej manifestacji nie mógł się zrodzić samorzutnie w jej głowie. Tę sprawę musiał jej ktoś doradzić lub podpowiedzieć, wykorzystując jej umiłowanie sztuki i teatru.

O zamiarze zorganizowania manifestacji powiedziała mi Dziewulska na kilka dni przed ostatnim przedstawieniem i prosiła, abym przyprowadził na nią swoich znajomych i kolegów. Nie potraktowałem tej zapowiedzi poważnie, ale w dniu 30.01.68 r. przybyłem do teatru wiedziony ciekawością. Towarzyszyli mi: Grudzińska, Elżbieta Bielska i Gross.

Czy i z kim z "komandosów" rozmawiała Dziewulska o zamierzonej manifestacji, nie wiem, w każdym razie tego dnia "komandosi" stawili się do teatru w komplecie i oni też nadawali ton zorganizowanej manifestacji, zarówno na widowni, jak też po teatrze. Po pierwszym akcie opuściłem teatr, gdyż byłem umówiony na mieście z Krzysztofem Mętrakiem, ale z opowiadań znajomych wynikało, że okrzyki na widowni w rodzaju: "Niepodległość bez cenzury" wznosili "komandosi". O tym, że udział "komandosów" w manifestacji w sprawie "Dziadów" miał charakter zorganizowany, świadczyć może wypowiedź Modzelewskiego, który w czasie przerwy w przedstawieniu powiedział do mnie w toalecie: "No co, Andrzeju, zrobimy coś". Z kontekstu rozmowy wynikało, że Modzelewski miał na myśli zapowiedzianą manifestację po przedstawieniu.

Poza "komandosami" w manifestacji wzięli także udział studenci PWST, którzy, jak mi się wydaje, pomagali Dziewulskiej w zorganizowaniu manifestacji, a raczej w jej wstępnym przygotowaniu, bowiem w dniu 30 stycznia 1968 r. ton manifestacji nadawali "komandosi". Ich postawa przesądziła o antyradzieckim charakterze manifestacji, a raczej pewnych jej akcentów antyradzieckich. "Komandosi" wznosili także okrzyki w czasie manifestacji po teatrze, których treści sobie nie przypominam. "Komandosi" byli tym trzonem, który mimo wezwania majora MO do rozejścia się, zadecydował o kontynuacji manifestacji.

Oni też, a między innymi Józef Dajczgewand i Jan Lityński założyli transparent wykonany przez Dziewulską z napisem: "Żądamy dalszych przedstawień" na cokole pomnika Adama Mickiewicza. Jeżeli chodzi o K. Modzelewskiego, to wziął on udział tylko w pierwszej części manifestacji, a mianowicie do momentu udania się manifestantów pod wejście dla aktorów. Później już go nie widziałem i przypuszczam, że pojawienie się samochodów MO skłoniło go do powrotu do domu. W trakcie udziału w pochodzie Modzelewski zachowywał się biernie.

Co się tyczy Michnika, to nie przypominam sobie, abym widział go wśród manifestantów. Widziałem go natomiast w teatrze. Wydaje mi się, że Michnik nie wziął udziału w manifestacji z tych samych powodów, dla których Modzelewski wycofał się z niej po pierwszym etapie, a mianowicie - w obawie przed aresztowaniem. Wiadomo mi, że niektóre osoby jak na przykład Szlajfer, Michnik i inni "komandosi" zostali oficjalnie ostrzeżeni, że jeżeli wezmą udział w zapowiedzianej manifestacji, to zostaną zatrzymani. [...]

29 lutego odbyło się walne zebranie Warszawskiego Oddziału ZLP, na którym wbrew początkowym zamiarom zabrałem głos na temat młodzieży w związku z incydentem w sprawie "Dziadów". Aczkolwiek z pozorów można byłoby sądzić, że zabrałem głos w następstwie realizacji mojej umowy z "komandosami", o czym mowa wyżej, rzecz miała się inaczej. Czym się kierowałem, zabierając głos, wyjaśniłem we własnoręcznie napisanym oświadczeniu, które załączam do niniejszego protokółu.

[...] wieczorem [3 marca] na przyjęciu urodzinowym u Kuronia "komandosi" postanowili, wówczas jeszcze warunkowo, zwołać dnia 8 marca wiec w obronie Michnika i Szlajfera, którym groziło wydalenie z uczelni.

Omawianego dnia tj. 3 marca 1968 r. miało miejsce jeszcze jedno zdarzenie z moim udziałem. Mianowicie na życzenie Jana Józefa Lipskiego, które to życzenie przekazała mi Grudzińska, spotkałem się z nim o godzinie 15-ej w kawiarni "Mazowii" na ulicy Ordynackiej. W czasie tego spotkania Lipski pokazał mi list zaadresowany do rektora UW w sprawie studentów, którym za udział w manifestacji pod teatrem, groziła komisja dyscyplinarna. List brał w obronę tych studentów, nie wymieniając ich zresztą z imienia i nazwiska. Nie jest mi wiadomo, aby intencją tego listu była także obrona Michnika i Szlajferta, tzn. ja ani przez moment nie sądziłem, aby ktoś mógł tak myśleć. Na prośbę Lipskiego zająłem się zbieraniem podpisów literatów pod tym listem. Wziąłem podpisy od Jerzego Andrzejewskiego, Tadeusza Konwickiego i Adama Ważyka i, gdybym przypuszczał że ktoś wykorzysta ten list do obrony Michnika i Szlajfera, nigdy bym go tym ludziom do podpisu nie przedstawił. W momencie, kiedy Lipski przekazał mi wspomniany list, był pod nim podpisany tylko Paweł Jasienica. Zebrałem podpisy pod listem dnia 3 marca i następnego dnia zwróciłem Lipskiemu. Miało to miejsce w godzinach rannych w kawiarni PIW w obecności Ireny Grudzińskiej.

[...] W przygotowaniu wiecu zwołanego dnia 8 marca przez "komandosów" udziału nie brałem. Byłem tam wyłącznie jako obserwator i w większości oglądałem jego przebieg z okien Wydziału Polonistyki.

Wiadomo mi z poczynionych obserwacji, że wiec prowadzili Irena Lasota i Mirosław Sawicki, którzy coś czytali. Co czytali, nie wiem, ale domyślam się, że rezolucję. W drugiej części wiecu, kiedy przeniósł się on pod Pałac Kazimierzowski, zabrał głos jakiś młodzieniec w okularach, którym okazał się Witold Górecki. [...] Nadmieniam, że osobiście poznałem Góreckiego dopiero w lipcu 1968 r. w związku z wspólnym pobytem w celi więziennej. Do tego czasu wiedziałem jedynie, że Górecki jest jednym z "komandosów", ale nic o jego działalności nie było mi wiadomo. Wracając do wiecu z 8 marca 1968 r. zeznaję, że nie wiem o czym mówił Wiktor Górecki pod Pałacem Kazimierzowskim. Obserwowałem jego przemówienie z gmachu polonistyki i do moich uszu doleciała tylko jedna jego wypowiedź pod adresem przedstawicieli zakładów pracy przybyłych na wiec autokarami, a mianowicie: "płacimy tak samo za mięso".

Nie znam okoliczności wyłonienia w czasie wiecu delegacji na rozmowę z rektorem, w skład której weszli: B. Toruńczyk, I. Lasota, J. Lewicka, M. Król i jeszcze jacyś młodzi ludzie nieznani mi z nazwiska. Mogę jedynie stwierdzić z całą pewnością, że udział M. Króla w tej delegacji, był przypadkowy, a nie uzgodniony z góry. Jak przedstawiała się sprawa z Jadwigą Lewicką, nie wiem.

W czasie wiecu nie widziałem ani Modzelewskiego, ani Kuronia, ani też Michnika. O Góreckim zeznałem już wyżej. Jeżeli idzie natomiast o B. Toruńczyk, to mogę dodać, że już po wybraniu jej do delegacji na rozmowę z rektorem, przemawiała z tarasu rektorskiego do zebranych lub też usiłowała przemawiać. Byłem zbyt daleko i nie słyszałem, czy coś mówiła.

Wieczorem po zakończeniu wiecu wziąłem udział w spotkaniu u J. Grossa, zorganizowanym częściowo z mojej inicjatywy... Aleksander Smolar... zaraz po przyjściu odwołał mnie do drugiego pokoju i powiedział, że... 9 marca o godzinie 2-ej u niego w mieszkaniu odbędzie się zebranie zorganizowane przez Modzelewskiego i Kuronia, na które zapraszają także mnie. Na zebraniu tym miały zostać podjęte decyzje, co należy dalej robić.... Do zebrania jednak nie doszło, gdyż Modzelewski i Kuroń zostali w międzyczasie zaaresztowani...

W dniu 9 marca 1968 r. w kawiarni "Europejska" dochodzi do spotkania z udziałem moim Grossa i Króla. W spotkaniu tym uczestniczą także przez jakiś czas Grudzińska, Elżbieta Bielska i Dziewulska. W czasie tego spotkania zastanawialiśmy się nad wytworzoną sytuacją i nad krokami, jakie należy podjąć, aby z jednej strony nie dopuścić do ponownego starcia z milicją, a z drugiej strony wyrazić protest w związku z interwencją milicji w dniu 8 marca.... w poniedziałek rano doszło z mojej inicjatywy do spotkania z Janem Lityńskim i Aleksandrem Perskim.... Nie jest wykluczone, że zwróciłem się do Perskiego z prośbą, aby sprawdził, czy pogłoska o śmierci jednej ze studentek Wydziału Pedagogicznego odpowiada prawdzie....

27 marca Jakub Karpiński oraz Jadwiga Lewicka zwrócili się do mnie z prośbą o pomoc w zredagowaniu dokumentu na wiec zapowiedziany na dzień następny... Dokument ten z mojej inicjatywy nazwany został "Deklaracją Ruchu Studenckiego". Wiadomo mi, że został zgłoszony na wiecu w dniu 28. III. 1968 r.

W tym miejscu chciałbym wypowiedzieć swoje uwagi na temat genezy grupy "komandosów" oraz mechanizmów w niej działających. Problem ten pasjonował mnie od dawna. Mianowicie starałem się dociec jak to się dzieje, że młodzież ta rozpoczęła działalność pozostającą często w sprzeczności z prawem, a w szczególności, co skłoniło tę młodzież do bezkrytycznego posłuchu wobec przywódców grupy w osobach Modzelewskiego, Kuronia i Michnika. Moje spostrzeżenia w tym zakresie ująłem w własnoręcznie sporządzonym dokumencie zatytułowanym "Sprawa Komandosów" o objętości 54 kart maszynopisu, który załączam do niniejszego protokółu i traktuję jako integralną całość z moimi zeznaniami złożonymi w niniejszym protokóle. [...]

W związku z pytaniem wyjaśniam: Nie znam Antoniego Zambrowskiego i nigdy się z nim nie zetknąłem.... Jeżeli chodzi o Barbarę Toruńczyk, to poza tym co powiedziałem o niej wyżej, niewiele więcej mogę dodać. Przypominam sobie, że w czasie jej pobytu za granicą, kiedy miała załatwić sprawę z redakcją "Temps Modernes", istniał wokół niej mit, że załatwia ona niezwykle ważne sprawy. Wynikało to między innymi z różnych wypowiedzi Michnika.

W związku z zapytaniem wyjaśniam: Słyszałem plotki /ja to nazywam plotkami/, a mówiła mi je między innymi Grudzińska, że Toruńczyk w czasie pobytu za granicą nie była wierna Michnikowi i zachowywała się dość swobodnie ...

W związku z zapytaniem wyjaśniam: o Henryku Szlajferze także wyjaśniłem w zasadzie wszystko, co było mi  wiadome o jego działalności. Mogę jedynie dodać, że podobnie jak Barbara Toruńczyk, odgrywał on decydującą rolę w grupie. Szczególnie od początku tego roku, trzymał się blisko Michnika i był jego prawą ręką.

Jeżeli chodzi o pozostałe osoby wymienione we wstępie niniejszego protokółu, to nie mam nic więcej do dodania. [...] Odnośnie działalności grupy osób, określonych mianem "komandosów" i moich z nimi kontaktów, złożyłem obszerne zeznanie przed inspektorem MSW. Treść tych zeznań pamiętam i podtrzymuję w całej rozciągłości jako zgodne z prawdą.

 

*

 

Kilka powodów istotnej natury skłania mnie do sporządzenia niniejszego tekstu. Jest to nade wszystko potrzeba [-] pełniejszego niż to umożliwiają wyjaśnienia składane w toku dochodzenia [-] przedstawienia problematyki sprawy "komandosów". [...] ponieważ cała moja biografia, typ doświadczenia życiowego oraz zasób przemyśleń będąc w swej istocie doskonale różne od tego świata, w którym się oni obracali, uwrażliwiły mnie szczególnie mocno na różne jego aspekty, ponieważ nadto, dzięki obu tym okolicznościom będąc niejako równocześnie wewnątrz i zewnątrz tej sprawy, zajmowałem uprzywilejowaną jakby pozycję poznawczą, sądzę, że mogłem lepiej niż ktokolwiek inny poznać pewne problemowe wymiary kwestii "komandosów". [...] Bez zbędnej zarozumiałości mogę powiedzieć, że takie, jak obecne zakończenie sprawy "komandosów" przeżywałem znacznie wcześniej, niż się ono zrealizowało. I to jest powód następny tego tekstu. Bliższe i dalsze przyczyny do takiego rezultatu prowadzące były już od dawna przedmiotem moich rozważań. Jak się wydaje przyczyny te dadzą się zgrupować wokół trzech takich oto zagadnień: pierwszym jest związana ze skomplikowanym splotem warunków geneza tej grupy; drugim - rządząca jej działaniem mitologia i związane z nią mechanizmy wewnętrzne, mające, jak to obserwowałem, przemożny wpływ na postępowanie poszczególnych osobników; trzecim zaś szczególna atmosfera ideowa i intelektualna środowisk literacko-uniwersyteckich, związana z ogólnymi wymiarami ideowego horyzontu ukształtowanego w tych środowiskach po roku 1956. Jestem przekonany, że związane z tymi zagadnieniami problemy wpłynęły decydująco nie tylko na to, że taka grupa powstała, ale i na to, że trwała ona przez względnie długi okres czasu oraz wykazywała się, korzystając ze sprzyjającego klimatu, rosnącą aktywnością, która paroksyzm swój znalazła w dniu 8 marca na dziedzińcu Uniw. Warsz. W ostatecznej bowiem instancji, w perspektywie analizy socjologiczno-politycznej, a elementy takowej chciałbym tu zaprezentować, ważniejsza od odpowiedzi na pytanie: co zrobili "komandosi"? jest odpowiedź na pytanie: Komu byli oni potrzebni? Albo jeszcze dobitniej - w czyim interesie podjęto hodowlę "raczkujących rewizjonistów" w luksusowym inkubatorze? [...] Z tekstem tym wiąże się jeszcze kilka wyjaśnień natury formalnej, które winien jestem jego adresatom. Po pierwsze tedy: nie jest on w żadnym razie próbą osobistego wybielania się. Problem mojej osobistej winy i stopnia mojego konfliktu z prawem uważam za należące do odrębnego całkowicie porządku, podlegającego wyłącznie kompetencji organów ścigania i sprawiedliwości, nie zamierzając bynajmniej w jakikolwiek sposób w kompetencje te ingerować. Po drugie: nie jest on również próbą zamazywania stopnia winy i konfliktu z prawem tych czy innych osób z kręgu "komandosów", który to rygor nakładam na siebie z szczególnym trudem; intencja taka jednak wynika zarówno z tego co powiedziałem wyżej, jak i z tego, że mam w tym względzie pełne zaufanie do wymienionych już organów. [...]

 

l. Świat wyosobniony. Geneza grupy.

 

Jeśli przyjrzeć się składowi osobowemu grupy "komandosów", dwie przynajmniej oczywistości narzucają się w sposób niezwykle jaskrawy. Jest to po pierwsze szczególny charakter środowiska społecznego, z którego się oni wywodzą, jest to po drugie szczególny charakter ich składu narodowościowego. Co się tyczy pierwszego, jaśniej rzekłszy, wywodzą się oni niemal w komplecie ze środowiska wysokich urzędników partyjnych i państwowych. Co się tyczy drugiego, są oni niemal w komplecie pochodzenia żydowskiego. Jak sądzę obie te okoliczności nie są przypadkowe. Nie mogą zresztą takimi być, ponieważ grupa kształtowała się w ciągu szeregu lat, przechodziła zapewne różne selekcje i odmiany, a podstawowy trzon jej uczestników bynajmniej zmianie nie uległ. Już z banalnych zgoła prawidłowości socjologicznych wypada, że obu tych okoliczności nie można wytłumaczyć przypadkiem. I z możliwie największą obiektywnością chciałbym je obie jako problemy rozważyć. Nie dla samych siebie, rzecz jasna, ale aby osadzić w pewnych konkretach społecznych i politycznych pytanie mnie interesujące: co popchnęło tę grupę młodzieży do działań, które obiektywnie przynajmniej, niezależnie od subiektywnych intencji /a były one zapewne różne/ prowadziły do konfliktu z prawem, władzą i państwem. Chciałbym poczynić tutaj jeszcze kilka zastrzeżeń. Sądzę, że zarówno moje związki osobiste, jak również moje poglądy są dostateczną rękojmią obiektywności tej analizy: nie znajduję w sobie żadnych wrodzonych przesłanek wrogości wobec tego środowiska, z którego wywodzili się "komandosi", ani ze względu na jego miejsce społeczne, ani ze względu na jego skład etniczny. Słowem nie jestem antysemitą, ani zwolennikiem tez o nieuchronnym tworzeniu się zamkniętych elit w społeczeństwie socjalistycznym: tak ogólnikowe bowiem poglądy raczej zamazują istotę zjawisk niż ją wyjaśniają. Problem jest tutaj, jak i zawsze konkretny - jest to mianowicie zagadnienie, w jakim sensie "komandosi" byli produktem ukształtowania się pewnej elity oraz co ma wspólnego z tą elitą ich w przeważającej większości żydowski skład narodowościowy. Myślę, że tak oglądane, oba te problemy pojawiają się dopiero we właściwej perspektywie i w tej perspektywie nie poddają się analizie sineira et studio.

A oto wstępny rzut oka na obiekt naszego zainteresowania: bezstronnemu obserwatorowi narzuca się najsampierw kilka spostrzeżeń zmysłowo uchwytnych, banalnych wydawałoby się, ale jednak znaczących. Jest to przede wszystkim specjalny charakter dzielnicy, w której mieszka trzon "komandosów" i gdzie rozlokowane było, by tak rzec, ich życie duchowe. Między Aleją Róż a Parkową, w centrum Warszawy, pośród urzędowych gmachów, w sąsiedztwie ambasad i cichego szumu ministerialnych limuzyn sunących gładkimi jezdniami najlepiej wyasfaltowanych ulic stolicy, w kamienicach, w których sama lista lokatorów mogła skromnego prowincjusza, gdyby nie miał odrobiny ironicznego dystansu wobec rzeczywistości, przyprawić o zawrót głowy, rośli w spokoju i ciszy, w mieszkaniach nie mających nic wspólnego z normalnymi standartami przyszli "raczkujący rewizjoniści". W tym samym czasie, w którym raczkowali jeszcze w sposób najzupełniej dosłowny, poznając zakamarki rodzicielskich pomieszczeń, wprowadzono właśnie pierwsze ograniczenia normatywów mieszkaniowych, a młodzi inżynierowie tracili miesiące własnej energii i czasu urzędników na uzyskanie niebotycznego stałego zameldowania.

W tych samych mieszkaniach ledwie tylko zaczęli kojarzyć pierwsze spostrzeżenia oraz darzyć bliskich przebłyskami swojej wrodzonej inteligencji dowiadywali się, nie wiedząc co to znaczy, ponieważ w rozmowach familiarnie używano imion, a nie nazwisk, że, z grubsza rzec biorąc, cały ten świat, zamknięty w orbicie ich dziecięcego wzroku, jest ich światem, ponieważ wszyscy się tu znają od bardzo dawna i żyją niby w jednej wielkiej rodzinie. W szczególnej zresztą rodzinie, jak potem niektórzy z nich spostrzegą, mianowicie rodzinie współdziałającej w obliczu nieznanego im, bo nieco poza kwadrat czterech ulic wybiegającego kraju. Ówczesny prezydent Rzeczpospolitej częstował ich cukierkami, jako, kilkuletnie pędraki o roześmianych i dobrze odżywionych buziach wizytowali Belweder, gdy trzeba było wypełnić odpowiednie kadry kroniki filmowej, gdy zaś Rzplita obchodziła swoje XX-lecie, na rozlepionych w mieście kolorowych plakatach "ja mam 20 lat" rozpoznawali swoich kolegów z tej samej dzielnicy, występujących jako żywy symbol Polski Ludowej. W tym samym też czasie, w którym ofiarowano im owe luksusowe mieszkania w warszawskiej XVI dzielnicy [1], jeden z prominentów oficjalnej literatury, "ukręciwszy" uprzednio "łby drobnomieszczańskim kanarkom", w wierszu będącym obowiązkową lekturą w szkołach całego kraju, ogłaszał, że "lud wejdzie do śródmieścia" [2]. Nie po raz pierwszy prominenci oficjalnej literatury czynili siebie substytutem ludu.

Kiedy podrośli, na chwałę dzielnicy, a więc na chwałę Rzplitej /bo chwała dzielnicy była chwałą Rzplitej/, poszli do szkół również będących chwałą dzielnicy, a zatem chwałą Rzplitej oraz wcielono ich do harcerstwa także rzec by można dzielnicowego, bo specjalnego - postanowiono bowiem zrobić z nich duchowe dzieci generała Waltera. Ponieważ jednak gen. Walter był tylko symbolem, dzieło konkretnej realizacji tych zadań wziął na siebie znany harcmistrz, także do specjalnych zadań przeznaczony, a mianowicie Jacek Kuroń. Były to dziwne szkoły i było to dziwne harcerstwo. Z urywków wspomnień i strzępków opowiadań wyłania się obraz świata nie przystający bynajmniej do potocznych wyobrażeń. W szkołach tych przede wszystkim nie natykamy się na nazwiska uczniów, które nie byłyby znaczącymi nazwiskami rodziców, spotykają się w nich dzieci elity partyjnej, administracyjnej, dziennikarskiej.

W szkołach tych również panował dziwny system edukacji: specyficzna wizja działalności społecznej spychała na drugi plan problem nauki, szkołę traktowano jako przedsionek do czegoś, co nastąpi potem, a z istoty miejsca społecznego /i topograficznego/ tej szkoły wynikało, że to potem, jest specjalnym, rzecz jasna, przeznaczeniem. Toteż wypełniona była ta epoka ich dzieciństwa działalnością "polityczną" i myśleniem "politycznym": ledwie wyrośli z krótkich majtek, już toczyli dyskusje i spory, które były tylko nieukształconym, na miarę krótkich majtek, odbiciem sporów organizujących niegdyś konflikty w łonie ruchu robotniczego. Gdy zdawali maturę, znali więc lepiej życiorysy Róży Luksemburg, niż historię Sejmu Wielkiego; pewien czołowy "komandos" a student historii, zaindagowany przypadkiem miał duże trudności z ulokowaniem w historii Polski traktatu Grzymułtowskiego. Ale nie tylko polityka - działo się to przecież w owej szczególnej otoczce topograficzno-polityczno-społecznej: pod szkołę zajeżdżały rządowe limuzyny, w znaczniejszych kłopotach pomagały kolegom wysokie interwencje, nim jeszcze dorośli do tych spraw obywatelskich, które wiążą się z otrzymaniem dowodu osobistego, już otrzymywali w drodze najwyższych ułatwień paszporty zagraniczne.

Jednocześnie tworzyli owe specjalne oddziały "czerwonego harcerstwa" /nazywanego tak dla odróżnienia od tych innych, zaścielających pozostałą resztę kraju, które z natury rzeczy, w optyce dzielnicy, budziły podejrzenia, że są nie czerwone/ i tu sprawnie za pomocą specjalnej machiny edukacyjnej wyrabiano w nich poczucie, że są nowym wcieleniem prawdziwej rewolucji. Militarny dryl w połączeniu z natręctwem propagitki z najlepszych wzorów kształcił ich na wiernych i posłusznych synów dzielnicy, a więc, rzecz jasna, Rzplitej. Kiedy podrośli jeszcze trochę, wystąpiono ich gremialnie do organizacji młodzieżowej i obdarowano najczerwieńszymi z czerwonych krawatów - było oczywiste, że ich organizacja młodzieżowa, podobnie, jak ich szkoła oraz harcerstwo jest również specjalną organizacją młodzieżową, toteż b. szybko przybrała ona całkowicie swoisty charakter.

Tutaj jednak uczynić trzeba małą dygresję: otóż w tzw. międzyczasie zmieniły się nieco polityczne wskaźniki wiatrów a wraz z ich zmianą zmieniły się i narzędzia ich kształtowania. Okazało się bowiem, że owa "najczerwieńsza z czerwonych" edukacja prowadziła w stronę nie gwarantującą bynajmniej politycznego sukcesu ich wysokim opiekunom, i że w ogóle należy dokonać w trosce o ten sukces, generalnego wietrzenia w ideologicznym arsenale. Nowym orężem i sojusznikiem okazał się być rewizjonizm - jego matadorzy kilka lat wcześniej byli szermierzami oficjalnej ideologii, ich związek z dzielnicą był zatem ugruntowany. Czym prędzej tedy stonowano owe jaskrawe barwy wywieszane wtedy w dzielnicy: "czerwonych harcerzy" przemianowano na "raczkujących rewizjonistów". Poszła w kąt Róża Luksemburg, jej miejsce zajął ujmujący w obejściu Zygmunt Bauman.

Opiekunowie jednak pozostawali ci sami, toteż "Kl. P.S" [Klub Poszukiwaczy Sprzeczności - dopisek ręczny] nie natrafiał na trudności natury egzystencjalnej w swym istnieniu: ofiarowano mu zarówno lokale, jak i prelegentów, zapewniono również odpowiednią reklamę. Otworem stanęły przed nim sale UW /jak wiadomo chronicznie cierpiącego na przetłoczenie/, znaleźli dla nich czas profesorowie, telewizja i prasa odpowiednio zainspirowane postarały się o publicity. Piętnastoletnie dzieci, które nie odróżniały meisla od młotka radziły o klasie robotniczej, dobrze instruowane wykrywały sprzeczności w gospodarce socjalistycznej, nie znając ceny masła, rozmyślali o ideologicznej edukacji społeczeństwa nie wiedząc czym się różni dziadek Mróz od św. Mikołaja. Praca wykonywana dotąd bezpośrednio posłusznymi rękami J. Kuronia i jemu podobnych weszła w fazę wymagającą bardziej utytułowanych wychowawców - nad "kl. p.s." rozpięli swoje opiekuńcze skrzydła Adam Schaff, Zyg. Bauman [3] i Wł. Brus.

Do mitu wybranych dzieci i wybranych polityków dołączyli oni sprawnie jeszcze jeden - wybranych intelektualistów. Oto prominenci oficjalnej socjologii, oficjalnej filozofii i oficjalnej ekonomii, od kilkunastu lat uprawiający swą wysoce płodną działalność intelektualną znaleźli się na usługach młodzieży w wieku, w którym już się pasie gęsi, ale jeszcze nie powierza się krów. Instytucjonalne autorytety mając wiekuistą jak mniemały, autorytatywność podjęły produkcję pokolenia następców. Sugestywnie przyswajali im podstawowe reguły swej działalności intelektualnej: tę, że poznanie rzeczywistości zastępuje skutecznie kanon abstrakcyjnej teorii; tę, że abstrakcyjna teoria jest instrumentem konkretnej zgoła polityki; tę, że polityka oznacza pozycję w strukturze władzy i tę na koniec, że im niższą pozycję w tej strukturze zajmują, tym gorzej dzieje się w kraju, ponieważ kraj jest tylko funkcją ich na ten kraj spojrzenia. W ten sposób dzielnica, trudem zacnych pedagogów, wypisywała w głowach swych dzieci własny poemat pedagogiczny. W tym samym czasie, w jakim odbywała się ta pedagogiczna sielanka, zagęszczano ustawicznie studentów w akademikach uniwersytetu, w pokojach przewidzianych na 2 mieszkało ich 5, w zajęciach nie robiono przerw, ponieważ harmonogramy ściśle wiązały początek rozpoczęcia jednych z końcem drugich, ze względu na nadmierne zagęszczenie pomieszczeń dydaktycznych.

"Klub Poszukiwaczy Sprzeczności" i ich koledzy ze specjalnych szkół wyjeżdżali właśnie na specjalne wakacje. Nie byłoby to specjalnie godne wspomnienia, gdyby nie fakt, że system wakacji zorganizowano im również w specjalny sposób: Czy to w kraju czy za granicą spędzali je w specjalnych enklawach powstających w gestii pewnego dzielnicowego urzędu, enklawy zaś były na tyle zorganizowane, aby nikomu nie stwarzać żadnych problemów życiowych, były też na tyle ekskluzywne, żeby nikt nie wszedł w nich przypadkiem w jakiś kontakt z jakimkolwiek normalnym człowiekiem. Nawet bowiem jeśli urządzali górskie wycieczki, natykali się na nich raczej na ofiary głośnych badań socjologicznych [4], niż na normalnych ludzi. Jednym słowem, czas bowiem na podsumowanie tych nieoryginalnych zapewne spostrzeżeń, system, w którym zostali wychowani był doskonale szczelny, nie było w nim żadnej luki, przez którą można by nawiązać kontakt z rzeczywistością, nie mając [znając] jej więc, bo znać nie mogąc, tę właśnie nierzeczywistość, w której żyli i w której przy pomocy wielu zabiegów wyedukowani zostać musieli instynktownie choćby uznać za rzeczywistość jedyną i z jej punktu widzenia formułować swoje rozpoznanie świata. Innymi słowy, margines społeczny, jakim była dzielnica, znalazł swoją umysłową inwersję w marginesie ideologicznym jakim był "List otwarty", margines ideologiczny z kolei znalazł swoją realizację w ekstremizmie działań, które doprowadziły do wydarzeń marca b.r. Ale to już jest osobny rozdział tej historii, którym zajmiemy się nieco później. Tymczasem zaś za pomocą kilku uściśleń sprecyzujmy pewne elementy narysowanej powyżej diagnozy.

Otóż po pierwsze: zarysowana tu historia dotyczy sposobu działania pewnego systemu edukacyjnego, który miał charakter całościowy /środowisko, szkoła, typ organizacji młodzieżowej, wakacje/ i w nim, a nie we właściwościach poszczególnych osobników należy upatrywać istotę rzeczy. Z punktu widzenia tej analizy odpowiedzialność rodziców jest wtórna, a samej młodzieży daleko-rzędna. Można sobie jeszcze pozwolić być na tyle marksistą, aby znaczenie mechanizmów społecznych przedkładać nad takież psychologicznych...[5]. I po drugie: wbrew niektórym akcentom opisanej tutaj historii ilość dzieci najwyższych urzędników państwowych wśród "komandosów" niebyła tak wielka, toteż można jej zarzucić pewne skrzywienie perspektywy. Chciałbym więc zastrzec, że nie opisuję tutaj samych "komandosów", a sytuację społeczną w jakiej wyrośli i wyedukowani zostali. Wewnątrz tego samego środowiska jedynym układem odniesienia, jaki spotkali, były innego rodzaju jego produkty, a mianowicie sterty różnych młodych Leszów i młodych Rybickich, a więc tych, których nic już poza obcinaniem kuponów od politycznych akcji ojców nie obchodziło. To był oczywisty kontekst negatywny, ale kontekst wspólny. Sytuacja, w jakiej się ta młodzież znalazła wyprodukowała tylko dwie takie postawy: "bananowców" i "komandosów", wzajemnie się określających. Z tego punktu widzenia niektórym z "komandosów" należy na dobro zapisać to, że ich pasją były jakoweś poglądy, a nie rozbijanie tatusiowych wózków, którymi autentycznie pogardzali; po trzecie sytuacja społeczna i system edukacyjny były wszechstronnie demoralizujące. Toteż, jeżeli po owej wieloletniej pracy deformacyjnej niektórzy z tych młodych ludzi zachowali jeszcze przesłanki normalności, należy to zapisać bądź na konto ich twardych charakterów, bądź trzeźwości rodziców. A byli tacy, którzy uczyli się, nie przeceniali samych siebie, czuli fałsz swojej sytuacji społecznej i usiłowali się z niej wydobyć. Że niemal nikomu się to w pełni nie udało, zawdzięczać należy tę okoliczność sztucznym mechanizmom integracyjnym wytworzonym przez grupę; po czwarte wreszcie: istnieją poszczególne osoby, które działając wewnątrz "komandosów" nie mieszczą się w całości w tym schemacie. Zastrzegam tedy raz jeszcze, że interesuje mnie tu problem, a nie indywidualne wyjątki. Tym bardziej, że każdy z nich daje się łatwo zinterpretować w ramach marginesu społecznego innego typu. Grupa kształtowała się wiele lat i w trakcie tego procesu różni ludzie do niej przylegali. Wyrosła jednak w dzielnicy, w niej znajdował się jej trzon i mitologia jej tylko z perspektywy dzielnicy dawała się ukształtować.

Poczyniwszy tych kilka zastrzeżeń, a nie zadając sobie jeszcze trudu refleksji nad tym, w czyich rękach "komandosi" byli narzędziem politycznej manipulacji, zastanówmy się nad pytaniami, które stawia ta niewątpliwie posługująca się literackimi skrótami próba rekonstrukcji warunków genezy "komandosów". Najogólniej rzecz biorąc chciałoby się tutaj podać zarysy odpowiedzi na pytanie skąd wziął się ów świat wyosobniony i co się złożyło na jego atmosferę duchową. Zarysy odpowiedzi, powiadam, ponieważ nie tylko, że nie czuję się powołany do pełnego rozwikłania tego zagadnienia, ale i wykraczać by ono musiało znacznie poza moją wiedzę i moje kompetencje [6]. Wskazać mogę co najwyżej na przyczyny dość bezpośrednio chwytające istotę izolacji tego świata, oraz istotę składu etnicznego "komandosów" i całego środowiska szkół specjalnych. Innymi słowy, w owej perspektywie konfliktowo widzącej problem winy i odpowiedzialności, interesuje nas tu geneza warunków, które uczyniły umysły tej młodzieży nader podatnymi na polityczną deprawację.

Generalnie rzecz biorąc, tak jak sądzę, na sytuację tę złożyły się zespoły warunków oba sięgające lat pięćdziesiątych, w tych to bowiem latach uformowana została struktura dzielnicy. Pierwszy był funkcją niektórych kierunków ówczesnej polityki i związanej z nimi atmosfery, drugi, choć związany z pierwszym miał swoje źródło w nierozwiązanych do dziś kompleksach narodowościowych. Jeden zdecydował o izolacji aparatu kierowniczego wewnątrz rządzonego społeczeństwa, drugi o izolacji pewnej grupy ludzi wewnątrz otaczającej ją zbiorowości. Krótko rzecz biorąc, oblicze pierwszego wygląda tak oto: te elementy polityki wraz ze współtworzącą je atmosferą odcinały dzielnicę od autentycznej więzi ze społeczeństwem. Należała do nich przede wszystkim nieufność wobec tak patriotycznej części społeczeństwa, jak i patriotycznej tradycji, nieufność ta i związana z nią walka rozpinała się między zawartością szkolnych podręczników a praktykami pewnego, złej sławy, departamentu. Były to tendencje samobójcze w społeczeństwie mającym za sobą dwieście bez mała lat niewoli i tradycji niepodległościowej różnych odcieni, zerwać usiłowały najważniejsze, o jego istocie stanowiące spoiwo, toteż musiały skończyć się nie czym innym, jak pogłębiającą się izolacją dzielnicy zwłaszcza od czasów, gdy oczywiste błędy tej polityki zaczęły być naprawiane. Była to, po drugie absurdalna polityka prowadzona wobec religii w kraju, w którym ostatnie przynajmniej 200 lat splotły ze sobą los religii i los narodu w sposób niesłychanie skomplikowany /jako, że zaborcy byli na ogół innowiercami/, antykatolicki przymus obracał się swym drugim ostrzem przeciwko jego twórcom, pogłębiając ich społeczną izolację. Wreszcie po trzecie, wszczynając znaną hecę z odchyleniem prawicowo-nacjonalistycznym, odcięto od wpływu na praktykę polityczną tę grupę wewnątrz partii, która najmocniej z realiami kraju i społeczeństwa była związana. Była to więcej niż polityczna ślepota, był to polityczny egoizm najgorszej proweniencji. W wytworzonej społecznej próżni autorzy tej polityki, podświadomie lękając się własnych poczynań, kultywowali uniwersalistyczną mitologię komunistyczną, której ostatnie pogłosy znajdujemy w "Liście otwartym" - nie pojawiało się w niej w ogóle pojęcie narodu, jej wydętym do demonicznych wymiarów wrogiem była religia. Każdy odcień związków z tym, co było najgłębszą rzeczywistością tego społeczeństwa, a więc z jego poczuciem narodowym, z jego tradycją religijną, z jego ruchami radykalnymi wreszcie, był tropiony ze szczególną zaciekłością przez urzędowych ideologów /wielu z nich odnajdziemy dzisiaj wśród najbardziej hałaśliwych "liberałów"/ lub przez mocodawców osławionego departamentu /ręce wielu z nich odnaleźlibyśmy zapewne pośród rzeczywistych sprawców wydarzeń marcowych/. W tej właśnie społecznej i ideologicznej pustce zrodziła się dzielnica, razem ze swoją mitologią i swoją polityką, swoimi domami specjalnymi i swoimi szkołami specjalnymi czyli systemem życia tak zorganizowanym, aby doskonałą ideologiczną i polityczną dopełnić doskonałą izolacją w życiu codziennym. Wszystkie okna na świat zostały zatrzaśnięte. Żyjący w tej ślepej komórce "komandosi" naturalną koleją rzeczy otaczającą ich rzeczywistość musieli uznać za jasność najjaśniejszą.

I tu wkraczamy w następny zespół uwarunkowań. Dzielnica była w przeważającej większości pochodzenia żydowskiego. Wywodząc się na ogół ze środowiska żydowskiego proletariatu i drobnomieszczaństwa, które jedyną szansę swojej emancypacji widziało w akcesie do ruchu komunistycznego, wychowany ponadto w szkole stalinowskiego kominternu, a więc tej, która wziętym do granic pustej frazeologii uniwersalizmem ideologicznym pokrywała jezuicką zgoła praktykę polityczną, naturalną koleją rzeczy nie mogła odnaleźć się w rzeczywistości polskiej nie tylko z przyczyn politycznych, ale i etnicznych. Albowiem w miejsce faktycznej w zbiorowość narodową podstawiona została pozorna integracja w uniwersalistyczną mitologię, w jakiej problem jej etnicznej ludności miał się rzekomo rozpuścić. Były to strusie zabiegi nie tylko w sensie społecznym, ale i w sensie czysto osobistym - nie tylko bowiem nie załatwiały sprawy społecznej integracji tej grupy w zbiorowości, w której jej żyć przyszło, ale nie załatwiały nikomu również tej integracji w sensie czysto psychologicznym.

W ten sposób problem stosunku Polaków i Żydów, rzekomo zniesiony, stanął na głowie po prostu i rozrósł się do rozmiarów nieproporcjonalnie wielkich w stosunku do jego skali faktycznej. Ponieważ Polska nie była bynajmniej anonimową ojczyzną światowego proletariatu, a krajem o konkretnym kształcie narodowym, wyjściowe zmistyfikowanie sytuacji jego żydowskich obywateli, musiało w konsekwencji pociągnąć ich pogłębiające się złe samopoczucie. W rezultacie tego pseudo-rozwiązania problemu współżycia narodowego, wyrosło pokolenie kalekich dzieci, które samo słowo "Żyd" brały za objaw antysemityzmu i dla których słowo "naród" budziło podejrzenie o nacjonalizm. Gdy resztki politycznych matadorów dzielnicy, tracąc resztki swych politycznych wpływów, zaczęły posługiwać się moralnym widmem antysemityzmu dla obrony własnych egoistycznych interesów politycznych, te same dzieci, emocjonalnie przygotowane na to od wielu lat, odpowiednio teraz zainspirowane, łatwo było pchnąć na drogę czynnych działań. W ich laboratoryjnie przygotowanych umysłach socjalizm był tożsamy z ideologiczną i społeczną nierzeczywistością, w jakiej tkwiły.

Toteż subiektywnie przynajmniej wielu z nich robiło to ze szczerej wiary w "prawdziwy" socjalizm. Sposób prawdziwości te [część słowa nieczytelna] socjalizmu wynika jednak z logiki powyższego wywodu, czego jednak dostrzec nie były w stanie, zwłaszcza, że w ostatnim przynajmniej czasie znalazły się w rękach politycznych szarlatanów. Ale to już jest osobny zupełnie rozdział naszej opowieści.

 

II. Świat zniewolony. Struktura grupy.

 

Myślę, że rozumiemy teraz jakiej sytuacji społecznej oraz jakiego świata duchowego produktem byli "komandosi". Analiza nasza w tym miejscu przybiera bardziej konkretnie polityczny charakter. Aby to sobie uzmysłowić, należy do niej wstępnie wprowadzić dwie przynajmniej, nie dowiedzione jeszcze, ale przyjęte na zasadzie przesłanek tezy. Teza pierwsza jest taka oto: matadorzy dzielnicy, którzy przeżyli z powszechnie znanymi skutkami społecznymi okres politycznej prosperity w latach 50-tych, którym również dzięki zręcznym manewrom udało się wyjść z przełomu październikowego z minimalnymi stratami, opuszczali jednak w minionym dwunastoleciu stopniowo, ale systematycznie, swe dawne monopolistyczne pozycje w aparacie władzy. Rzeczywistość z trudem, lecz uparcie egzekwowała swoje prawa. Okres ostatni był okresem ich łabędziego śpiewu: jedyną szansą odzyskania straconej świetności stało się, wykorzystując istniejący zawsze, a zręcznie podsycany kapitał niezadowolenia społecznego, wywołanie poczucia sytuacji kryzysowej, na fali której skompromitowani niegdyś politycy mogliby zaprezentować się jako rzecznicy lepszej alternatywy. W tym celu należało spełnić dwa przynajmniej warunki: pierwszym była deprawacja świata duchowego młodzieży akademickiej, zadanie to wykonali znakomicie niegdysiejsi książęta literatury i myśli oficjalnej, w miarę dokonywania się zarysowanego powyżej procesu przybierający z dużym powodzeniem swój własny wizerunek w barwy liberalno-opozycyjno-rewizjonistyczne. W ten sposób znaczne kręgi społeczne, zwłaszcza akademicko-humanistyczne stolicy od lat kilkunastu karmiono produktami owej dworskiej, teraz przez inwersję, [brak słowa?] twórczości kulturalnej, wprawiane były w stan histerii, albowiem z uporem godnym lepszej sprawy stawiano im przed oczy kolejne "zagrożenia". To jednak za mało - historia jest tylko pewnym stanem psychicznym, pewną podatnością na działanie, ale nie jest nim samym, aby się w nie przerodzić, potrzebuje swojego detonatora. Ten jednak od dawna był już przygotowany - byli nim mianowicie "komandosi". Detonator ten ostatnie swoje szlify otrzymał w ubiegłym półroczu, kiedy to do grupy podrostków dołączyli owiani mitologią "działaczy", "prześladowanych za sprawę", "nieugiętych autorów programu zbawienia Rzplitej" /czytaj: dzielnicy/ J. Kuroń i K. Modzelewski. Szlifowali oni ten detonator przez kilka miesięcy wszystkimi dostępnymi sobie metodami, kształconymi uprzednio w "czerwonym harcerstwie" i manipulacjach wieloletniej "politycznej działalności". W czasie interregnum rolę strażnika ciągłości pełnił lansowany uparcie przez niektóre środowiska jako coś na kształt polskiego Daniela-[Cohen] Bendita Adam Michnik. Brakowało zatem jeszcze tylko sytuacji zapalnej, ale i ta w odpowiednim czasie się znalazła - stała się nią załatwiona w niejasny i na poły prowokacyjny sposób afera "Dziadów" w warszawskim Teatrze Narodowym. Detonator zadziałał, historia odpaliła, dalszy ciąg już znamy. Nim przejdziemy tedy do opisu funkcji tego detonatora zajmijmy się najsampierw metodami jego obróbki.

Pierwotną był mit wodzów. Jak we wszelkich irracjonalnych zjawiskach ich przywództwo było natury charyzmatycznej. W percepcji swych podwładnych nie byli oni bynajmniej ludźmi poddającymi się racjonalnej krytyce, ale doszczętnie zmitologizowanym uosobieniem tego ułudnego świata wartości, w którym żyli "komandosi"; co ważniejsze samych siebie także jako takie uosobienie postrzegali i sytuację tę nader zręcznie potrafili wygrywać. Inna sprawa, że i ten ich wizerunek został wyprodukowany przez intelektualistów z dzielnicy skutkiem długoletnich starań - w końcu jednak byli już ludźmi dorosłymi i można by od nich wymagać odrobiny dystansu wobec samych siebie. Wyliczmy składniki tej charyzmy, owej szczególnej "łaski", którą los miał ich naznaczyć. Jest to najsampierw owiana legendą, nigdy niesprawdzona wyjątkowość ich politycznej przeszłości. Już gdy mieli lat kilkanaście byli, zdaniem legendy, działaczami politycznymi na skalę kraju: to oni "robili" październik. Jest to dalej legenda ich politycznej i życiowej porażki zmistyfikowanej jako moralne zwycięstwo. Ich coraz bardziej marginesową pozycję w rzeczywistej społeczności młodzieżowej kraju przekształcono w legendzie w moralne zwycięstwo: byli "czyści", "bezkompromisowi", "nieugięci".

Stąd wynikał następny element: legenda cierpienia. Ich czystość moralna i bezkompromisowość uzyskały swoje potwierdzenie w więziennych perypetiach - nic ich nie złamało, wrócili jeszcze bardziej stanowczy, jeszcze bardziej utwierdzeni w poczuciu własnej misji. Jak więc widzimy bezrefleksyjność tych młodych ludzi z kolei została w legendzie ułudnie przedstawiona jako moralny heroizm. Jest to na koniec legenda autorów programu, który w wersji baśniowej podejmował walkę o interes klasy robotniczej, w wersji faktycznej zaś był tylko nowym wcieleniem /zdegenerowanym/ dogmatycznej i uniwersalistycznej mitologii dzielnicy. Wyjaśnijmy - legendy tej nie stworzyli bynajmniej "komandosi" czyli młodzieżowa świta wodzów, na ich powrót przez Michnika i ów szczególny klimat niektórych wydziałów uniwersytetu przygotowana - oni tylko legendzie spreparowanej przez świat duchowy w orbicie dzielnicy pozostający, ulegli. Jakżeż zresztą mogli jej nie ulec, skoro taka była ich uprzednia edukacja, jak to staraliśmy się powyżej pokazać? Toteż trudno się dziwić, że "wodzowie" tę uległość odczuwając, uczynili ją instrumentem swoich zabiegów: usytuowali się zręcznie jako "wtajemniczeni", natchnieni właściciele jedynej prawdy i prawdy tej postanowili nauczać w specjalnej do tego celu stworzonej kapliczce. Funkcjonowała ona na zasadzie objawienia, a nie poznania, toteż nie krytyczny umysł był na jej przyjęcie potrzebny, ale natchniony stan ducha. Owa znana z doktryn mistycznych "gotowość" osiągana była w zbiorowej kontemplacji świętej księgi, miejsce świątyni pełnił na ten raz tzw. "salon polityczny". [...] Ulegając mitowi wodzów, młodzi ludzie ulegali... mitowi programu. Tym bardziej, że ów program będący dziwaczną miszkulancją strzępków ekstremistycznych tendencji zrodzonych w stuletniej tradycji ruchu robotniczego na licznych jego marginesach, nie wytrzymujący racjonalnej krytyki średnio wykształconego czytelnika, nie tylko w swej całości, ale w żadnym ze swych fragment ów, był raczej Xięgą, niż tekstem dyskursywnym: emanacją wiary, której podstaw nie wolno było zaatakować. Jego mitologizację ułatwili również intelektualiści z dzielnicy - wprawdzie bezpośrednio pytani o jego tezy wzruszali raczej ramionami /byli już zbyt, jak na takie szkolne bajdy, wykształceni/, ale sami kultywowali starannie mit autorów, jako cierpiących za sprawę i mit jedynego programu /nie najlepszego, ale jedynego/. Nie będziemy się tutaj zajmować analizą jego faktycznej zawartości, nie tylko dlatego, że byłby to wysiłek godny lepszej sprawy; jednakoż po jednorazowej lekturze przyszło mi uznać ów program za seminaryjny przykład elementarnych błędów logicznych i metodologicznych [7]. [...] produkt zwyczajnej aberracji umysłowej został zmistyfikowany jako najwyższe osiągnięcie ideologii. Uzasadnić tę jego skalę miały dwie wstępne jego cechy: uniwersalizm i radykalizm. Program występował w interesie klasy robotniczej, nie tylko polskiej, ale i światowej - oto podstawa jego uniwersalności. [...] Ponieważ działać w imię tych interesów można było tylko radykalnie, tzn. "totalnie przeciwstawiając się systemowi", korzystając z każdego dogodnego pretekstu, mit działania spełniał się w praktykowaniu, znanej z historii anarchizmu akcji bezpośredniej. [...] godzono się... że program ma takie czy inne niedokładności i poddawano je nawet zainscenizowanym dyskusjom, które miały być prezentacją dobrej woli jego autorów. Każde jednak zaatakowanie którejkolwiek z jego mitycznych funkcji było natychmiast ogłaszane jako odstępstwo, a jego zwolennicy podlegali ekskomunice. Aby zaś, dalej, nikomu z maluczkich nie przyszło do głowy zwątpić czasem, w którykolwiek z mitów współtworzących strukturę owego szczególnego świata duchowego, należało mnożyć owe akcje bezpośrednie, tworząc ułudne poczucie ciągłości działania usankcjonowanej przez jego mityczny cel: toteż wymyślano je nieustannie, tak by mit w przerwach nie miał czasu ochłonąć? - cały wers nieczytelny - ....................................?? podpierając się ??] Słonimskim, w oparach swego psychicznego skrzywienia, sądzili, że zbliżają właśnie dzień nastania owego proletariackiego raju [...] Ale i tutaj esencja paradoksalnie ulotniła się z egzystencją, czyli duch z praktyki. A. Słonimski zamieszkiwał bowiem przy Alei Róż.

Zwornikiem tej świątyni uzbrojonych wartości okazał się być mit moralnej czystości. Jego ucieleśnieniem, jak już wspomniałem, byli oczywiście "wodzowie", w ich losie i ich postawie miał on swoją laboratoryjną niejako krystalizację. Ponieważ wypisali oni przed kilku laty skrajny program, będący [kompensacją] ich coraz bardziej wyosobnionej pozycji społecznej, ponieważ ta przerodzona w umysłową skrajność wyosobniona pozycja zaprowadziła ich poza prawo, będące gwarantem społecznego porządku - nawet jeśli niedoskonałe, a efektem politycznym tej drogi stała się ich izolacja /w znośnych, przyznajmy, warunkach/, uczynili oni z tego swojego miejsca narzędzie moralnej diagnozy świata. Przedstawiając mianowicie swój program jako akt moralny /występował on przecież w imię "sprawiedliwości"/ i z punktu widzenia tego aktu sądząc całą rzeczywistość na około, ośrodkiem i miarą owej moralności uczynili siebie, swoją postawę i swoje interesy, przedstawiając je z kolei, rzecz jasna, jako moralność absolutną i interesy uniwersalne. Ta sytuacja ideologiczna stała się sankcją moralnego terroru, jaki panował wewnątrz grupy i jaki grupa rozsiewała wokół siebie.

Ani oni, ani też otaczająca ich młodzież nie byli w tym względzie oryginalni ani samotni. Wszyscy razem wyrośli w klimacie luksusowym, w którym polityczny cynizm matadorów dzielnicy znalazł następnie swe ideologiczne odwrócenie w autowizerunku lansującym ich moralną czystość; nadto emanacją tej samej postawy były ogromne obszary literatury i myśli "liberalnej" sporządzonej pisemnie i ustnie w latach ostatnich. Literatura ta, myśl ta w latach październikowego przełomu wykrzyczała swoje własne obrzydzenie "moralne", bijąc się nie po raz pierwszy zresztą w cudze piersi, w latach następnych przeciwstawiała rzeczywistości różne wersje absolutyzmów moralnych, w imię których podejmowali nihilistyczną jej krytykę. Filozoficzny wymiar tej postawie, nie dostrzegając niestety jej paradoksów, choć w formułowaniu paradoksów sprawny, nadał L. Kołakowski. On też doprowadził ją do filozoficznej skrajności: cały porządek rzeczywistości został w jego twórczości zredukowany do porządku moralnego, wizja człowieka w niej zawarta stała się nieuchronnie manichejską, w świecie radykalnie przeciwstawnych biegunów moralnego wartościowania. Filozofia ta z kolei natrafiła na swoją umysłową granicę, dzięki imponującej analitycznej konsekwencji w dziele "Świadomość religijna i więź kościelna", poświęconym /o tajemne prawidłowości/ sektom mistycznym XVII wieku. Granicą tą dla tej postawy stało się zrozumienie Kościoła jako ziemskiej rzeczywistości religii, potrafiła ona bowiem tylko wejść w intymny dialog z różnymi jej ekstremizmami. Nie mogła jednak zrozumieć rzeczywistości Kościoła w wieku XVII, ponieważ nie rozumiała rzeczywistości społeczeństwa w wieku XX. Praktycznym zaś ekwiwalentem tego świata duchowego stali się "komandosi", czyli współczesna wersja mistycznego obłąkania. Oni też zrealizowali w praktyce wszystkie skrajności tej "filozofii moralnej". Miejsce racjonalnej oceny człowieka pośród nich, zajęła moralna cenzurka, skalą, na której tę cenzurkę odmierzano, był stopień entuzjastycznej gotowości na dyspozycje "wodzów"; miejsce dyskusji nad takim czy innym pomysłem zostało zajęte przez ślepą afirmację całej tej ideologicznej niedorzeczności; miejsce samodzielności okupowała bezwolna karność i porzucenie swej samotożsamości. W życiu codziennym wszelako, ponieważ egzekwowanie tych powinności z tych czy innych przyczyn natrafiało niekiedy na przeszkody, nie cofano się przed niczym. Środowisko "komandosów", manipulowane przez swoich wodzów, było kłębkiem podejrzliwości, plotki, komerażu, cynizmu i szantażu moralnego. Nad każdym z uczestników grupy, w razie odmowy wzięcia udziału w jakiejkolwiek akcji, wisiała bezwzględna i przy pomocy wszelkich metod egzekwowana groźba "śmierci cywilnej" - byli tam również "moralni" policjanci, którzy przeprowadzali śledztwo badające "lojalność" poszczególnych osób. Komandosi z kolei przenosili ten terror moralny na zewnątrz, ponieważ inicjowane akcje, w ich znieprawionych świadomościach były właśnie aktami, w których manifestować się miała owa "moralna czystość", w praktyce stawały się rozsadnikami właściwej grupie atmosfery: odmowa udziału, podpisu, składki /niezależnie od jej racji/ była wyklinana, a krnąbrnych obdarzano bezwzględną pogardą. Odwrotną zaś stroną pogardy dla otoczenia była autoidealizacja. Ta nieomal cała skupiała się na osobach "wodzów", innym od czasu do czasu udawało się błysnąć odbitym tylko światłem: istotnie, cała egzystencja "komandosów" daje sprowadzić do ustawicznego hołdownictwa wobec Kuronia, Modzelewskiego i Michnika, a wszystkie ich akcje do wynoszenia na piedestał tej nieświętej trójcy. Tak jak we wszystkich innych przypadkach jednak, tak i w tym "komandosi" byli tylko pomniejszoną odbitką polityki dzielnicy: to jej królestwem przecież była plotka, podejrzliwość, cynizm i moralny szantaż, przy ich pomocy deprawowała ona otaczające ją umysły i przez nie czyniła je obiektami dowolnych właściwie manipulacji. I tak, jak "komandosi" redukowali się do swoich wodzów właściwie, tak dzielnica redukowała się do swoich matadorów: Zambrowskiego, Bermana i innych takich. Instancja polityczna zamaskowana jako instancja moralna, w swojej powtórnej politycznej praktyce mogła już zrodzić tylko niczym nie maskowany terror. Na szczęście jednak historia nie lubi się powtarzać. Albo też, jak inteligentnie zauważył K. Marks powtarza się jako farsa.

Moglibyśmy już przejść do zasad praktycznych działania grupy, aby zrozumiawszy jej mitologiczną nadbudowę zobaczyć ją także w regułach jej wewnętrznego poruszania się, gdyby nie to, że nie wyczerpaliśmy jeszcze opisu składników owego mitologicznego świata. Pozostał nam bowiem mit ruchy. Otóż "komandosi" w swoim własnym, a raczej w mniemaniu, które stworzyli "wodzowie", niebyli osamotnieni. Wprawdzie ich izolacja w środowisku akademickim raczej się pogłębiała niż malała, wprawdzie niezależnie od indywidualnych wysiłków tych czy innych osób, jako grupa byli pozycją coraz bardziej marginesową społecznie, niemniej jednak wszystkie niedogodności tego faktu miał przysłonić mit ruchu. Ruch istnieje - oto pewnik, którego nikt i nic nie mogło zakwestionować. Ruch istnieje i pewnego dnia /owego sądnego dnia umieszczonego w programie/ zamanifestuje to istnienie. Podtrzymywały egzystencję tego mitu zręcznie kolportowane informacje o nawiązaniu "kontaktów" z "klasą robotniczą", która tylko czeka na sygnał /o wieczny duchu Bakunina/, podtrzymywała egzystencję tego mitu atmosfera istniejącego rzekomo współdziałania z innymi /podobnymi "komandosom"/ rzecznikami "klasy robotniczej" w innych krajach świata. Nic nie było w stanie rozbić tego świata z obłędną konsekwencją stworzonej ułudy. A. Michnikowi nie pomogła w swoim czasie nawet lektura "Biesów" do której go zmusiłem. Ale sam jeszcze wówczas nie przypuszczałem, że to on właśnie okaże się Piotrem Wierchowieńskim. [...]

To, co omawialiśmy powyżej należy do sfery uzasadnień tego działania, miała ona jednak swoje istotne uzupełnienie w jego regułach praktycznych. Tym bardziej, że owa nadbudowa mitologiczna była już ostatnio poważnie nadwątlona, zwłaszcza w tych swoich elementach, które wiązały się z "Listem Otwartym" - świadomość tego, że graniczy on z bzdurą znajdowała powoli dostęp nawet do zatwardziałych umysłów. Nadto jednak, ci czy inni "komandosi" żyli w pewnym świecie prywatnym, w którym ich udział w działalności grupy nie budził bynajmniej entuzjazmu, co więcej, niektórzy też zbliżali się do zakończenia swoich studiów i świadomość pojawienia się przed nimi realnej problematyki życiowej hamowała nieco ich młodzieńczy zapał, zwłaszcza, że, jak już wspomniałem, dysproporcja między mitologią a praktyką była już zbyt jaskrawa. W sytuacji [takiej, która naturalną kolejnością rzeczy musiała za sobą pociągać [wewnętrzny rozkład grupy i zostanie "wodzów" w doskonałej izolacji, a kandydatów na "zawodowych rewolucjonistów" nie było znów wśród "komandosów" tak wielu, należało przygotować i zrealizować taki system postępowania,] który maksymalnie ograniczałby swobodę indywidualnej decyzji w [ramach] grupy i stanowił dodatkowy czynnik przymusu. Innymi słowy, nie kontentując się samą mitologią należało opracować także i wcielić w praktykę takie zasady postępowania z ludźmi, które pozwoliłyby bezpiecznie nimi manipulować, wykorzystując ich intencje. Krótko mówiąc, chodziło o taki zbiór zasad, który z każdego z uczestników uczyniłby narzędzie wiadomych "wodzom" zamiarów, skrajnie zaś myśl tę formułując chodziło o to, aby członek grupy robiąc coś, nie miał pełnej świadomości i wartości i miejsca swojego czynu w całokształcie działań - aby spełniając zamiary i polecenia wodzów, fałszywie sądził, że spełnia swe własne. Zbiór zasad organizujących te praktyki był dość prosty i logiczny, znany zresztą skądinąd, pozostał on jednak poza świadomością wielu uczestników grupy, a przynajmniej pozostawała poza tą świadomością jego istotna funkcja, proces jej tłumaczenia okazał się niekiedy dość uciążliwy. Tworzyła ten zbiór: zasada wyłączności decyzji, zasada jej niekontrolowania przez grupę, wynikająca z nich zasada wykonawczej roli członków, na koniec zaś, jako ukoronowanie tego dekalogu zbierała je wszystkie w sobie zasada ochrony "wodzów". Na czym wszystkie one polegały, nie ma, jak się zdaje, potrzeby tłumaczyć, wynika to bowiem z samych nazw. Nie wdając się tedy w ich szczegółową eksplikację obejrzyjmy je w działaniu. Oto, najsampierw, zgodnie z mitologicznym porządkiem tego myślenia tworzy się atmosfera histerycznego podniecenia wokół jakiejś dowolnie wybranej "sprawy", która ma się stać pretekstem kolejnej akcji. "Wodzowie", w znany tylko sobie sposób, omawiają sytuację oraz decydują konkretny kształt akcji podejmując w swoim gronie, do którego od czasu do czasu, zależnie od potrzeb technicznych bywa dopuszczony ten lub ów z bardziej zaawansowanych "komandosów", decyzję o jej przeprowadzeniu. Ustalają tedy termin, okazję, listę ludzi, którzy zostaną wyznaczeni do jej przeprowadzenia oraz zespół przedsiębranych zabiegów. Kiedy całość ta jest już gotowa, wyzywa się na "spotkanie" potrzebnych do przeprowadzenia akcji ludzi i stawia w obliczu gotowych zleceń. Nie znają oni całości ani też pełnego sensu inicjowanego przedsięwzięcia, to, co podaje im się do wiadomości, jest tylko zasobem informacji niezbędnym do wykonania polecenia. Jeśli nie wystarcza do uczestnictwa w tej akcji uczestnictwo w owym wyżej opisanym mitologicznym porządku wiary, struktura sytuacji łatwo zostaje przekształcona w strukturę moralnego terroru - odmowę przedstawi się jako odstępstwo, tchórzostwo lub konformizm. Jeśli komu przyjdzie do głowy zastanowienie się nad nieznaną mu całością i zażąda ponownego rozpatrzenia decyzji, wtedy powie się, że jest już za późno, ponieważ akcja została już rozpoczęta i nie można robić świństwa kolegom, którzy już działają. [...]

System ten działał "w górę" i "w dół", by tak rzec, tzn. dotyczył on studentów wciąganych do różnych akcji poprzez wykorzystywanie ich młodzieńczej szlachetności, ale dotyczył też pracowników naukowych i profesorów, angażowanych w obronę Michnika jako w działanie moralne. Chociaż w tym akurat przypadku, zwłaszcza jeśli chodzi o niektóre nazwiska, zachodziło zapewne sprzężenie zwrotne. Tzn. te czy inne akcje "obronne" pełniły zarówno akcję lansowania Michnika i "komandosów", jak też przysparzały uczonym wieniec laurowy moralnej czystości i stroiły ich w togę luminarzy intelektualnej opozycji. Jak więc widzimy, struktura mitu i struktura zasad nie były zbyt skomplikowane, ani wymyślne. Ich siłą jednak było wzajemne uzupełnianie się w praktycznym wpływie na uczestników grupy i otaczający ich świat - tworzył on bowiem system doskonale szczelny, będąc w swej istocie krystalizacją świata duchowego dzielnicy. Naprawdę jednak był to system precyzyjnych reguł duchowego i fizycznego niewolnictwa, system piekielnych zaiste w swej wewnętrznej konsekwencji mistyfikacji: doskonałe zniewolenie było przedstawione w nim jako wolność zupełna; zniszczenie własnej osobowości jako jej najwyższa samorealizacja; autokracja "wodzów" jako idealne wcielenie demokracji; bezradna wierność doktrynie [jako afirmacja indywidualnego wyboru. I w tym jednak wypadku ten świat wyosobniony i zniewolony nie spadł z nieba - był tylko karykaturalnym powtórzeniem struktury pewnego systemu, w którego stworzeniu przemożny udział mieli czołowi politycy dzielnicy i czołowi intelektualiści dzielnicy. [...]

Kończąc... chciałbym korzystając z przywileju narracyjnego zamieścić... pewną refleksję osobistą. [...] pozostaje dla mnie całkowitą tajemnicą, w jaki sposób niektórzy z tych młodych ludzi, poddani tak przemożnej presji sztucznego i wynaturzającego systemu oddziaływania, pozostali jednak względnie czyści w swej autentycznej pasji ideowej i w swym, niełatwym niekiedy, życiu osobistym.... nie mogę o nich myśleć bez życzliwej sympatii i bolesnego niekiedy zdumienia.... Tyle słów owej osobistej refleksji, które czytelnik zechce mi wybaczyć. Myślę, że mam do tego prawo, ponieważ rygorystycznie dotąd zachowałem trudny nieraz obiektywizm powyższej narracji. [...]

Żadne społeczeństwo nie jest z góry ubezpieczone przed rodzeniem się na jego marginesach ofiar ekstremistycznych tendencji. Nie są przed nimi zwłaszcza ubezpieczone społeczeństwa, wewnątrz których istnieją obszary wyizolowane, zamknięte i faktycznie pozbawione kontaktu z rzeczywistością... potencjalnie przynajmniej istnieje zawsze możliwość powtarzania się podobnych sytuacji, którą ostatnio zdarzyło nam się przeżywać. Żywię niejako nadzieję, że tekstem niniejszym udało mi się wypełnić drobną chociażby część zadań... profilaktyki i... odpowiedzialności.

 

[1] XVI dzielnica Paryża, ta siedziba bogatego mieszczaństwa wydała wielu specjalistów od rewolucyjnej autoreklamy.

[2] Łatwo się domyślamy, że chodzi o Adama Ważyka.

[3] Kiedy zbłąkane produkty ich działalności pedagogiczno-politycznej skutkiem wejścia w konflikt z prawem znalazły się w miejscu czasowego odosobnienia, prof. Bauman uznał, że czas już najwyższy zmienić katedrę na UW na katedrę na uniwersytecie w Jerozolimie, a prof. Schaff z właściwą swej filozoficznej twórczości inwencją terminologiczną stwierdził w obłudnym i mętnym przemówieniu wygłoszonym na XII Plenum, że jego wychowankowie byli anarcho-syndykalistami z domieszką trockizmu i maoizmu. Fi donc. W obu tych przypadkach mamy do czynienia z zupełnie [nową - ? - słowo słabo czytelne] koncepcją społecznej odpowiedzialności intelektualisty.

[4] Z tego ducha wyrosła przecie owa sławetna ankieta socjologiczna badająca korelacje pomiędzy wysokością wykształcenia a wysokością zdobytego szczytu.

[5] Uwagę tę dedykuje się różnym dziennikarzom, którzy nie tylko zajmowali się działalnością polityczną "komandosów", ale też ich charakterami. Wyróżniało się zaszczytnie w tym procederze po kobiecemu drapieżne pióro A. Reutta w "Walce Młodych".

[6] W tym względzie nie mam nic do dodania do artykułu A. Werblana: "Przyczynek do genezy konfliktu". Miesięcznik Literacki Nr 5/68.

[7] Aby nie być gołosłownym [..] oto dwa wzajem się uzupełniające cytaty [z Listu Otwartego], które posłużą nam za obiekt takiej przykładowej analizy: "Stosunki produkcyjne, oparte na biurokratycznej własności przekształciły się w okowy rozwoju sił wytwórczych i każdy dzień ich trwania pogłębia kryzys. Jedynym i nieuchronnym rozwiązaniem kryzysu ekonomicznego jest zatem obalenie tych stosunków produkcji, a tym samym - obalenie klasowego panowania biurokracji. /str. 48/. "Rewolucja jest niezbędna dla rozwoju społecznego i jest nieunikniona" /str.97/ [...] Hm... Przyjrzyjmy się wiązaniom logicznym, faktycznym, a nie mniemanie tu zachodzącym. [...] albo rewolucja jest nieunikniona i wówczas nastąpi sama, a z tego punktu widzenia działalność autorów nie ma żadnego znaczenia, albo też rewolucja jest niezbędna, tzn. pragną jej autorzy, jeśli zaś tak, dowód ich jest pozorny, albowiem dowodzą oni tylko tego, co zapragnęli założyć na wstępie. Cały zaś wywód jest pogonią za własnym ogonem. Słowem program ten powtarza w swej strukturze myślowej klasyczne rozdwojenie niegdyś obecne w ruchu robotniczym: rozpięty jest między naturalistycznym dogmatyzmem anarchiczną koniecznością czynu. Autorzy tego programu ucieleśnili w sobie duchy Kautskiego i Bakunina: pierwszy wierzył, że rewolucja przejdzie sama przez jego biurko i kałamarz, drugi, że trzeba wszelkimi sposobami zapalać iskry z których wybuchnie pożar. Może to stąd, że jest ich dwóch..

 

brulion 19 A

str. 63 - 87






INFORMACJE DODATKOWE










bruLion - wybór tekstów