Andrzej Mencwel - profesor w Instytucie Kultury Polskiej na Wydziale Polonistyki Uniwersytety Warszawskiego i na Wydziale Reżyserii Akademii Teatralnej im. A. Zelwerowicza w Warszawie; wykładowca historii i antropologii kultury (polskiej i porównawczej); eseista, krytyk, publicysta. Od 1992 roku kierownik Katedry Kultury Polskiej, od roku 1998 wraz z jej przekształceniem w Instytut Kultury Polskiej - jego dyrektor; wiceprezes Rady Fundacji Polska Katedra w Uniwersytecie Jerozolimskim, członek Komitetu Nauk o Literaturze PAN, członek Komisji Ekspertów Ministra Edukacji Narodowej. Autor i współautor licznych publikacji, książek i podręczników.
Specjalność naukowa: antropologia kultury, historia kultury polskiej, historia literatury polskiej
Miejsca pracy, zajmowane stanowiska, pełnione funkcje:
- Instytut Kultury Polskiej UW - Dyrektor
- Komitet Nauk o Literaturze PAN - Członek
- Towarzystwo Popierania i Krzewienia Nauk - Członek Rady
- Wydział Reżyserii Dramatu AT w Warszawie
- Członek Senatu UW
- Przewodniczący Komisji Senackiej UW
- Członek Komisji Senackiej UW
- Kierownik Zakładu Filmu i Audiowizualności
Rozprawa habilitacyjna:
- Etos lewicy. Esej o narodzinach kulturalizmu polskiego, Uniwersytet Warszawski; Wydział Polonistyki, 1990
MICHNIK ADAM (ur.
1946), działacz polit., historyk, publicysta; 1968-69 więziony za udział w protestach
studenckich; od 1977 czł. KOR i red. czasopism: "Biuletyn
Informacyjny", "Krytyka", "Zapis"; od 1978 wykładowca TKN; 1980-81
doradca Zarządu Regionu Mazowsze NSZZ "Solidarność"; 1981-82
internowany, następnie więziony (1984-86); 1989 uczestnik negocjacji Okrągłego
Stołu; od 1989 red. nacz. "Gazety Wyborczej"; 1989-91 poseł na sejm;
zbiory szkiców (wszystkie wyd. poza cenzurą): Kościół, lewica, dialog
(1977), Szanse polskiej demokracji (1984), Polskie pytania (1985),
Z dziejów honoru w Polsce (1985), ponadto Diabeł naszego czasu.
Publicystyka z lat 1985-1994 (1995).
STASZEWSKI STEFAN
(1906-89), działacz komunist.; od 1921 w KZMP, czł. sekretariatu KC,
następnie w KPP; od 1934 w ZSRR, 1936 usunięty z KPP, 1938-45
więziony; powrócił do kraju, 1945-48 w PPR, 1948-68 w PZPR,
1955-57 I sekr. Warsz. Kom. Wojewódzkiego.
KOMANDOSI, potoczna
nazwa grupy młodzieży lewicowej (gł. studentów i asystentów) skupionej
wokół J. Kuronia i K. Modzelewskiego; przeważnie rekrutowali się z czł.
Drużyn Walterowskich prowadzonych w latach 50. przez Kuronia; należeli do
niej m.in.: A. Michnik, J. Lityński, A. Smolar, J. Juryś, H. Wujec; k. działali
na warsz. uczelniach, gdzie uczestnicząc w zebraniach PZPR domagali się
reformy partii, demokratyzacji życia polit., zmian systemu gosp. oraz wolności
słowa; silny wpływ na to środowisko wywarli B. Baczko i L. Kołakowski;
k. wzięli aktywny udział w wydarzeniach marcowych 1968; nazwa k. została
rozpowszechniona przez propagandę PRL oskarżającą k. o chęć obalenia
ustroju oraz wzniecanie niepokojów społecznych.
REWIZJONIŚCI, w
propagandzie PRL termin określający osoby krytykujące ustrój socjalist. i filozofię
marksist. odwołujące się do tradycji rewizjonizmu; do grupy tej najczęściej zaliczano przedstawicieli lewicowej
inteligencji (m.in.: L. Kołakowski, W. Brus, B. Baczko, K. Pomian, K.
Modzelewski, J. Kuroń, W. Bieńkowski); ich kryt. analiza rzeczywistości miała
zagrażać gł. linii ideologicznej PZPR oraz państwom bloku sowieckiego; r.
mieli być odpowiedzialni za wydarzenia na Węgrzech 1956, w Polsce i Czechosłowacji
1968, stawiając sobie za cel rozbicie jedności bloku sowieckiego i kwestionowanie
zasad gospodarki socjalist.; oskarżenie o rewizjonizm było jednym z gł.
instrumentów walki o władzę w łonie partii komunistycznych.
Jacek Kuroń - "Wiara i wina"
...Opowiadałem tu już o Witku G., synu
żydowskiego komunisty, do Marca wiceministra finansów, i dziewczyny z I Armii,
z katolickiego domu. W śledztwie widziałem zeznania jego wujka, brata matki,
który opowiadał, jak to rodzinie było przykro, że siostra wyszła za mąż za
Żyda. Ten klimat, ta melodia jakoś musiała do Witka docierać już wcześniej.
Wspomniałem tu już o jego buncie przeciw elitaryzmowi komandosów, buncie
wyrosłym z wrażliwości i wstydu, że jest dzieckiem żydowskiego dygnitarza. On
mi opowiadał potem, jak w śledztwie doszedł do tego, że skoro jest dzieckiem
dygnitarza, Żyda w dodatku, to cały jego sposób myślenia jest obcy narodowi,
został mu narzucony. I on jest głęboko winny, nie tylko winny, ale i źle
myśli, źle widzi, jest skażony. W momencie, kiedy się pomyśli: ja i mój sposób
myślenia jest gorszy, to wpada się w straszną pułapkę. Mówiłem o tym przy
okazji tego inteligenckiego kompleksu z ZMP - dzieci z dobrych domów, które
czuły się winne wobec mas ludowych, a klasy robotniczej w szczególności, więc
uznały swój sposób myślenia, swoje widzenie świata za gorsze, skażone
drobnomieszczaństwem, inteligenckością. I abdykowały z rozumu - a jak człowiek
rezygnuje z rozumu - rezygnuje też z sumienia. Coś takiego, w niesłychanie
stężonej postaci, spotkało Witka w śledztwie i okazał się całkowicie bezbronny.
A jeszcze mu wstawili do celi Andrzeja M., który współpracował z policją i
odegrał wobec Witka destruktywną rolę. Andrzej ze swoją wizją, o której zaraz
będę mówił, świetnie się wpisał w Witkowe kompleksy. Starszy, jakoś tam
bardziej doświadczony, a przy tym właśnie prawdziwy Polak, z małego
miasteczka. Nie dygnitarskie dziecko z "pięknej dzielnicy". I tak z pomocą
śledczego i M. Witek doszedł do tego, o co ja się zaledwie otarłem: do
przekonania, że oto służył żydowskiej mafii przeciw narodowi polskiemu. Jakoś
nie przyszło mu do głowy, że ten naród próbują przed nim reprezentować ludzie
ze Służby Bezpieczeństwa MSW. I popłynął w zeznania. A jeszcze przychodziła do
niego na widzenia mama i mówiła:
- Tak słusznie, tak rób.
A potem przychodził ojciec i mówił:
- Zastanów się, przecież ty obciążasz kolegów, którym grozi więcej niż
tobie.
Ale - mówił mi później Witek - ja już
byłem przeciw sposobowi myślenia mojego ojca. Uważałem, że wszystko, czego mnie
uczył, do czego prowadził - było złe. Więc jak on mi tak właśnie radził, to
znaczy, że ja mam robić przeciwnie. Biedny Witek. Czy nie jest on czasem ofiarą
antysemityzmu polskiego? Choć też ofiarą zbyt wielkiego autorytetu ojca, który
nie dawał mu miejsca na samodzielność, na bunt.
Od tej nocy, o której opowiadałem tutaj,
zaczyna się moja pamięć o Andrzeju M. Nie mówię, że od tego zaczyna się
jego droga do MSW. Nie, to na pewno było dużo bardziej złożone. Ale myślę
sobie, że ta zazdrość o Irenę, o tych młodych chłopców - komandosów - to tylko
część różnych zazdrości, które musiały dręczyć, a być może wciąż dręczą, tego
niesłychanie utalentowanego faceta, który przyjechał do Warszawy z
prowincjonalnego miasteczka. To musiało być ważne, bo on często powtarza,
pisze o sobie w różnych miejscach "przybysz z prowincji wchodzi w wielki
świat". Można mówić, że czuł się zarazem lepszy, bo znał swoje możliwości
intelektualne, i gorszy, bo nie z Warszawy, bo nowy. W ten sposób jego własne
wyobrażenia o sobie były niesłychanie zagrożone i to właśnie przez środowisko,
które mu jakoś tam imponowało. To taki przyczynek do ceny awansu, tylko że to
całe piekło było w nim. Bo tak naprawdę cóż się wtedy stało? I jakim tam znowu
wielkim światem byliśmy, zaledwie ocieraliśmy się o niego, ale on czuł się
wyśmiany, odrzucony. Może wyolbrzymiam znaczenie tego incydentu. Ale to fakt,
że następnego dnia M. nie podał mi ręki. To jest jakby modelowy przypadek, jego
rozdarcie wewnętrzne - zarazem niska i wysoka samoocena. Najłatwiej poradzić
sobie z tym, odrzucając to, co jego odrzuca. I on coś takiego wykonał wobec
szeroko pojętego środowiska komandoskiego, demonstrując z jednej strony swoją
tożsamość ze środowiskiem wielkiego intelektu, nauki, literatury, a z drugiej
odcinając się od nas jako awanturników. To było najprostsze rozwiązanie: on,
prawdziwy intelektualista, uczony, nie chce mieć nic wspólnego z awanturnikami.
Co więcej - broni przed nimi swoją dziewczynę. Już w tym momencie jego
zazdrość o Irkę nabiera zupełnie innego wymiaru. Również bunt Jasia Grossa, o
którym tu opowiadam, i którego nie umiałem objaśnić - ma to samo źródło. Ten
pomysł, że nasza działalność to awanturnictwo, że trzeba od tego uciec w naukę,
w twórczość, w literaturę. Zresztą Janek nie ukrywał, że to koncepcja Andrzeja.
Potem Andrzej
znowu zbliża się do nas w związku z wydarzeniami, z samym Marcem, ze zdjęciem
"Dziadów". A to dlatego, że środowisko intelektualne niesłychanie mocno
się w to angażuje. A zaraz potem dostaje się na policję. Jego samotność
śledztwa, samotność celi trwa niesłychanie krótko, ale nie musi trwać długo, bo
on jest właściwie już gotowy do przyjęcia policyjnej wizji świata. Teraz
trzeba zrobić jeszcze tylko drobny krok. On jest za inteligentny, żeby polecieć
prościutkim antysemickim tekstem. "Piękne dzielnice"- tak się chyba
nazywa ten jego donos, który pisze w śledztwie - to wielki esej. W moim
przekonaniu wielki, chociaż moi koledzy - wszyscy to czytali w aktach śledztwa
- twierdzą, że to zła literatura. Ja ich podejrzewam jednak o osobisty
stosunek, bo ostatecznie był to paszkwil na nas, na mnie przede wszystkim. Może
znowu tu przesadzam, może przez to, że ten tekst jest taki przeciw mnie, to
chciałem go dobrze, bez uprzedzeń odczytać. Ale mam wrażenie, że nie, że jednak
jest w nim wielkość, taka jak w "Biesach"właśnie. Przecież to taki sam
paszkwil na pewien typ środowisk rewolucyjnych, opozycyjnych. Ostrość widzenia
Dostojewskiego jest karykaturalna, ale jest w tym jakaś prawda i jest też
prawda u M. O snobizmie, o izolacji od społeczeństwa, o takim typie
europejskości, który utrudnia zrozumienie Polski, tak jak istnieje taki typ
polskości, który utrudnia zrozumienie Europy.
Oczywiście, mam świadomość, że ja tutaj
M. traktuję niesłychanie łagodnie. Jego tekst to w końcu policyjny donos, taki
inteligentniejszy wariant najgorszej, czarnosecińskiej propagandy. Tym
niebezpieczniejszy, że taki inteligentny. Tyle tylko, że cóż - los jego w
policyjnych aktach. Chociaż on to potem - zdaje się - drukował we Współczesności.
Mówię - zdaje się - bo nigdy nie zadałem sobie trudu, żeby go znaleźć.
Andrzej M. od początku sypie wszystko i
wszystkich, mało tego, współpracuje z policją, żeby skonstruować tę wizję
wielkiego spisku sił obcych narodowi polskiemu. Ja i Karol opętani żądzą
władzy, władania umysłami - to wyraźnie jest zrobione na Nieczajewa, a ci
wielcy to Schaff, Kołakowski i inni - tak europejscy, że aż antypolscy. Tu ta
żydowskość cienko biegnie, cieniutko. Jakby jej nie ma, a jest. Tę swoją wizję
- w czasie spotkań, które mu organizuje SB w więzieniu - M. wdusza Witkowi G. i
swojej dziewczynie, Irce Grudzińskiej. I oni to kupują.
Teraz policja chyba popełnia błąd -
zaczyna puszczać ludzi, też Andrzeja M., dziewczyny wszystkie. Ludzie wychodzą,
kończy się ten policyjny świat. I zaczynają się trzęsienia ziemi.
O tym właśnie nie mam odwagi opowiadać,
choć parę osób dokładnie to relacjonowało. Witek G. przede wszystkim. To jego
słowa:
- Nagle zobaczyłem, że wszystko było na
odwrót, że przed chwilą żyłem w zaprzecznym świecie. I zupełnie nie wiedziałem,
co ze sobą zrobić.
Tereska zaraz po wyjściu z więzienia
spotkała się z Gajką. Opowiedziała wszystko - o zeznaniach, o oświadczeniu. I
Gajka nic jej nie powiedziała, ale ona nagle zobaczyła coś takiego w jej
oczach, że ciarki przeszły jej po plecach. Wróciła do domu i zaczęła się ze
sobą zmagać. W rezultacie spytała adwokata, czy jeśli człowiek nie żyje, to
czy jego zeznania się liczą. Odpowiedział jej, że tak, i zrozumiała, że nie
może zrobić tego, co postanowiła. I zdarzyła się taka ważna rzecz w moim
życiu. Dopiero dużo później się dowiedziałem, jak to zupełnie przypadkiem
człowieka można obdarować, podobnie jak przypadkiem można go zabić. Zawieźli
mnie w końcowej fazie śledztwa jako świadka na rozprawę Andrzeja Duracza.
Prowadzili mnie przez korytarz sądu, byłem pogodny, wesoły, uśmiechałem się,
machałem ręką. Tymczasem to był taki ponury okres w Warszawie pomarcowej,
czego ja nie wiedziałem. Samotność śledztwa ma swoją dobrą stronę - jest
również izolacją od różnych nastrojów społecznych. Brakowało mi Gajki na tym
korytarzu, nie wiedziała, że ja tam będę jako świadek i wyjechała akurat na
tydzień w Góry Świętokrzyskie. Zobaczyłem Tereskę, wychyliłem się z konwoju,
przyciągnąłem ją do siebie i pocałowałem. I koniec. Już później parę razy
Teresa mówiła i pisała do mnie do różnych więzień, że wyciągnąłem ją wtedy z
odmętów, ponieważ była przekonana, że ją absolutnie potępiamy - my z Karolem -
bo to ona nas zaprowadziła do więzienia. Oni wszyscy mieli wtedy strasznego kaca,
to, co opowiadał mi Sewek w suce, powtarzało się, że wsadzili nas do więzienia
i jeszcze te ich zeznania... Teresa uznała, że skoro ją objąłem i pocałowałem,
to nie mam żalu. I tak przywróciłem jej życie. Naprawdę, nie miałem tyle
wyobraźni, żeby wiedzieć, jak to jest jej potrzebne. Chciałem ją po prostu
pocałować.
Nie rozmawiał ze mną oczywiście Andrzej
M., ale ja spróbuję opowiedzieć o nim. Dzięki współpracy z policją on nagle
pozyskał niesłychanie wysokie samopoczucie. Napisał tekst, który musiał mu się
zdawać znakomity, skoro nawet ja byłem pod jego wrażeniem. A przede wszystkim
uporządkował swoje stosunki ze światem. Przestał być gorszy. Przestał być
prowincjuszem. Przeciwnie. To dzięki temu, że obcy, że spoza tych kręgów, stał
się dobry, ważny. No, już na pewno policja mu podbijała bębenka. Z tej szczerej
prowincjonalnej polskości tryskać miała odtąd prawdziwa polska nauka, literatura,
myśl społeczna. O tym, że wyszedł w niesłychanej euforii, świadczy fakt, że
pobiegł do rodziców Ireny i powiedział: - Ja teraz ożenię się z Ireną i pokażę,
jak powinno wyglądać prawdziwe małżeństwo Polaka z Żydówką.
Musiało go więc coś drążyć z tym
antysemityzmem, choć przecież antysemitą nigdy nie był. Tym niemniej zagrał na
to. Tymczasem dość szybko na wolności okazało się, że on - ten wielki,
wspaniały - jest kompletnie samotny. Wszystkie intelektualne środowiska
Warszawy odrzuciły go totalnie. Sam oglądałem dużo później taką scenę, na
jakiejś sesji w Instytucie Badań Literackich: M. zapisał się do głosu i ludzie
zaczęli wychodzić, mówił do prawie pustej sali. Myślę, że kiedy wyszedł, takich
spontanicznych demonstracji może nie robiono, ale bojkot wobec niego był
zupełny. Nagle ze swoją szczerą prowincjonalną polskością został sam, mógł się
kumplować co najwyżej z policjantami pióra. To musiał być dla niego straszliwy
cios.
W każdym razie, kiedy przybył do sądu
jako świadek, zaczął swoje zeznania od tego, że przestał pracować na
Uniwersytecie czy w Instytucie Badań Literackich i że leczył się w zakładzie
dla psychicznie chorych. Po czym wykonał wielki numer. Zdemaskował swoje
własne oświadczenie i zeznania ze śledztwa. Stał oparty łokciem o barierkę,
szczupły, pochylony do przodu, nie patrzył na sąd, patrzył w ziemię.
- Co ma świadek do powiedzenia? - pyta sąd jak zwykle.
- Już nie pamiętam, nagadałem dużo różnych rzeczy, to jest zaprotokołowane,
może sąd będzie mi cytował.
Sąd mu cytował, a on nie tylko
zaprzeczał, ale wykazywał absurdalność swoich zeznań ze śledztwa. Pamiętam taki
świetny fragment, najostrzejszy, najlepszy, ale tej klasy było całe jego sądowe
wystąpienie. Otóż w śledztwie zeznał, że Karol Modzelewski i Adam Michnik
prosili go o współpracę przy wydaniu specjalnego polskiego numeru Temps
Moderne. Modzelewski rozmawiał z nim o tym w lipcu 1967 r. w Warszawie, a
on następnie o wszystkim opowiedział 1 sierpnia na wczasach nad morzem swojej
narzeczonej Irenie.
Sąd to przytoczył, a M. na to:
-
W tej sprawie
mogę powiedzieć tylko tyle, że Karol Modzelewski wyszedł z więzienia 2
sierpnia i w związku z tym nie mógł ze mną rozmawiać w lipcu, a tym bardziej
ja nie mogłem tego opowiadać Irenie 1 sierpnia nad morzem.
Sąd pyta dalej:
- A skąd w takim razie zgodność zeznań z Grudzińską?
- Ja się z nią widywałem w czasie śledztwa. Pozwolono mi na to.
Czyli krótko mówiąc przyznał, że udzielał
jej instrukcji w trakcie przesłuchań. Tej klasy grę prowadził z prokuratorem i
z sądem. Prokurator był kompletnie bezradny. Chwilami miało się wrażenie, jakby
M. całe swoje zeznanie złożył po to i w taki sposób, żeby je teraz mógł
zdemaskować.
To, że M. zaprzeczył swoim zeznaniom ze
śledztwa, odegrało niemałą rolę w zdemaskowaniu całego aktu oskarżenia. Z nim w
roli świadka oskarżenia z prawdziwego zdarzenia ten proces wyglądałby
dużo poważniej. Ale jak trzasnęła historia grypsów, historia ustawienia
śledztwa, prawie wszystko się załamało.
Po tym wszystkim M. napisał książkę o
Brzozowskim, w której próbuje dać psychologiczny portret człowieka
współpracującego z Ochraną.
Antoni Zambrowski - SPRAWA KOMANDOSÓW
Prof. Andrzej Mencwel zamieścił w ubiegłym roku na łamach
dwóch kolejnych sobotnich wydań "Gazety Wyborczej"obszerny artykuł
o polskim antysemityzmie. Bodźcem do zabrania głosu stał się fakt
wymalowania gwiazdy Dawida na ścianie porzuconej chałupy we wsi, w której pan
profesor spędza z synem wakacje letnie. Jeśli się zważy, że Andrzej Mencwel
był przed 35-ciu laty uczestnikiem wydarzeń marcowych 1968 roku połączonych
- jak wiadomo - urzędową antysemicką nagonką w kontrolowanych przez rządzącą
krajem PZPR środkach przekazu, to aż dziw bierze, że prof. Mencwel ocknął
się dopiero teraz i to pod wpływem tak błahego bodźca. Podejrzewam zresztą,
że prof. Mencwel udaje Greka. Świadczy o tym treść jego artykułu, w którym
obszerne podsumowanie stanowi dogłębny rozbiór treści i przekazu społecznego
głośnej przed stu laty pracy Romana Dmowskiego pt. "Myśli nowoczesnego
Polaka", nie ma natomiast ani słowa o napisanym w wiezieniu mokotowskim w
lecie 1968 roku na zamówienie społeczne uboli z Biura Śledczego MSW
znakomitego skądinąd eseju "Sprawa komandosów"
Niezorientowanym w przedmiocie sprawy wyjaśnię, że ruch opozycyjny studentów
polskich rozpoczął się w styczniu 1968 roku od protestów przeciwko decyzji
ówczesnego I sekretarza KC PZPR Władysława Gomułki o zdjęciu ze sceny
warszawskiego Teatru Narodowego dramatu Adama Mickiewicza "Dziady". W
tych protestach niepoślednią rolę odgrywał również młody i zdolny literat
Andrzej Mencwel, zaprzyjaźniony ze śliczną niebieskooka blondyneczką Ireną
Grudzińską - studentką Wydziału Filologii Uniwersytetu Warszawskiego i
zarazem aktywną uczestniczką działającej na uczelni grupy opozycyjnej,
kierowanej przez studenta Wydziału Historii UW Adama Michnika. Ówczesny I
sekretarz Komitetu Uczelnianego PZPR, dr Andrzej Jezierski powiedział nieco
wcześniej, iż są to "komandosi"Jacka Kuronia i Karola
Modzelewskiego, dla propagandy ich wywrotowych poglądów dokonujących
"desantów"na otwarte zebrania polityczne na uczelni. Chodziło im o
prowokowanie nieprawomyślnych dyskusji. Nazwa "komandosi"przyjęła
się w środowisku studenckim, ale prasa PZPR i PAX, polewająca pomyjami
"Ruch 8 marca"starała się opisywać "komandosów"jako
współbojowników izraelskiego generała Mosze Dajana, wsławionego błyskawicznym
zwycięstwem nad armiami krajów arabskich w wojnie 6-dniowej w czerwcu 1967
roku. Organ PAX-u, dziennik "Słowo Powszechne"z dnia 11 marca 1968
roku w swej odezwie do studentów Uniwersytetu Warszawskiego, napisanej wspólnie
przez prezesa PAX-u Bolesława Piaseckiego oraz pracownika KC PZPR Ryszarda
Frelka, wręcz określał organizatorów wiecu protestacyjnego studentów UW na
dziedzińcu przed BUW-em jako żydowskich nacjonalistów wysługujących się
Izraelowi oraz rewanżystom z RFN. Te słowa niejednemu mogły trafić do
przekonania, gdyż w gronie ówczesnych "komandosów"istotnie bardzo
dużo było osób żydowskiego pochodzenia. Propaganda partyjna głosiła, iż
żydowska opozycja wobec Władysława Gomułki jest zemstą za potępienie przez
niego agresji izraelskiej.
W rzeczywistości sprawa miała dłuższy rodowód i wiąże się z
historycznymi wydarzeniami burzliwego roku 1956. Pod naciskiem społecznym
Partia była zmuszona do wielu ustępstw, m.in. do reaktywowania w tradycyjnym
kształcie Związku Harcerstwa Polskiego, co stało się tuż po przełomie październikowym
1956 roku. Ponieważ w odrodzonym ZHP rej wodzili dawni działacze harcerscy z
Aleksandrem Kamińskim na czele, wielu działaczy partyjnych uważało ZHP za
organizację nacjonalistyczną i klerykalną. Wówczas właśnie podharcmistrz
Jacek Kuroń stworzył hufiec im. gen. Waltera, głoszący hasła
internacjonalizmu proletariackiego Do tego hufca z lekkim sercem wysłało swe
dzieci wielu działaczy komunistycznych, zwłaszcza żydowskiego pochodzenia Po
jakimś czasie władze partyjne spacyfikowały ZHP, narzuciły mu swe
kierownictwo ideowe i organizacyjne oraz zrobiły porządek z hufcem
walterowskim. Gdy oburzony tym Jacek Kuroń przeszedł do opozycji antypartyjnej,
pociągnął za sobą wielu swych wychowanków - walterowców. Skutek był taki,
że gdy 3 marca 1968 roku grono komandosów pod przewodnictwem Jacka Kuronia
podjęło decyzję o organizacji wiecu na Uniwersytecie w dniu 8 marca,
uczestniczący w tym zebraniu mój kolega zwierzył mi się po jakimś czasie, iż
w życiu nie widział tylu Żydów naraz.
Uwięziony po spacyfikowanym przez ZOMO wiecu studentów Andrzej Mencwel odciął
się w swym błyskotliwie napisanym eseju od żydowskich spiskowców i zyskując
poklask przesłuchujących go uboli, został zwolniony z więzienia do domu.
Znam te sprawy z osobistego doświadczenia, gdyż uwięziony 12 marca 1968 roku
czytałem jako współoskarżony akta "sprawy Karola Modzelewskiego i
innych". Po wyjściu na wolność po amnestii lipcowej 1969 roku otrzymałem
od swego obrońcy mec. Kazimierza Łojewskiego odpisy akt sprawy i pożyczyłem
Adamowi Michnikowi maszynopis "Sprawy komandosów". Pamiętam też
jego uszczypliwe komentarze na temat jej autora.
Podczas przesłuchania śledczy zapytał mnie kiedyś: "co pani ma wspólnego z tą całą żydokomuną?". Sama zadawałam sobie czasem to samo pytanie ale nie zamierzałam przecież dyskutować na ten temat z ubekiem. Ten błąd zrobił natomiast kiedyś Andrzej Mencwel. Na zmówienie śledczych napisał w więzieniu błyskotliwą analizę "kawiorowej opozycji" podwójnie wyalienowanej jego zdaniem przez pochodzenie ze stalinowskiej grupy interesu oraz przez - jak to nazwał - kwartał ulic w którym zamieszkiwali. Kiedy dostałam ten tekst do przeczytania od oburzonej znajomej wykrzyknęłam: "przecież to wszystko prawda". Najrozsądniej rozstrzygnął mój dylemat Kuba Karpiński. Powiedział: "może to i prawda, ale Andrzej źle wybrał sobie konfesjonał". Nie sposób było się z tym nie zgodzić. Jakub Karpiński wiedział co mówi. Podczas procesu taterników, czyli ludzi, którzy przenosili teksty za granicę przez Tatry powiedział: "nigdy nie odczuwałem potrzeby konfesjonału" i odmówił jakichkolwiek zeznań. Przesiedział najdłużej z sądzonych, bo prawie cztery lata. Rozmawiając kiedyś w grupie zainteresowanych na temat tych wydarzeń nie mogłam się nadziwić, że ich akcja była tak nieprofesjonalna. Przede wszystkim nie rozumiałam jak można było prosić o pomoc Michała Jagiełłę, którego wszyscy w górskim środowisku uważali za "jawniaka" czyli osobę jawnie powiązaną ze służbami. Za zeznawanie przeciwko taternikom Michał Jagiełło został wynagrodzony posadą redaktora Teatru Telewizji, do której nadawał się moim zdaniem jak wół do karety. Niektórzy "taternicy" poza tym zupełnie nie znali Tatr. Małgosia Szpakowska potrafiła kiedyś w wielkim ferworze powiedzieć: "gdy doszliśmy do schroniska na Krzyżnem". Zmuszona byłam przerwać: "Małgosiu, zlituj się, na Krzyżnem nie ma schroniska". "Ale wtedy było" ciągnęła niewzruszona. "Małgosiu na Krzyżnem nigdy nie było schroniska" - musiałam gwoli prawdzie ponownie przerwać tok jej błyskotliwej narracji, zostałam jednak brutalnie uciszona przez pozostałych słuchaczy. Przy tym poziomie profesjonalizmu można się było tylko dziwić, że tak długo im to wszystko uchodziło na sucho.
Wracając do resentymentów. Ktoś wyjaśniał mi, że przed wojną młodzież proletariacka garnęła się do komunistycznych jaczejek, bo nie widziała dla siebie miejsca w społeczeństwie. W każdym razie w wyższych sferach tego społeczeństwa, do których aspirowali. Inteligentniejsi działacze doskonale przecież rozumieli, że komunizm jest szkodliwą, a nawet zbrodniczą utopią i na pewno nie należało ich podejrzewać o troskę o innych niż oni sami, skrzywdzonych i poniżonych. Po prostu rządził nimi resentyment. Podobnie jak trudno obecnie podejrzewać pana Kalisza, że jest w stanie pochylić się nad bezdomnymi i bezrobotnymi. Serce z lewej strony to tylko ich odwieczna formuła retoryczna. Kompleksami tłumaczono również nadreprezentację Żydów w komunistycznym aparacie przemocy. W przedwojennych elitach byli oni, ku swemu rozżaleniu, obywatelami drugiej kategorii, niezależnie od poziomu zamożności, talentów i wykształcenia.
Po II wojnie światowej stosunki odwróciły się. Elitą finansową, polityczną i kulturalną stała się - jak to nazywam - stalinowska grupa interesu. W pierwszym pokoleniu dość prostacka i niewykształcona, szybko uczyła się rozpoznawać gatunki win i używać sztućców. Ich dzieci i wnuki kształcone na zagranicznych uniwersytetach należą obecnie do kulturalnego establishmentu. Można powiedzieć mocniej - wypełniają ten establishment. Prawie każda osoba z mediów okazuje się dzieckiem jakiegoś stalinowca albo bezpieczniaka. Jest to nadal wyraźna grupa interesu. Solidarna, zwarta, popierająca się. Nic dziwnego, że budzi resentymenty w obecnych skrzywdzonych i poniżonych.
Zastanawiałam się kiedyś nad przyczyną zdrady Maleszki. Był podobno bardzo inteligentnym chłopcem z nizin społecznych. Z biednej rodziny. Miał okazję przyjaźnić się z przedstawicielami "kawiorowej opozycji". Jako człowiek inteligentny doskonale rozumiał, że ich sytuacja jest zupełnie inna niż jego. Ostatecznie Wildstein mógł w sytuacji kryzysu wyjechać sobie do Paryża i uprawiać opozycję w paryskich salonach. Maleszkę czekała w najlepszym przypadku praca w "Spółdzielni Pracy Zbędny Trud" w jakimś Zębie Dolnym albo Górnym. Resentyment doprowadził go do zdrady przyjaciół i - być może - do śmierci Pyjasa.
Podobna była kiedyś, jak pamiętam, sytuacja Andrzeja Mencwela. Zdolny prowincjusz, lepszy intelektualnie od swych prominentnych przyjaciół, w których łaski usiłował się wkupić urządzając jakieś huczne imprezy w swoich kolejnych, nędznych, wynajmowanych pokoikach. Gdzież mu było do mieszkań w Alei Przyjaciół czy przy Szucha 16, zajmowanych prawem kaduka przez ludzi, których opisywał. Były to mieszkania przejęte przez władze PRL- powiedzmy wprost - ukradzione prawowitym właścicielom i oddane aparatczykom PRL w nagrodę za ich zasługi w budowaniu "przodującego ustroju" czyli w pilnowaniu sowieckich interesów w tej części Europy. Do dziś dnia zostały "w rodzinie". Ich właścicielami stały się dzieci i wnuki stalinowskiej grupy interesu. Wracając do Mencwela. W tak zwanym "środowisku" krążyły głupie, prześmiewcze plotki na temat urządzanych przez niego imprez. Natomiast po ujawnieniu tekstu napisanego przez niego na zamówienie SB, w "środowisku" zawrzało Była to jednak tylko burza w szklance wody, bo ostatecznie darowano Mencwelowi jego wybryk i pozwolono spokojnie zajmować się peryferiami literatury. Na przykład Brzozowskim też oskarżanym kiedyś o zdradę.
Mencwel kierowany resentymentem, faktycznie źle wybrał sobie konfesjonał. Ale prawda nie zależy przecież od tego w jakim konfesjonale ją wyszepczemy czy na jakich dachach wykrzyczymy.
Przede wszystkim trzeba zrozumieć, że bez dopasowania do siebie najdrobniejszych elementów tego ogromnego i potrzaskanego puzzla jakim są nasze dzieje najnowsze, nigdy nie powstanie ich spójny obraz.