EUGENIUSZ GUZ
ZAMACH NA PAPIEŻA - 1
2006
(...)
DŁUGA I ZAWIŁA DROGA AGCY DO RZYMU
Mehmet Ali Agca urodził się 9 stycznia 1958 r. w miejscowości Guzdyurt niedaleko Malatii, w najbardziej zacofanej prowincji Turcji - Anatolii. Dzieciństwo spędził wraz z bratem Andanem i siostrą Fatmą w wiosce Hekinham, w chacie skleconej z desek i gliny, bez elektryczności, wody i ogrzewania. Rodzice byli analfabetami. Życie rodziny związanej z szyicką mniejszością upływało na waśniach religijnych z sąsiadami. W wieku 8 lat Agca stracił ojca, alkoholika. Od tej pory, jako najstarszy syn, pomagał matce w utrzymaniu domu. Na dworcu kolejowym sprzedawał z dzbana wodę źródlaną, z ulicy zbierał wypadające z ciężarówek kawałki węgla. To niełatwe dzieciństwo jeszcze bardziej utrudniały mu nękające go w tym okresie lekkie ataki epilepsji. Co ciekawe, z całej rodziny Agcy znani są tylko jego brat i matka, nigdzie natomiast nie wzmiankowano o siostrze Fatmie ani o żonie, Niemce. Czy ta ostatnia żyje w Turcji i czy jest nadal jego żoną, nie wiadomo.
11 maja 1996 r. rzymski tygodnik "Visto" rozpoczął druk pamiętników zamachowca, spisanych przez włoską dziennikarkę Annę Marie Turi, której pozwolono odwiedzać go w więzieniu. Pamiętniki nie przynoszą większych rewelacji. Agca opowiada w nich o swym dzieciństwie i młodości. Z jego wspomnień wynika, że był chłopcem wrażliwym i inteligentnym. W szkole średniej wyróżniał się zainteresowaniami literackimi, próbował swych sił nawet w pisaniu powieści. Później podjął studia pedagogiczne w Malatii, lecz mimo wysokich ocen zrezygnował z zawodu nauczyciela. Uzyskawszy stypendium państwowe, przeniósł się na uniwersytet w Ankarze, gdzie studiował historię, geografię i literaturę. Ale długo nie zagrzał tam miejsca i już po roku wyjechał do Stambułu, by kontynuować naukę na tamtejszym uniwersytecie na wydziale ekonomii. Na wykładach bywał jednak rzadkim gościem. W pamiętnikach ujawnił również, że na uniwersytet w Stambule dostał się za pomocą bliżej nieokreślonego oszustwa.
Nauczyciele gimnazjum i szkoły pedagogicznej w Malatii zapamiętali Agcę jako młodzieńca inteligentnego, zaszytego w książkach, mało kontaktowego, raczej samotnika. "Baginiz" (samotnik) nazywano go zresztą także w "Szarych Wilkach" - zbrojnej, terrorystycznej organizacji działającej u boku neonazistowskiej Partii Ruchu Narodowego, będącej zdecydowanie prawicowym, antykomunistycznym ugrupowaniem.
Również raporty wstępnych przesłuchań policyjnych przyznają mu bystrość i inteligencję, lecz odnotowują zarazem arogancki sposób bycia. Stąd zapewne wziął się inny jego przydomek - "Imperator", czyli cesarz. Natomiast matka Agcy, wspominając syna z okresu przedterrorystycznego, mówiła o nim niezwykle ciepło. I nic dziwnego, bo przecież nie zmyślała, twierdząc, że był bardzo pracowity, troszczący się o dom po śmierci ojca.
Powiązania z "Szarymi Wilkami", których nazwa nawiązuje do mitu o powstaniu ludu tureckiego, wyssał Ali z mlekiem matki. Lata dojrzewania chadzającego już wówczas własnymi drogami odludka przypadają właśnie na okres, kiedy partia Ruchu Narodowego i "Szare Wilki" trzęsły Turcją. Zdominowane było przez nich także gimnazjum, do którego uczęszczał przyszły zamachowiec.
Natomiast Paul Henze w swojej książce "Zamach na życie papieża" twierdzi, że Agca nigdy nie był członkiem "Szarych Wilków", chociaż przyznaje, iż większość dziennikarzy zachodnich była gotowa zaklasyfikować go jako prawicowca z motywacjami religijnymi lub bez, albowiem - jak dodaje od siebie - "wiele wyrywkowych faktów świadczyło o powiązaniach Agcy z ludźmi tureckiej prawicy w Niemczech". Ale skoro Henze zdecydował się tropić uparcie ślad bułgarski, musiał siłą rzeczy, w imię przekonującego wywodu, trzymać Agcę z dala od "Szarych Wilków". Fakt, że nazwiska zamachowca nie znaleziono na żadnej liście tego ugrupowania, niczego jeszcze nie dowodzi. Mogło to wynikać po prostu albo z bałaganu, albo z ostrożności, bo w razie wpadki skompromitowałby on także "Szare Wilki", a tego przecież unikano. Turecki dziennikarz Ugur Mumcu twierdzi w swej książce, że gadatliwy w wielu kwestiach Agca na pytania dotyczące jego związków z "Szarymi Wilkami" czy źródeł utrzymania unikał odpowiedzi bądź kłamał.
Pierwsze kontakty ze skrajną prawicą nawiązał Agca - jak czytamy w jego pamiętnikach - jeszcze w szkole pedagogicznej w Malatii w latach 1974-1975. Do miejscowych "Szarych Wilków" wciągnął go ich szef Oral Celik. Partią Ruchu Narodowego kierował wówczas płk Alpaslan Turkesh, aresztowany w 1980 r. podczas puczu wojskowego i obarczony odpowiedzialnością za dokonanie 674 mordów terrorystycznych.
Pod koniec lat siedemdziesiątych Agca związał się z rodzimą mafią, której szefowie otworzyli mu 29 grudnia 1978 r. konto bankowe w Turkie Ish Banukassu, z pierwszym wkładem 44 tys. lirów tureckich. Wkrótce nastąpiły dalsze wpłaty, które ustały dopiero po zamachu na placu św. Piotra. Równolegle konto otworzył mu w tym czasie także wywiad turecki. Znamienne, że przekazy bankowe, jakimi zasilano konto Agcy, nosiły zawsze nieczytelny podpis.
Niedługo potem, 1 lutego 1979 r. terrorysta dokonał brawurowego zamachu na naczelnego redaktora liberalnego, lewicującego dziennika "Milliyet" - Abdiego Ipekci. Umówiony kierowca, wjeżdżając na jeden z centralnych bulwarów Stambułu, dał mu sygnał światłami, że nadjeżdża wóz z Ipekcim. Agca wybiegł wówczas nieco na jezdnię, oddał kilka śmiertelnych strzałów w przednią szybę samochodu i uciekł czekającym nań autem do siedziby Partii Ruchu Narodowego. Tam odebrał gratulacje, po czym wywieziono go innym samochodem na prowincję, gdzie pozostał przez jakiś czas.
Co ciekawe, w przeddzień tragicznej śmierci szef "Milliyet" przygotowywał do druku materiały ujawniające związki mafii tureckiej z "Szarymi Wilkami". Teksty te - jak się później okazało - zniknęły z jego redakcyjnego biurka.
Już 5 lutego na konto Agcy wpłacono, z jego sfałszowanym podpisem (rzekomo wpłacił sam), 100 tys. lirów tureckich. Kolejne 200 tys. trafiło tą samą drogą na inne konto do banku w Gebzie. Odkryto aż pięć takich kont, które otwarto na jego nazwisko, fałszując podpis. Chyba żaden terrorysta nie zgarnął tyle pieniędzy od anonimowych protektorów, co on. Oblicza się, że same podróże po Europie pochłonęły ok. 50 tys. dolarów. Christian Rulette twierdzi - nie podając wszakże źródła swoich informacji - że pierwsza wpłata na konto Agcy nastąpiła już 13 grudnia 1977 r. i wynosiła 12 tys. franków, a "do chwili zabójstwa Ipekciego dokonano 13 wpłat na łączną sumę 130 tys. franków". Paul Henze zaś podaje dalsze wpłaty dolarowe na jego konto w Turcji. Również na adres matki Agcy wpłynęła suma 5 tys. dolarów, gdy odsiadywał on karę we włoskim więzieniu. Ugur Mumcu ustalił, że nazwisko terrorysty figuruje w księgach rachunkowych jednego z ojców chrzestnych tureckiej mafii.
Złożone na procesie oświadczenie zamachowca, że pieniądze na tak długą i kosztowną podróż po Europie pochodziły z kradzieży, brzmiało przekomicznie. Ich prawdziwe źródło było zupełnie inne. Zanim bowiem Agca zaczął zarabiać jako profesjonalny killer, zajmował się przemycaniem przez Bułgarię broni, papierosów i narkotyków. Nie z idealizmu przecież szmuglował to wszystko, co tropią celnicy. Regulatorem jego postępowania był stan konta bankowego. Ten tradycyjny już przemyt trwa zresztą po dziś dzień. Tylko w pierwszym półroczu 2000 r. celnicy bułgarscy skonfiskowali blisko tonę heroiny, którą usiłowano przeszmuglować z Turcji do Europy.
Wróćmy jednak do zamachu na redaktora "Milliyet". Kiedy sprawa nieco przycichła, Agca pojawił się znowu w Stambule, gdzie przesiadywał często w kawiarni "Marmara", ulubionym miejscu spotkań studentów skrajnej prawicy. Okazywał wówczas dużą pewność siebie, dając także co poniektórym do zrozumienia, z czyjej ręki poniósł śmierć Abdi Ipekci. 25 czerwca 1979 r. na skutek anonimowego donosu telefonicznego został tam aresztowany przez stambulską policję. W śledztwie natychmiast przyznał się do zabójstwa, biorąc oczywiście całą winę na siebie. Prawdopodobnie zrobił to dlatego, że wiedział, iż jego mocodawcy wkrótce go uwolnią. O tym, jak bardzo bano się ich w Turcji, najlepiej świadczy fakt, że nikt nie zgłosił się po odbiór wysokiej nagrody (100 tys. dolarów), jaką Stowarzyszenie Dziennikarzy Tureckich wyznaczyło za wskazanie zabójcy Ipekciego. Widać dla denuncjatora życie było więcej warte niż 100 tys. dolarów.
Początkowo Agca przebywa w zakładzie karnym w Selimie, później zaś zostaje przeniesiony na własną prośbę do wojskowego więzienia Kartal-Maltepe w Stambule, gdzie aż roi się od skazanych "Szarych Wilków". Tu 24 listopada 1979 r. z pomocą jednego z więziennych strażników, przekupionego za 100 tys. lirów, przebiera się w mundur tureckiego oficera, bez przeszkód mija siedem posterunków kontrolnych i wydostaje się z więzienia główną bramą. W ucieczce pomógł mu ponoć generał Nurettin Ersin, jeden z uczestników puczu wojskowego w 1980 r. - tak przynajmniej sugerował w liście do Papieża Abdullah Oclan, przywódca walczących o niezależność Kurdów, skazany w 1998 r. przez sąd turecki na śmierć (wyrok nie został dotychczas wykonany). Miesiąc wcześniej w celi Agcy znaleziono pistolet. Już we Włoszech, siedząc z wyrokiem dożywocia, powiedział on w śledztwie sędziemu Martelli, że dokonując zamachu na dziennikarza "Milliyet", oddał usługę wywiadowi tureckiemu, za co ułatwiono mu ucieczkę z wiezienia. To samo powtórzył wkrótce włoskiej telewizji.
Powiązania Agcy z wywiadem tureckim MIT (kontrwywiadem) potwierdził były pracownik tych służb Hidżabi Koczigit podczas procesu wspólników zamachowca, oskarżonych o ułatwienie mu ucieczki z Kartal-Maltepe. Zeznał on też, iż mocodawcy Agcy uznali, że jego usługi jako terrorysty wymagają skreślenia go z listy członków "Szarych Wilków". Mówił o tym również przywódca Partii Ruchu Narodowego płk Alpaslan Turkesh: "Obecnie nie mam już wątpliwości, że ucieczkę Agcy z więzienia zorganizowała służba bezpieczeństwa. Czyni się to jednak na zasadzie coś za coś. Uwolniony Agca udał się do Rzymu ze zobowiązaniem zgładzenia Papieża, który to zamiar ogłosił już podczas pobytu Jana Pawła II w Turcji". Podobną opinię wyraził rzymski korespondent "Wprost" Jacek Pałasiński, pisząc 25.6.2000 r., że Agca uciekł ze stambulskiego więzienia "dzięki pomocy tureckich służb specjalnych, związanych z prawicowymi generałami, którzy rok później dokonali zamachu stanu". Tak w największym skrócie przedstawia się środowisko mocodawców Agcy.
Dwa dni po opuszczeniu Kartal-Maltepe, 26 listopada, terrorysta informuje telefonicznie redakcję "Milliyet" o liście pozostawionym w redakcyjnej skrzynce na korespondencję i nakazuje jak najszybsze jego opublikowanie. List ów zawiera bowiem groźbę zabicia Papieża, rozpoczynającego 29 listopada wizytę w Turcji. Wykluczone, by cała ta akcja była dziełem samego Agcy. On spełniał tu tylko rolę wypróbowanego narzędzia.
List wydrukowano 28 listopada, a brzmiał on następująco: "Zachodni imperialiści, którzy boją się panicznie utworzenia na Środkowym Wschodzie, wspólnie z bratnimi sąsiadami Turcji, nowej siły politycznej, ekonomicznej i militarnej, skierowali do Turcji w trudnym dla niej okresie duchowego przywódcę, maskującego się znakiem krzyża. Jeżeli ta niestosowna i niepotrzebna wizyta nie zostanie odwołana, wówczas z całą pewnością zabiję Papieża. Jest to jedyny powód mojej ucieczki z więzienia. Ponadto chcę w ten sposób pomścić również atak na Mekkę, będący dziełem Stanów Zjednoczonych i Izraela" (chodzi o dokonanie siłą okupacji największego meczetu islamu w 1979 r. - przyp. autora). Papież zdaniem Agcy to "zamaskowany przywódca krucjaty w służbie zachodnich imperialistów".
19 sierpnia 1981 r. w tym samym dzienniku pojawiła się sugestia, że "siły, które uwolniły Agcę z tureckiego więzienia, prawdopodobnie nawiązywały z nim już wcześniej kontakt, uzyskując jego gotowość zabicia Papieża".
Tekst listu Agcy opublikowała później cała prasa turecka, a także liczne dzienniki zagraniczne. Zdaniem Carla Bernsteina i Marco Politiego "stał się on dla zwolenników bułgarskiego śladu jeszcze jednym dowodem na to, iż w zamachu maczała palce strona sowiecka. Uznano, że Agca został zwerbowany przez komunistów, gdyż udowodnił, że jest zręcznym i bezwzględnym mordercą, a ponadto groził już Papieżowi śmiercią, i to z powodów nie mających z sytuacją w Polsce nic wspólnego". No, właśnie! Skoro - jak twierdzą Bernstein i Politi - zamach nie miał z sytuacją w Polsce nic wspólnego, to dlaczego miałoby się w to mieszać KGB? Poza tym owi "zręczni i bezwzględni" terroryści byli zawsze i są nadal atrakcyjnym narzędziem nie tylko dla komunistów. Kierując się zdrowym rozsądkiem i logiką, trudno się w tej argumentacji połapać.
Z całą pewnością Agca mówił prawdę, gdy nazywał siebie "zawodowym terrorystą", dodając przy tym: "Mój terroryzm nie jest ani czerwony, ani czarny. Nie dzielę terroryzmu na komunistyczny i faszystowski. Jestem terrorystą światowym" - czyli morduję na zlecenie tych, którzy mi zapłacą. W pamiętnikach Agca podkreślał swój wrogi stosunek do komunizmu, przyznając, że "starał się ująć i zastrzelić niektórych przywódców stalinowskiego terroryzmu w Turcji". Jego pierwszą śmiertelną ofiarą nie był bowiem dziennikarz "Milliyet", chociaż tylko ten zamach powszechnie się pamięta. 7 maja 1977 r. Agca wraz z Celikiem zgładzili lewicowego przywódcę Nauzata Illdurama, profesora filozofii z liceum w Gazi. Nieco później dokonali kolejnego krwawego zamachu na nauczyciela Mustafę Nourota.
Toteż nic dziwnego, że Agca, powiązany z Celikiem niczym bracia syjamscy, zwrócił na siebie uwagę tureckiej mafii. Okazał się bowiem nie tylko sprawnym mordercą, ale także ujawnił zdolności przywódcze - prowadził wykłady dla członków Partii Ruchu Narodowego, odbywał spotkania z prasą, na których przedstawiał założenia strategiczne ruchu. Jego protektorzy nabrali więc przekonania, iż znaleźli w nim wypróbowanego, skutecznego i bezwzględnego terrorystę.
Chociaż Agca miał opinię człowieka raczej obojętnego religijnie, to jednak utrzymywał on kontakt z organizacją islamskich fundamentalistów "Akin Cilar", walczącą o prawa islamu w Turcji. Na wieść o upublicznionym przez niego zamiarze zabicia Papieża jego brat wyznał: "Ali jest przeciwny światu chrześcijańskiemu. Zajmie należne mu miejsce na czele ruchu muzułmańskiego i będzie nadal prowadził sprawiedliwą wojnę. To właśnie powiedział mi, kiedy widziałem go po raz ostatni w więzieniu w Stambule". Natomiast turecki dziennikarz Ugur Mumcu, autor książki o wyczynach zamachowca w Turcji, tak ocenił jego poglądy: "Z ideologicznego punktu widzenia Agca jest prawicowym idealistą. Prawicowymi idealistami są także ci, którzy wyciągnęli go z więzienia, jak również ci, którzy dawali mu schronienie. Agca jest fanatycznym wyznawcą islamu".
Tak więc fakt, iż niektórzy dostrzegli u niego brak większego zainteresowania praktykami religijnymi, nie musi zaraz oznaczać, że nie był on skłonny do wykonywania poleceń islamskich fundamentalistów. Zwłaszcza że siłą napędową zawodowego terrorysty jest w głównej mierze rosnące konto bankowe.
W islamskich fanatyków jako inspiratorów zbrodni celuje również Gordon Thomas, autor książki o wywiadzie izraelskim. Inspiratorów umiejscawia jednak w Iranie. Informację taką zdobyć mieli agenci Mossadu, po czym przekazali ją arcybiskupowi Luigi Poggiemu, zwanemu również "papieskim szpiegiem", ze względu na liczne jego zagraniczne podróże i kontakty. Gordonowi musimy jednak wierzyć na słowo, bo w przeciwieństwie do opartego na licznych udokumentowanych poszlakach śladu tureckiego, o irańskim źródle inspiracji wiemy jedynie z opowieści osamotnionego w tej relacji Gordona.
Po ucieczce Agcy z Kartal-Maltepe proces przeciwko niemu wznowiono zaocznie na początku 1980 r. W jego wyniku został on skazany 28 kwietnia na karę śmierci, którą później zamieniono na 10 lat więzienia - co było dlań sygnałem, że jego mocodawcy o nim nie zapomnieli.
Niewyjaśnione pozostało wszakże pytanie, dlaczego Agca nie spełnił w Turcji zapowiedzi zgładzenia Papieża. On sam jest tu bardzo oszczędny w słowach. W czasie procesu rzymskiego powiedział: "Chciałem zabić Papieża podczas jego wizyty w Turcji, aby tak głośnym zamachem uczulić opinię publiczną na niesprawiedliwości popełniane przez imperializm radziecki i amerykański". Zamach - tłumaczył - nie udał się, ponieważ "ochrona była zbyt szczelna".
Niemniej zamiar zabicia Papieża nie mógł być tylko jego pomysłem. Zakiełkował zapewne na wysokim szczeblu mafijnym czy fundamentalistycznym. Dowodzi tego zorganizowanie udanej ucieczki terrorysty z więzienia akurat przed przyjazdem Ojca Świętego do Turcji, jak również błyskawiczne wysłanie listu z pogróżkami do "Milliyet", czego on sam nie byłby w stanie tak szybko dokonać. Agca musiał czuć się w Turcji wyjątkowo bezpiecznie i bezkarnie, skoro jeszcze przez siedem miesięcy od ucieczki z więzienia poruszał się swobodnie po kraju, zamiast zaszyć się w jakiejś dziurze. "Szare Wilki" roztaczały tu nad nim troskliwą opiekę aż do momentu, gdy wyruszył w podróż po Europie z ogłoszonym publicznie zobowiązaniem zabicia Jana Pawła II. Wywiązanie się z tego przyrzeczenia nakazywała nie tylko myśl o profitach finansowych, lecz także ambicja oraz zdyscyplinowanie wobec oczekiwań mafijnej wierchuszki.
Prześledźmy drogę, jaką ten koronny i jedyny praktycznie świadek kulis zamachu przebył po opuszczeniu Turcji, zanim 13 maja 1981 r. zjawił się na placu św. Piotra.
Najpierw Agca przechodzi przez obozy szkoleniowe "Szarych Wilków". Mówi się też o jego pobycie w obozie dla partyzantów palestyńskich w Bejrucie, gdzie odbył ponoć kilkudziesięciodniowe przeszkolenie. Jest to jednak tylko hipoteza, on sam bowiem raz potwierdza, innym razem zaprzecza, jakoby był w obozie OWP. Ale sam fakt odbycia tam kursu profesjonalnego zabijania nie stanowi jeszcze śladu prowadzącego do jego mocodawców, ponieważ tureccy terroryści od lat szkolili się w obozach palestyńskich, mających lewicowy znak firmowy.
W lutym 1980 r. Agca udaje się do Iranu. Nie wiadomo dokładnie, w jakim celu i jak długo tam przebywał. Wiadomo jednak, że przed podjęciem podróży do Europy wrócił jeszcze do ojczyzny, chociaż czekał tam nań wyrok śmierci. Zanim ostatecznie opuścił Turcję, uśmiercił jeszcze dwóch swoich ziomków, podejrzanych o wsparcie łapanki w kawiarni "Marmara" pomocną dłonią denuncjacji.
W Nevsehir, gdzie "Szare Wilki" miały głębsze niż gdzie indziej powiązania z policją, wyrobiono terroryście fałszywy paszport na nazwisko Geokeno. Ale dokument ten miał jednak krótki okres ważności, toteż postarano się o inny, na nazwisko Faruk Ozgun. Zbrodnicze poczynania Agcy tkwią więc głęboko korzeniami w Turcji, a jego tamtejsi mocodawcy są jednoznacznie określeni narodowościowo. Dowody opieki nad Agcą tych samych sił znajdujemy również w czasie jego podróży po Europie i Bliskim Wschodzie. Trop islamski panuje tu niepodzielnie.
Podczas owych wojaży Agca nie traci kontaktu z "Szarymi Wilkami", czuje ich pomocną dłoń, często nocuje u liderów zagranicznych placówek tej terrorystycznej organizacji. Jego list skierowany z Monachium do Turkesha, pełen wiernopoddańczego oddania, stanowi dodatkowe potwierdzenie, iż był on nadal "zdalnie" sterowany przez mafię turecką. Po zamachu "Szare Wilki" odżegnywały się oczywiście od jakichkolwiek związków z Agcą. Ich przywódcy zorganizowali nawet konferencję prasową, na której starali się dowieść, że nie mieli z nim nic wspólnego.
Wokół podróżującego Agcy dzieją się rzeczy naprawdę dziwne. Bo jak wytłumaczyć fakt, że ten wielokrotny przecież morderca, ścigany listami Interpolu, pozostaje przez tak długi czas na wolności, a ponadto zapowiada publicznie zabicie Papieża? Jego zdjęcie, rysopis, charakterystyka obiegają komisariaty całego świata, a także trafiają do mass mediów. Interpol pracuje ponoć pełną parą, by wpaść na jego trop. Policja wie, że ma do czynienia z niebezpiecznym fanatykiem. Ten jednak spokojnie podróżuje sobie przez rok po Europie, nie będąc ani razu zatrzymanym przez służby bezpieczeństwa. A przecież nocował nie tylko u przyjaciół, lecz meldował się dziesiątki razy w hotelach, umawiał w kawiarniach. Rozsiani po całym świecie tureccy emigranci znali jego twarz na pamięć i wielokrotnie sygnalizowali policji, że widzieli go tu czy tam. Wszystko na nic. Agca pozostawał nieuchwytny. Jest to tym bardziej zagadkowe, że przecież wielu innych Turków, znacznie rzadziej niż on notowanych w policyjnych rejestrach, jakoś udało się schwytać.
1 września 1980 r. Agca przekroczył granicę RFN. Droga wiodła oczywiście przez Bułgarię, z której to trasy do Europy Zachodniej korzystało wówczas rocznie 2 mln Turków. Agca najczęściej podróżował po Niemczech, mimo że właśnie tam najłatwiej było o dekonspirację. Żaden inny kraj europejski nie był bowiem tak zaludniony Turkami, jak zachodnie Niemcy. W żadnym też innym kraju służby bezpieczeństwa nie otrzymywały tylu sygnałów o obecności Agcy - w tym także od ambasady tureckiej - co w RFN. Ambasada Turcji w Bonn bombardowała Niemców notami aż trzykrotnie: 3 października, 6 listopada i 11 grudnia 1980 r., informując, gdzie ostatnio widziano terrorystę i apelując o schwytanie go oraz ekstradycję. Niezależnie od tych oficjalnych doniesień mieszkający tu Turcy sami informowali policję bezpośrednio. Ta jednak reagowała dziwnym bezwładem, na Agcę padło podejrzenie zachodnioniemieckich służb bezpieczeństwa, gdy 25 listopada 1980 r. oddano śmiertelne strzały w Kempten do obywatela tureckiego Nercata Yugura, a pół roku później także do Turka w miejscowości Hildesheim. Na efekty operacyjnych działań na próżno jednak czekano.
Poszukiwany terrorysta podróżował po Belgii, Danii, Austrii, Francji, Hiszpanii, był też na Majorce, w Jugosławii i w Afryce Północnej. Szczególnie długo i często bawił w RFN i we Włoszech. 12 grudnia 1980 r. przybył z Tunisu do Palermo i wypoczywał kilka dni na Sycylii. Ustalono, że w Rzymie przebywał od 28 do 30 stycznia 1981 r. W Mediolanie zjawił się 2 lutego, a 8 kwietnia zapisał się (ciągle pod fałszywym nazwiskiem) na uniwersytet dla obcokrajowców w Perugii. Po kilku dniach jednak zniknął, by pojawić się na Majorce, gdzie wykupił sobie dwutygodniowe wczasy. 29 kwietnia wrócił do Mediolanu. Na kilka dni przed zamachem przybył ponownie do Rzymu i zamieszkał w małym pensjonacie "Isa" przy Via Cicerone, kilka kroków od placu św. Piotra. Właścicielka zeznała, że pokój zarezerwował dla niego ktoś mówiący płynnie po włosku, ale z cudzoziemskim akcentem.
Tak liczne i długie podróże wymagające wielokrotnego przekraczania kontrolowanych przecież granic, stanowią nie lada zagadkę. Jaki wywiad sterujący zamachowcem pozwoliłby mu na takie ryzyko? Zważywszy konieczność zachowania niezbędnej konspiracji, postępowanie to trzeba uznać za wysoce nieprofesjonalne. Tym bardziej że w owym czasie służby graniczne były szczególnie wyczulone na śniadoskórych podróżnych, zwłaszcza zaś Turków, z uwagi na szalejący w Turcji terroryzm, prowadzenie przemytu na ogromną skalę oraz masowe podejmowanie prób pracy na czarno w krajach zachodnich.
Z całej trasy wiodącej z Turcji do Europy i z kilkunastomiesięcznej podróży, którą Andre Frossard nazywa "dziwnie skomplikowaną", najważniejszy dla sprawy i najbardziej zagadkowy jest przejazd Agcy przez Bułgarię. Tu bowiem miał wziąć swój początek ślad bułgarski. Jednak opinie co do tego, kiedy zamachowiec pojawił się w Sofii i jak długo tam pozostał, są podzielone. "Agca zeznał wreszcie - pisze Bernstein - że w lipcu 1980 r. odwiedził Sofię, gdzie spotkał się z jednym z przywódców podziemnego świata przestępczego Turcji i ten zlecił mu dokonanie zamachu na Papieża za czterysta tysięcy dolarów. Agca twierdził, że jego zleceniodawca działał w imieniu wywiadu bułgarskiego".
To, że terrorysta przebywał w Bułgarii w 1980 r., jest rzeczą bezsporną. Ale od kiedy do kiedy tam bawił, z kim i w jakim celu się spotykał, czy w ogóle się spotykał - nie sposób wiarygodnie ustalić. Opieramy się tu tylko na sprzecznych często relacjach samego Agcy. Jedynym dokumentem mającym wartość dowodową jest paszport na nazwisko Faruk Ozgun, znaleziony przy nim podczas zamachu. Wynika z niego jednak, iż Agca przejechał przez Bułgarię tranzytem, a więc w Sofii w ogóle się nie zatrzymywał. Stemple w paszporcie wskazują, że 30 sierpnia 1980 r. przekroczył granicę turecko-bułgarską, a już 31 sierpnia opuścił Bułgarię.
W publikacjach prasowych i książkowych dotyczących zamachu mówiło się jeszcze o drugim fałszywym paszporcie na nazwisko hinduskiego obywatela Yoghindera Singha. Agca miał z nim przyjechać do Sofii wcześniej, bo już w lipcu i przebywać tam kilkadziesiąt dni (Sterling, Henze), załatwiając w sofijskich hotelach zamachowe interesy. Po dogadaniu się z Bułgarami miał wrócić z powrotem na granicę turecko-bułgarską, oddać hinduski paszport i wziąć nowy - na nazwisko Faruk Ozgun - z którym później jeździł po Europie. Tyle tylko, że istnienie tego ostatniego dokumentu jest faktem niepodważalnym, natomiast paszportu hinduskiego nikt na oczy nie widział. Ani sędziowie śledczy, ani sąd takim dowodem nie dysponowali. Nawet sam Henze powątpiewa w jego istnienie, pisząc: "Coraz bardziej nieprawdopodobne zaczęły mi się wydawać rozpowszechniane w 1981 r. wieści, że Agca wrócił z Iranu do Turcji z indyjskim paszportem, wystawionym na nazwisko Yoghinder Singh. Przecież nie wyglądający na Hindusa i nie znający języka Agca stałby się natychmiast osobą podejrzaną". Aby jednak za wszelką cenę udokumentować niezbędną przecież dla śladu bułgarskiego dłuższą obecność terrorysty w Sofii, Henze i Sterling twierdzą, że paszport na nazwisko Faruk Ozgun został na obu granicach celowo ostemplowany fałszywymi datami. Można i w ten sposób obstawać przy swoim, ale czy przekonująco?
ZAGADKOWY LOS PORWANEJ EMANUELI ORLANDI
Corocznie mass media przypominają o zamachu na Jana Pawła II, rzadko kto natomiast pamięta, iż jego pośrednią ofiarą była porwana przez nieznanych sprawców Emanuela Orlandi -15-letnia wówczas córka obywatela i pracownika Watykanu Ercole Orlandiego. Uprowadzenie dziecka dla okupu lub szantażu to w warunkach włoskich chleb niemal powszedni, jednak tym razem poruszyło ono nie tylko tamtejszą opinię publiczną, lecz wywołało również donośne echo międzynarodowe. Po raz pierwszy bowiem ofiarą stała się mieszkanka Watykanu, i to w kontekście zamachu na Papieża. Przez 2 tygodnie rodzina dziewczynki i władze watykańskie utrzymywały fakt uprowadzenia w tajemnicy. Czyniono by to zapewne jeszcze dłużej, gdyby zniecierpliwieni porywacze nie ujawnili sprawy 5 lipca 1983 r. za pośrednictwem włoskiej agencji ANSA, oświadczając zarazem, że warunkiem powrotu dziecka do domu jest uwolnienie Alego Agcy. Emanuela zaginęła 22 czerwca 1983 r. w przeddzień zakończenia drugiej pielgrzymki Jana Pawła II do Polski.
W dniu porwania zadzwoniła ona po lekcjach do rodziców, by ich uprzedzić, że wróci później, bo niespodziewanie otrzymała od firmy kosmetycznej korzystną ofertę - wymarzone kieszonkowe.
Koleżanki widziały ją jeszcze, jak wsiadała do starego BMW - później okazało się, że ten model był produkowany tylko przez jeden rok, i to na specjalne zamówienie. Dopiero po dwóch dniach nieobecności Emanueli rodzina otrzymała od porywaczy pierwszy telefon. Skontaktowali się oni jednocześnie z sekretarzem stanu państwa watykańskiego, kardynałem Agostino Casarolim, zapewniając, że jeżeli tylko Papież zaapeluje do prezydenta Włoch o ułaskawienie Agcy, córka państwa Orlandi wróci zaraz cała i zdrowa do domu.
W tej sytuacji Ojciec Święty stanął przed niezwykle trudnym problemem moralnym. Nie powinien przecież ingerować w postępowanie ze skazanym, skoro całą sprawę Stolica Apostolska przekazała oficjalnie włoskiemu sądowi. Z drugiej jednak strony zaistniałe teraz nowe okoliczności przemawiały za zwróceniem się do prezydenta z apelem o zastosowanie prawa łaski wobec zamachowca. Problem rozstrzygnął mimo woli sam Agca, oświadczając w wywiadzie telewizyjnym, iż wcale nie chce opuścić więzienia. Najwidoczniej nie ufał swoim mocodawcom, którzy na wolności mogliby go zgładzić, by ich już nigdy nie wydał.
Kilka dni później porywacze dostarczyli niezbity dowód, że Emanuela jest w ich ręku. W kaplicy na międzynarodowym lotnisku Fiumicino podrzucono legitymację szkolną dziewczynki, co mogło (miało?) sugerować uprowadzenie jej poza granice Włoch. Co pewien czas kidnaperzy zgłaszali się telefonicznie do państwa Orlandi bądź do Watykanu, absorbowali telefonami i faksami także prasę. Jednocześnie przesuwali terminy ultimatum, zawierające groźbę zgładzenia dziewczynki, podrzucali kolejne dowody jej przetrzymywania, jak rozmaite legitymacje, pokwitowania szkolnych opłat itp. Dostarczyli również rodzicom kartkę z dwoma linijkami lakonicznych pozdrowień od córki oraz taśmę z nagraniem jej krzyku i płaczu, lecz ona sama przez telefon nie odezwała się nigdy. Porywacze przez cały czas twierdzili, iż nie chcą okupu, a jedynie uwolnienia Agcy i pozwolenia mu na wyjazd do kraju, który zapewniłby mu azyl. Prezydent Kostaryki Alberto Monge stwierdził, że na prośbę Ojca Świętego przyjmie tureckiego terrorystę.
Z żądań postawionych przez porywaczy spełniono tylko dwa, a mianowicie umożliwiono im - za pomocą specjalnego kodu - bezpośrednią łączność z kardynałem Casarolim oraz opublikowano w prasie ich oświadczenia. Nie można było spełnić najważniejszego warunku, ponieważ traktaty laterańskie między Watykanem a Włochami, jak również włoskie ustawodawstwo, nie przewidują możliwości zwracania się Papieża do prezydenta Włoch o ułaskawienie. Terroryści najwidoczniej mocno przeceniali uprawnienia papieskie, dając tym świadectwo swej ignorancji.
Jan Paweł II wielokrotnie zwracał się z publicznym, wręcz błagalnym apelem do porywaczy, zapewniając, że uczyni wszystko, by doprowadzić do rozwiązania tej bolesnej sprawy. W ciągu lipca aż siedmiokrotnie apelował o uwolnienie Emanueli, kilkakrotnie powtarzał ten apel także w sierpniu, ale nie przyniósł on żadnego skutku. Świadomość, że dziecko może stać się śmiertelną ofiarą pozamachowych powikłań, musiała mu bardzo ciążyć.
O losie porwanej Ojciec Święty wspomniał 25 kwietnia 1984 r. i wcześniej na audiencji generalnej w sierpniu 1983 r., wzywając do modłów i nie tracąc nadziei na szczęśliwe zakończenie dramatu. 26 grudnia 1983 r., w przeddzień spotkania z Alim Agcą, Jan Paweł II odwiedził rodziców dziewczynki. Niektórzy komentatorzy dostrzegli w tym nie tylko gest chrześcijański, lecz także próbę rozproszenia mroku, w jakim utonęło uprowadzenie Emanueli. Władze watykańskie, które miały z porywaczami bezpośrednią łączność, wiedzą zapewne znacznie więcej na temat okoliczności porwania, niż to, co kanałami policji włoskiej zdołało przeniknąć do prasy. Można przypuszczać, że również podczas rozmowy Ojca Świętego z zamachowcem padło nazwisko Orlandi.
Jak twierdzi Tad Szulc, o sprawie Orlandi mówi się w Watykanie z największą niechęcią. Jest to zrozumiałe, ponieważ w tę bolesną aferę terroryści wplątali, świadomie czy nieświadomie, najwyższy autorytet Kościoła. Zamiast zapukać do władnego prawnie włoskiego wymiaru sprawiedliwości, zapukali do drzwi Watykanu.
W dwa dni po upływie pierwszego ultimatum kidnaperzy odezwali się ponownie, przedłużając je do 31 lipca. Jeśli do tego czasu Ali Agca nie znajdzie się na wolności - grożono telefonicznie - zgładzona zostanie nie tylko Emanuela, lecz także sam Papież, którego dosięgnie ręka kolejnego zamachowca. Był to nowy szczegół w taktyce terrorystów, zdradzający być może ich bezsilność. Znów mijały dni na sporadycznych telefonach porywaczy lub osób podszywających się pod nich. Redakcje włoskich dzienników rejestrowały kolejne sygnały, a policja, idąc ich tropem, bezskutecznie przeszukiwała tereny wokół letniej rezydencji papieskiej w Castel Gandolfo czy jeziora w pobliżu Rzymu, gdzie miały się rzekomo znajdować zwłoki dziewczynki.
Tę ogromnie zawikłaną sprawę jeszcze bardziej pogmatwał list, który 4 sierpnia 1983 r. dotarł pocztą poleconą do mediolańskiego oddziału włoskiej agencji ANSA. W liście tym - napisanym niepoprawnie po włosku i zatytułowanym "Komunikat nr 1" - do uprowadzenia Emanueli Orlandi przyznała się turecka organizacja terrorystyczna pod nazwą Antychrześcijański Front Wyzwolenia "Turkesh", grożąc zgładzeniem dziewczynki, jeśli Ali Agca nie zostanie wypuszczony na wolność, przy czym ultimatum przesunięto aż do 30 października 1983 r. (religijne święto tureckie). Jego autorzy dostarczyli szereg danych mających - ich zdaniem - udowodnić, że to oni są porywaczami Emanueli. Między innymi pisali, że dziewczynka ma na plecach sześć pieprzyków i że przeżyła w dzieciństwie załamanie nerwowe, co wskazywało, iż rzeczywiście musieli więzić Emanuelę, bo tylko ktoś mający bliski kontakt z nią mógł podać takie szczegóły. Nie wynikało z tego wszakże automatycznie, że porwana nadal żyje. Kilka dni później ci sami porywacze wysłali do mediolańskiego oddziału agencji ANSA drugi komunikat, zredagowany po włosku, łacinie i angielsku. Zawierał on żądanie, by w niedzielę 7 sierpnia Papież wypowiedział w homilii następujące słowa: "Ali Agca jest takim samym człowiekiem jak Emanuela Orlandi i powinien być tak samo traktowany". List nadszedł jednak zbyt późno, bo dopiero w poniedziałek 8 sierpnia. Nadany 6 sierpnia nie mógł dojść na czas, co również wskazuje, że porywacze byli amatorami.
Działający rzekomo w imieniu Antychrześcijańskiego Frontu Wyzwolenia przyznali się jednocześnie do uprowadzenia drugiej dziewczynki, Mirelli Gregori - od kilku tygodni bezskutecznie poszukiwanej przez policję. Pojawienie się kolejnej ofiary uczyniło porwanie Emanueli Orlandi jeszcze bardziej zagadkowym. W następnych tygodniach i miesiącach tajemnicza terrorystyczna grupa przekazała jeszcze kilka "komunikatów", równie dziwnych, mętnych, napisanych bełkotliwym językiem, nie dostarczających jednak żadnych dowodów na to, że Emanuela żyje. 6 września 1983 r. kidnaperzy odezwali się ponownie, określając całą sprawę jako "rozdział zamknięty pod każdym względem już od 20 lipca". Do jednego z listów dołączona była fotografia kartki z nutami, którą dziewczynka miała przy sobie w dniu porwania.
20 stycznia 1984 r., a więc 4 miesiące po ostatnim sygnale, faktyczni czy rzekomi porywacze Emanueli znowu dali o sobie znać - tym razem za pośrednictwem akredytowanego w Rzymie amerykańskiego dziennikarza Richarda Rotha. Jak informowała agencja AFP, otrzymał on dwa listy nadane w Bostonie, napisane przez te same osoby, które kontaktowały się z nim już latem 1983 r. w sprawie warunków uwolnienia Orlandi. Podobnie jak poprzednio, kidnaperzy żądali w nich wypuszczenia Alego Agcy. Korespondencja ta nie stanowiła wszakże niezbitego dowodu, że porwana żyje oraz że jest aktualnie więziona przez jej autorów. Przez długie lata państwo Orlandi zostawiali na noc klucz w zamku na zewnątrz. Dla Emanueli. Żeby - jak mówi matka - "mogła o każdej porze wrócić do domu".
W prasie włoskiej aż huczało od najprzeróżniejszych spekulacji dotyczących motywów uprowadzenia oraz sił stojących za porywaczami. Zdaniem jednych porwania dokonali prawicowi terroryści tureccy w celu uwolnienia Alego Agcy, by go przy najbliższej okazji zgładzić. Według innej wersji Agca był tylko pretekstem dla sił usiłujących w ten sposób wywierać presję na Watykan z powodu jego polityki finansowej. Nieprzypadkowo - mówili zwolennicy tej wersji - adwokatem rodziny Orlandi został człowiek zamieszany w aferę związaną z Bankiem Watykańskim oraz tajemniczym zamordowaniem w Londynie włoskiego bankiera Calviego. Jeszcze inni sądzili, że u podłoża porwania leży szantaż finansowy.
Przez dłuższy czas nie było żadnych nowych sygnałów w sprawie Emanueli. I oto nagle 20 sierpnia 1984 r. włoska agencja prasowa ANSA otrzymała od rzekomych porywaczy spod znaku "Turkesh" kolejny list, którego najważniejsze zdanie brzmiało: "Emanuela Orlandi jest w naszych rękach. Uwolnimy ją, jeżeli Ali Agca zostanie wypuszczony i będzie mógł udać się na Kostarykę". Po wielu miesiącach daremnych oczekiwań w domu państwa Orlandi przy ul. San Edigio znowu pojawił się promyk nadziei. Ostatni komunikat terrorystów nosił datę 24 listopada 1984 r. i zawierał informacje o dziewczynce, które jej rodzice uznali za prawdziwe.
Autentyczni terroryści nie wiedzieli jednak, ile listów napłynęło na adres policji czy Watykanu. Tymczasem okazuje się, że niektóre listy redagowali pracownicy NRD-owskiego STASI. Wymieniany tu w innym miejscu pułkownik Gunter Bohnsack wyznał 21 grudnia 2001 r. sędziemu Imposimato, że znaczna część komunikatów od rzekomych terrorystów-porywaczy została spreparowana przez wschodnioniemieckich agentów. Część komunikatów pisano koślawym językiem, by umocnić wrażenie, że pochodzą one od Turków. "Świetnie się bawiliśmy, wymyślając kolejne błędy" - powiedział Bohnsack.
Porywacze niezmiennie wysuwali żądanie zwolnienia Agcy, co wskazywało, że jednak nie chodzi tu o okup, lecz o konsekwentne domaganie się spełnienia określonego warunku. W listach często powtarzało się żądanie natychmiastowej interwencji Papieża, jakby ich autorzy zakładali, że on wszystko może.
4 grudnia 1985 r. agencje zachodnie znów obiegł sygnał świadczący o tym, że sprawa Emanueli Orlandi nie całkiem wygasła. Do agencji ANSA nadeszła bowiem kolejna depesza od Antychrześcijańskiego Frontu Wyzwolenia, w której pisano, iż zatrzymany przez policję w Anconie dwudziestodwuletni, psychicznie chory Mario Ilario Ponzi, podejrzany o autorstwo listów dotyczących porwania Emanueli, jest niewinny. Wszystkie dotychczasowe listy - zapewniali terroryści - pochodziły od "Turkesh".
Ci, którzy podawali się za sprawców uprowadzenia Emanueli, w niektórych komunikatach wspominali także Mirellę. Dwukrotnie informowali telefonicznie, że celem jej porwania była również wymiana jej na Agcę. Na początku lutego 1985 r. policja włoska bezskutecznie przetrząsała okolice w południowej Toskanii, gdzie - zgodnie ze wskazówkami porywaczy - miała być więziona córka pracownika Watykanu. Później, tak samo bezskutecznie, przeszukiwano miejsca, w których rzekomo miały znajdować się jej zwłoki, między innymi sztuczne jezioro o powierzchni kilku hektarów w centrum nowoczesnej rzymskiej dzielnicy.
Papież miał ponoć obiecać rodzicom dziewczynki, że jeżeli zostanie znaleziona martwa, będzie pochowana w murach Watykanu, a nabożeństwo żałobne odbędzie się w jednej z kaplic Bazyliki św. Piotra. Państwo Orlandi oraz rodzice Mirelli Gregori - uprowadzonej półtora miesiąca wcześniej, być może przez tych samych porywaczy - ogłosili za pośrednictwem swego adwokata wspólny apel, obiecując nagrodę pieniężną za informację mogącą dopomóc w odnalezieniu córek bądź wyjaśnieniu, jaki spotkał je los. Wysokość nagrody ustalono na 50 do 250 mln lirów, zależnie od wagi informacji. Pierwszym odzewem na apel był właśnie anonimowy telefon, zawiadamiający o wrzuceniu zwłok Emanueli do wspomnianego jeziora.
Ponieważ można się było obawiać zemsty porywaczy, wszystkim ewentualnym informatorom zagwarantowano pełną dyskrecję. Rozumowano bowiem, że jeśli ktokolwiek będzie miał coś do przekazania, to przy takim zapewnieniu uczyni to bez oporów. Ale wszystkie te zabiegi na niewiele się zdały. Z końcem lutego 1985 r. upłynął bez rezultatu ostateczny termin oferty.
Pojawiło się przypuszczenie, iż Emanuela znalazła się w ręku pospolitych kryminalistów, najprawdopodobniej obcokrajowców (sądząc po akcencie), którzy jedynie w celu zmylenia śladu wystąpili o uwolnienie Agcy, wiedząc, że to nierealne. W końcu zadowolą się okupem z kasy watykańskiej, bo sam Orlandi, ojciec pięciorga dzieci, jest zbyt biedny, by zgromadzić tak wysoki okup. Orlandi zmarł w 2004 r., ponad 20 lat żyjąc nadzieją, że jeszcze córkę zobaczy. Policja różnie odnosiła się do tej hipotezy - raz przyjmowała ją, innym razem odrzucała. Nie bardzo było wiadomo, co o tym sądzić, zwłaszcza gdy w jednej z rozmów telefonicznych z terrorystą zauważono, iż mówi on z akcentem tureckim.
I oto nagle 1 czerwca 1985 r. do sprawy włączył się sam Ali Agca. "Emanuela Orlandi - oświadczył - została porwana przez lożę masońską P-2, ponieważ członkowie tej organizacji wiedzieli z całą pewnością, że byłem... że jestem Jezusem Chrystusem". Uprowadzenie dziewczynki, która - jak zapewniał - nadal żyje, miało spowodować jego uwolnienie. Odmówił jednak podania bliższych szczegółów.
7 lutego 1985 r. na międzynarodowej konferencji prasowej w Sofii bułgarski prawnik Jordan Ormankow wyraził przekonanie, że między sprawą Agcy a zniknięciem Emanueli Orlandi istnieje niewątpliwie jakiś związek. Ktoś zainteresowany jest tym, by go uwolnić lub by się z nim rozliczyć. Nie wolno bowiem zapominać, iż zarówno podczas przesłuchań w Rzymie, jak i przed bułgarskim sędzią śledczym, Agca ujawnił wiele szczegółów na temat swych powiązań z turecką mafią czy organizacją "Szare Wilki". Powszechnie wiadomo - stwierdził Ormankow - że tak jedni, jak i drudzy nie przebaczą nikomu, kto zbyt szeroko otworzy usta i wygada to, o czym się nie mówi. W tej sytuacji sędzia śledczy Martella winien jest wyjaśnienie, dlaczego nie uwzględnił w swoim dochodzeniu także sprawy Emanueli Orlandi.
W tymże 1985 r. pewnym echem odbił się list otwarty Agcy do sekretarza generalnego ONZ z prośbą, by ten w imię "wkładu w Rok Młodzieży" podjął energiczne działania na rzecz uwolnienia Emanueli Orlandi, która - jak stwierdził - nadal żyje. Zrodziło to oczywiście spekulacje, iż musi on coś wiedzieć na temat porwania i pozostaje w jakimś nieuchwytnym kontakcie z jego sprawcami, co było zresztą zupełnie możliwe, bowiem więzienie, w którym przebywał, dalekie było od ścisłej izolacji. Uprowadzając dziewczynkę, dano mu sygnał, że o nim nie zapomniano.
Po wieloletniej ciszy w 1995 r. Agca znów wrócił do sprawy Emanueli, oświadczając w wywiadzie prasowym, że jeżeli zostanie wypuszczony na wolność, to pomoże włoskiemu wymiarowi sprawiedliwości w jej odszukaniu. Miałby to uczynić m.in. z pomocą swego brata Andana, który notabene był już dwukrotnie z matką w Rzymie, zabiegając u Papieża o jego ułaskawienie. Rok później w innym wywiadzie Agca twierdził, iż Emanuela znajduje się w jednym z żeńskich klasztorów. Natomiast w listopadzie 1989 r. powiedział dziennikarzowi "Corriere delia Sera", że Orlandi została uprowadzona do Lichtensteinu i tam właśnie przebywa.
Konkretnych punktów zaczepienia, które wskazywałyby na istnienie bezpośrednich związków między Agcą a porwaniem córki państwa Orlandi, wszakże nie ma. Policja błądzi po omacku w ich poszukiwaniu, do dziś bowiem, mimo upływu lat, cała sprawa pozostaje bardzo tajemnicza. Sprzeczne często sygnały o miejscu pobytu porwanej łączy jednak wspólny mianownik - zgodne zapewnianie, że żyje.
W latach dziewięćdziesiątych porywacze umilkli, zaczęły się natomiast mnożyć telefony i listy do policji oraz redakcji gazet od ludzi w różnym wieku i różnych profesji, którzy twierdzili, jakoby widzieli zaginioną bądź wiedzą coś o jej kryjówce. Zgłaszali się nawet jasnowidze, osoby z zaburzeniami psychicznymi, samozwańczy terroryści. Ale żaden z tych sygnałów nie naprowadził policji na ślad porwania. Tak więc po 14 latach bezskutecznych dochodzeń, w 1997 r. śledztwo w tej sprawie zostało oficjalnie zamknięte.
Hasło "Emanuela Orlandi" powracało jednak nadal na lamy prasy, szczególnie gdy kolejna wersja porwania była pikantna. I tak np. terrorysta Oral Celik, wspólnik Agcy podczas zamachu na placu Św. Piotra, twierdził w latach dziewięćdziesiątych, jakoby Emanuela jeszcze przed uprowadzeniem utrzymywała stosunki seksualne z rzymskimi osobistościami. Z tego też powodu ukryto ją w klasztorze, po czym w przebraniu zakonnicy przerzucono do Kolumbii, gdzie żyje z mężczyzną zamieszanym w zamach na Papieża i ma z nim dwoje dzieci. Według jeszcze innej wersji, notabene najczęściej się powtarzającej, Orlandi została uprowadzona przez członków organizacji "Szare Wilki" i przebywa w Turcji, żyjąc tam pod nadzorem tureckich terrorystów, co zaświadczyło kilku Turków więzionych w Szwajcarii. Teczki włoskiej policji wręcz puchną od takich sensacji, lecz w rozwikłaniu zagadki wcale to nie pomaga.
Przysłowiową kropkę nad "i", pogłębiającą jeszcze bardziej tajemniczość całej historii, postawił w kwietniu 1998 r. sędzia śledczy Rosario Priore w raporcie z wyników śledztwa. Przede wszystkim uskarżał się on na niechęć watykańskich dostojników do składania zeznań i wyjaśnień w tej sprawie. Tylko jeden z nich, mianowicie kardynał Silvio Oddi, powiedział mu, że kilka godzin po zniknięciu dziewczynki widział ją na terenie Watykanu, wysiadającą z samochodu jednego z... księży. Brzmi to bardziej niż fantastycznie. Drugi ślad wymieniony przez sędziego śledczego jest równie intrygujący, ale już znacznie bardziej prawdopodobny. Otóż na kilka dni przed zamachem Papież odwiedził jedną z parafii rzymskich, co dla zgromadzonych tam wiernych stanowiło świetną okazję do zrobienia pamiątkowych zdjęć. Pewien parafianin przyniósł sędziemu taką fotografię, na której wyraźnie widać Alego Agcę, siedzącego w pierwszych ławkach kościoła. Najciekawsze w tym wszystkim jest zaś to, że na spotkanie z Ojcem Świętym można było wejść wyłącznie za zaproszeniami, które wydawał nie kto inny, tylko ojciec zaginionej - Ercole Orlandi, pełniący funkcję woźnego w Watykanie.
Uprowadzenie Emanueli nabrało rozgłosu głównie z powodu związku z zamachem na Jana Pawła II. Porwania dla okupu czy inne formy szantażu zdarzają się we Włoszech, niestety, dość często. Rokrocznie giną w ten sposób dziesiątki młodych ludzi. Część przypadków ma związek z handlem "żywym towarem". Tylko w latach 1960-1970 w rękach porywaczy znalazło się tam łącznie ponad 600 osób. Los Emanueli, chociaż nadal nie wyjaśniony, wydaje się przesądzony. O strzałach oddanych do Papieża 13 maja 1981 r. przypominać będzie nie tylko nazwisko "Agca", lecz także tragedia dziewczynki. Dopóki jednak nie znaleziono zwłok, nie można twierdzić z absolutną pewnością, że nie żyje.
20 czerwca 1993 roku w wywiadzie dla "II Messaggero" sędzia Martella stwierdza: "Gdyby porównać niezwykłe umiejętności kryminalne osób odpowiedzialnych za zamach na Papieża i za porwanie Emanueli Orlandi, nie wiem, czyje byłyby większe... Za zniknięciem Orlandi stoją sprawy tak duże, że tylko trybunał historii będzie w stanie je osądzić". Mówi, że odkrył rzeczy, które przyprawiły go o gęsią skórkę. "To niezwykle tajemniczy ślad, prowadzący bardzo wysoko".
Żaden przypadek kidnaperstwa, jaki zdarzył się we Włoszech i na świecie, nie pochłonął tak olbrzymich środków policji oraz służb specjalnych, nie koncentrował tak silnie uwagi opinii publicznej, jak poszukiwanie Emanueli Orlandi, dziś - jeśli żyje - dojrzałej kobiety. Wysiłki śledcze nie były wszakże całkiem daremne, dostarczyły bowiem pośrednio kolejnego dowodu na istnienie zakulisowych mocodawców Agcy. Gdyby takowi nie istnieli, porywacze nie domagaliby się tak uparcie jego uwolnienia, wysunęliby inne, bardziej możliwe do spełnienia żądania.
EKSPRESOWE TEMPO ŚLEDZTWA I PIERWSZEGO PROCESU
We Włoszech proces karny toczy się w dwu etapach. W pierwszym, poprzedzającym rozprawę okresie śledczym równolegle działają sędzia śledczy i prokurator, którzy pomagają sobie nawzajem. Ich rola kończy się z chwilą zamknięcia dochodzenia. W drugim etapie całą sprawę przejmują inni sędziowie i prokuratorzy. Specyficzną cechą włoskiego prawa jest także formuła "uniewinniony z braku dowodów winy". Z określeniem tym możemy się spotkać również w polskim orzecznictwie sądowym, gdzie stosowane jest nieraz dla uzasadnienia wyroku, lecz nie występuje ono w samym kodeksie karnym, w którym przewidziane są tylko dwie możliwości: winny lub niewinny. Natomiast w kodeksie włoskim zapisany został jeszcze ten trzeci wariant. Sprowadza się to mniej więcej do następującego rozumowania: wprawdzie nie mamy dowodu popełnienia przez ciebie przestępstwa, lecz czujemy, mamy wrażenie, że nie jesteś czysty jak łza. We Włoszech niejeden proces zakończył się w ten sposób, toteż opinia publiczna jest już do tego przyzwyczajona i określenie "uniewinniony z braku dowodów winy" przyjmuje często za "niewinny".
Aresztowanego na miejscu zbrodni Alego Agcę umieszczono w rzymskim więzieniu Rebibbia, w oddziale szczególnego nadzoru, gdzie wkrótce rozpoczęło się śledztwo. Zbrodniarz zaskoczył sędziów śledczych doskonałym przygotowaniem, bystrością, umiejętnością wymigiwania się od odpowiedzi. Potrafił zasypiać w pozycji siedzącej i budzić się wypoczęty, odświeżony. Umiał zarówno długo milczeć, jak i popisywać się gadatliwością, zależnie od okoliczności. W czasie przesłuchań zachowywał się krnąbrnie bądź siedział godzinami ze spuszczoną głową, na nic nie reagując albo też stosując uniki. W toku śledztwa wielokrotnie zmieniał zeznania bądź w ogóle odmawiał odpowiedzi.
Ustalono jedynie, że działał w porozumieniu z innymi osobami, które na krótko przed 13 maja dostarczyły mu pistolet. Broń (browning 76-C-23953) została nabyta przez tureckich terrorystów u austriackiego handlarza Horsta Grilmayera, pochodzącego z nazistowskiej rodziny austriackiej. Ten międzynarodowy handlarz bronią to postać zagadkowa. Wiele mówiono o jego powiązaniach z wywiadami różnych państw, co przy tej profesji wydaje się wręcz naturalne. Wiadomo również, że znał język turecki i specjalizował się w sprzedaży broni krajom Bliskiego Wschodu. Ale kiedy pytano Agcę o pomocników i przyjaciół, uparcie milczał. Zapewne - jak przypuszczali niektórzy obserwatorzy - bał się zemsty swoich wspólników i mocodawców. Zdradził się z tych obaw mimo woli, gdy zażądał, by dozorcy próbowali w jego obecności podawane mu posiłki. Przecież chyba nie zakładał, że administracja więzienia chce go otruć przed rozprawą. Kiedy władze wojskowe w Ankarze wystąpiły do rządu włoskiego o ekstradycję zamachowca, mającego na sumieniu wcześniejsze zbrodnie w Turcji, nie wyrażono na to zgody. Prawo włoskie zakazuje bowiem wydania przestępcy, jeśli ustawodawstwo jego ojczystego kraju przewiduje karę śmierci za dokonaną przezeń zbrodnię. Włosi traktują zamach na Papieża jak zamach na prezydenta i czyn ten karany jest dożywotnim więzieniem (karę śmierci zniesiono tu w 1946 r.). Artykuł 22 traktatów laterańskich zawartych w 1929 r. między Włochami a Watykanem stanowi, że na życzenie Stolicy Apostolskiej przestępstwa popełniane na terenie Watykanu mogą być sądzone i karane we Włoszech.
Proces Agcy rozpoczęty 20 lipca 1981 r. w rzymskim Pałacu Sprawiedliwości, zakończył się już po trzech dniach. Terrorystę bronił z urzędu adwokat Pietro d'Ovidio. 22 lipca sześcioosobowa ława przysięgłych pod przewodnictwem sędziego Severino Santiapichi, znawcy prawa islamskiego, ogłosiła najwyższy we Włoszech wymiar kary - dożywocie. Turek skazany został na mocy par. 295 włoskiego kodeksu karnego, który za zamach na głowę obcego państwa przewiduje taką samą karę, jak za zamach na prezydenta Włoch, czyli dożywocie. Skazany nie skorzystał z prawa odwołania się od wyroku.
Podobnie jak w przypadku zamordowania dziennikarza "Milliyet", również zamach na Papieża Agca wziął całkowicie na siebie, bez najmniejszego "ale". Na temat wspólników nie powiedział ani słowa, a nawet zdecydowanie zaprzeczał, by ktokolwiek poza nim był w to zamieszany. I chociaż w kuluarach włoskich służb specjalnych było głośno o wschodnich inspiratorach spisku, prokurator przedstawił Agcę na pierwszym procesie jako samotnego strzelca, nie wspominając w ogóle o tym, że musiał on korzystać z czyjegoś wsparcia. Najwidoczniej nie miano wówczas jeszcze najmniejszego punktu zaczepienia dla takiej hipotezy.
Ciekawe więc, skąd wzięły się późniejsze informacje Claire Sterling i Paula Henze o tajemniczym "świstku papieru, znalezionym przy Agcy", który ich zdaniem miał być dowodem obciążającym Bułgarów. Zawierał on ponoć pięć numerów telefonicznych należących do bułgarskich urzędów lub mieszkań w Rzymie. Czy faktycznie znaleziono taki "świstek", skoro nawet na procesie nikt o nim nie wspomniał? Przecież byłby to koronny dowód winy Bułgarów! Podobne pytania stawia Christian Roulette w książce "Jan Paweł II - Antonow - Agca". "Tajemnicze jest pochodzenie - pisze on - znalezionego przy Agcy bileciku, na którym zanotowane były numery telefonów biura Balkan Air i kilku Bułgarów. Czy bilecik ten rzeczywiście istnieje, czy też zrodził się jedynie w wyobraźni pani Sterling? Jak wytłumaczyć fakt, że mógł być odnaleziony już w maju 1981 r. i nikt nigdy się na niego nie powołał? Czyż włoskie organa śledcze i sądowe mogłyby zignorować taki ślad?"
Jak zatem widać, ani w maju, ani w lipcu, ani też w listopadzie 1981 r. - kiedy to rozpoczęto drugie śledztwo - nie było w ogóle mowy o takim dowodzie. Także Claire Sterling nie pisze o nim w artykule zamieszczonym w "Reader's Digest" we wrześniu 1982 r. Wydaje się więc, że chodzi tu raczej o "spóźniony argument", mający uwiarygodnić tezę o związkach Agcy z Bułgarami. Cała ta sprawa nasuwa jeszcze wiele innych pytań. Jeśli Agca rzeczywiście działał z polecenia wywiadu bułgarskiego, to dlaczego w chwili dokonywania zamachu miał przy sobie numery telefonów swych komandytariuszy? Tak prymitywne postępowanie kłóci się zarówno z osobowością i inteligencją terrorysty, jak i z tysiącem zalet przypisywanych bułgarskim agentom. Dodajmy też, że Antonow i Ajwazow w ogóle nie mieli domowych telefonów, a te, które znaleziono ponoć przy Agcy, należały do ambasady bułgarskiej i biura Balkan Air. Jaki konspirator, organizując tak poważny zamach, będzie posługiwać się telefonami ambasady, które - jak wiadomo - są na podsłuchu?
Wróćmy jednak do pierwszego procesu. Ponieważ władze włoskie obawiały się próby odbicia Agcy, terrorystę umieszczono w kabinie z kuloodpornego szkła, której strzegło kilku karabinierów. Przy wejściu na salę sądową wszyscy aż czterokrotnie musieli przejść kontrolę przy użyciu "wykrywacza metalu", jakiego używa się m.in. na lotniskach. Proces koncentrował na sobie uwagę całej światowej opinii publicznej, jego przebieg śledziły setki dziennikarzy. W pierwszym dniu rozprawy zamachowiec oświadczył, iż "nie uznaje kompetencji sądu włoskiego", albowiem jest cudzoziemcem, a ponadto, kiedy strzelał do Papieża, znajdował się na terytorium Watykanu. Wniosek obrony o odroczenie procesu z racji niekompetencji sądu odrzucono. Kiedy przewodniczący zespołu sędziowskiego zarządził chwilowe zawieszenie posiedzenia, aby wyjaśnić ten punkt proceduralny, Agca zerwał się z miejsca i krzycząc, zaczął protestować przeciwko "nieludzkiemu traktowaniu go w więzieniu". Strażnicy wyprowadzili go z sali, lecz po powrocie znów zaczął protestować przeciwko "nieludzkiej sytuacji", w jakiej się znajduje. Zagroził nawet strajkiem głodowym, jeśli nie zostanie przekazany Watykanowi.
Agcę oskarżono nie tylko o próbę zamordowania Papieża, ale także o zranienie dwóch turystek amerykańskich, o nielegalne posiadanie broni oraz ukrywanie tożsamości przez posługiwanie się fałszywym nazwiskiem i fałszywymi dokumentami.
Początkowo terrorysta zachowywał się butnie, twierdząc z uporem, iż nie uznaje tego sądu i nie będzie odpowiadał na pytania. "Uważam proces za skończony. Dziękuję" - powiedział. Wnet jednak zmienił zdanie, ale właściwie nie bronił się, tylko ustawicznie zapewniał, że był jedynym sprawcą zamachu. Taka postawa oskarżonego niewątpliwie ograniczała możliwości sądu, by dowiedzieć się czegoś więcej, choć jednocześnie trzeba stwierdzić, iż niezbyt starano się zajrzeć za kulisy sprawy lub choćby upewnić się, czy takowe istniały.
Od chwili aresztowania Agcy do rozpoczęcia procesu minęły zaledwie dwa miesiące. Samo zaś dochodzenie trwało jeszcze krócej, bo przecież przesłuchania nie zaczęły się bezpośrednio po aresztowaniu, trzeba się było najpierw do nich przygotować. Proces tak wyjątkowej rangi rozpoczęto więc zadziwiająco szybko i równie szybko go zakończono. Trwał jedynie trzy dni, a dokładniej ponad 20 godzin. Zdziwieni byli wszyscy, chociaż nie wszyscy dawali temu publicznie wyraz. Z pierwszego procesu niewiele było też do zrelacjonowania w prasie. Pośpiech, z jakim Włosi zamknęli zarówno śledztwo, jak i samo postępowanie sądowe, przyjęto ze zdumieniem, a nawet podejrzliwością w rodzaju "coś się za tym kryje". Znamienne, że sąd nie uczynił najmniejszego wysiłku, by chociaż musnąć temat zakulisowych inspiratorów zamachu, podczas gdy mass media odpowiednio nastawione przeciekami ze służb specjalnych, doszukiwały się ich głośno już przed procesem. Chodziło przecież o bezprecedensowe usiłowanie zabójstwa głowy Kościoła katolickiego.
Zaskoczenie ekspresowym tempem procesu wyraziła przede wszystkim prasa włoska, której opinie były dość zgodne. Turyńska "La Stampa" pisała, że "najbardziej niepokojące pytania pozostały bez odpowiedzi", a rzymski dziennik "La Repubblica" wyraził pogląd, że sąd ograniczył się do "rutynowych dochodzeń". Podobnie ocenił to mediolański "Corriere delia Sera", którego zdaniem proces Agcy nie przyniósł Włochom wielkiego zaszczytu. Jako "oszczędne" określono również przemówienie oskarżyciela, nie podejmujące w ogóle kwestii kulis zamachu.
Zaraz po wyroku pojawiły się spekulacje, że rozprawę celowo zakończono tak szybko, by nie roztrząsać sądownie domysłów na temat ukrytych wspólników zamachowca. Cechą charakterystyczną, niejako wyróżnikiem procesów toczących się we Włoszech jest bowiem ich bardzo powolne tempo. Proces Agcy wyjątkowo odbiegał od tej reguły, co skłaniało do refleksji i podejrzliwych dociekań nie tylko na łamach prasy. Również Andre Frossard podkreślał fakt, iż po aresztowaniu zamachowca "komunikaty policyjne były lakoniczne, śledztwo przyspieszone, a proces bardzo krótki". Roulette zaś sformułował zarzut ostrzej: "Proces Agcy z lipca 1981 r. to proces rozmyślnie skrócony i rozmyślnie sfałszowany".
Zagadką pozostało, dlaczego włoscy sędziowie dopuścili ekspertów tureckich do udziału w pierwszych przesłuchaniach zamachowca, lecz zarazem odmówili im prawa zadawania pytań, czyli aktywnego udziału w śledztwie. Świadomie zrezygnowano z szansy wydobycia z Agcy więcej, niż się to sędziom włoskim udało. Sytuacja taka dziwiła i denerwowała Turków, którzy poczuli się jak intruzi. Nawet delikatne naciski rządu tureckiego na Włochów, by skorzystali z wiedzy i doświadczenia tureckich służb bezpieczeństwa, nie odniosły żadnego skutku. Najprawdopodobniej Włosi nie chcieli, żeby postronni zaglądali im zbytnio do kuchni śledczej, szczególnie gdy zaczęto pracować nad przygotowaniem drugiego procesu.
Pięćdziesięciostronicowe uzasadnienie wyroku opublikowano 25 września 1981 r. Głosi ono, że zamach był następstwem "spisku kierowanego mroczną nienawiścią. Zebrane dotychczas dowody nie pozwalają jednak ustalić tożsamości spiskowców ani powodujących nimi motywów". Sformułowanie o "spisku" zostało jakby wmontowane do uzasadnienia wyroku już po procesie, podczas przewodu sądowego bowiem w ogóle nie było o tym mowy. Sąd nie miał więc formalnoprawnych podstaw do umieszczania takiego określenia. Zresztą nie dysponowano jeszcze wówczas żadnymi, nawet poszlakowymi dowodami, iż zamachowiec nie działał w pojedynkę.
Pośrednim potwierdzeniem tego, że skazanie Agcy nie zamknęło sprawy, było także szybkie rozpoczęcie drugiego śledztwa, mającego na celu wykrycie domniemanych wspólników terrorysty. Opinii publicznej dano w ten sposób do zrozumienia, iż wyrok co prawda zapadł, lecz zagadka zamachu nie została do końca wyjaśniona. O wznowieniu dochodzenia poinformowano oficjalnie dopiero 13 maja 1982 r., choć - jak twierdzi Claire Sterling - jego rozpoczęcie zlecono sędziemu Ilario Martelli już w listopadzie 1981 r. Wybór tego właśnie sędziego nie był zapewne przypadkowy. Wcześniej powierzono mu niesłychanie trudny przypadek, a mianowicie międzynarodową aferę łapówkarską spółki Lockheed, w którą zamieszany był dwór holenderski, premier Japonii, a także prezydent Włoch (co Martella usiłował bezskutecznie zatuszować).
26 października 1984 r., czyli po upływie trzech lat, ogłoszono raport bilansujący dochodzenie. W dokumencie tym sędzia Martella przedstawił szereg różnych dowodów, hipotez, analiz, zeznań podejrzanych i świadków, zanotowanych podczas przesłuchań. Na tej podstawie sformułowano wniosek o postawienie trzech Bułgarów i pięciu Turków w stan oskarżenia.
KIEDY AGCA WPADŁ NA ŚLAD BUŁGARSKI?
Od procesu upłynął rok, zanim Agca powiadomił sędziego śledczego, że zdecydował się na "współpracę" (jak to eufemistycznie określił) z włoską Temidą. Od tej deklaracji dobrej woli minęło jeszcze kilka miesięcy, nim bliżej wyjaśnił, co ma na myśli, a mianowicie, że śledztwo powinno objąć trzech Bułgarów. Początkowo bowiem utrzymywał, iż pomagali mu tylko obywatele tureccy - Celbi, Celik, Celenk i Bagci. Dopiero 8 listopada 1982 r. po otrzymaniu albumu z ponumerowanymi zdjęciami Bułgarów wymienił nazwiska trzech spośród nich.
Dlaczego tak późno, prawie półtora roku po zamachu, przyszło Agcy do głowy, że na placu Św. Piotra znajdowali się również Bułgarzy? Sam nie udzielił na to pytanie odpowiedzi. Usiłował go w tym wyręczyć sędzia Martella, argumentując, iż oskarżony milczał, bo liczył, że z włoskiego więzienia - podobnie jak z tureckiego - wyciągną go jego mocodawcy. Argumentacja, oględnie mówiąc, nieprzekonująca, bo przecież to nie Bułgarzy wyciągnęli Agcę z tureckiego więzienia, lecz jego ziomkowie. Kuriozalne zaś byłoby rozumowanie, że mocodawcy tureccy przekazali terrorystę nowym mocodawcom - Bułgarom.
Zanim Agca 1 maja 1982 r. wyraził gotowość "współpracy", miały miejsce pewne zdarzenia chyba nieobojętne dla pytania zawartego w tytule tego rozdziału. Otóż 29 grudnia 1981 r. (niektórzy autorzy podają datę 23 grudnia) terrorystę odwiedziło w więzieniu dwóch przedstawicieli włoskich służb specjalnych, mjr Luigi Petrucelli (prawdziwe nazwisko - Giovanni Titto) z kontrwywiadu wojskowego SISMI, który wkrótce po tym spotkaniu zginął w niewyjaśnionych okolicznościach, i dr Alessandro Bonaguara z SISDE - departamentu bezpieczeństwa MSW. Obaj uczynili to za wiedzą sędziego śledczego. Po roku, gdy sprawa wyszła na jaw, Martella przyznał 9 stycznia 1983 r., że istotnie wyraził zgodę na odwiedziny funkcjonariuszy w więzieniu, przy czym mówił o jednorazowym tylko tete-a-tete duetu SISDE-SISMI z Agcą. Tymczasem minister obrony Włoch ujawnił pod koniec 1982 r. w parlamencie, iż spotkań tych było więcej, co dowodzi braku koordynacji między nimi. Zresztą w tej sprawie często mijali się pamięcią. Według ministra wizyty odbywały się poza plecami sędziego śledczego, za zgodą dyrektora instytucji prewencyjnych i karnych przy ministerstwie sprawiedliwości, dr. Giangreco. Martella natomiast przyznał pod naporem przecieków, że wiedział o tych spotkaniach i na nie zezwolił. Nie miały one jednak - jak twierdził - żadnego związku z toczącym się śledztwem przeciwko Bułgarom. Tylko skąd ta pewność Martelli, skoro w rozmowach nie uczestniczył?
Tę żenującą sytuację prokuratura rzymska usiłowała rozładować takim oto wyjaśnieniem: pomijając kilka mętnych i nieokreślonych sformułowań, Agca nie przekazał dwóm pracownikom aparatu bezpieczeństwa żadnych wskazówek, które mogłyby stanowić podstawę do wszczęcia poważnych dochodzeń. Jeżeli rzeczywiście spotkanie miało taki przebieg, jak to odnotowano w protokole przesłuchań (teczka nr 3, str. 1791-1806), mamy tu do czynienia z mimowolnym, acz sensacyjnym wyznaniem, iż terrorysta nie miał początkowo nic do powiedzenia na temat śladu bułgarskiego. Dopiero funkcjonariusze służb wywiadowczych wskazali mu, jakich miał wspólników.
Wizyt przedstawicieli włoskiego wywiadu nie sposób było ukryć, bo straż więzienna mogła śledzić za pomocą kamery wszystko, co działo się w celi. Formalnie Agcy wolno było kontaktować się tylko ze strażnikami lub za ich pośrednictwem, gdyż oprócz dożywocia skazano go jeszcze na rok całkowitej izolacji. Nakaz ten był od początku ignorowany za wiedzą i zgodą dyrektora więzienia. Wiedząc jednak, że skazany jest przedmiotem wyjątkowego zainteresowania, dyrektor nie brałby na swoją głowę takiej odpowiedzialności, gdyby nie miał przyzwolenia wyższych instancji. O szczególnych przywilejach więźnia musiał być więc poinformowany także sędzia śledczy. Agca przez cały czas miał pełny dostęp do środków masowego przekazu. Mógł korzystać z zainstalowanej w jego celi telewizji kablowej, magnetowidu oraz licznych gazet i czasopism. Był więc zawsze poinformowany na bieżąco. Miał do dyspozycji także kuchenkę, na której chętnie gotował. Gimnastykował się i biegał systematycznie, wykorzystując do tego godzinę na świeżym powietrzu. Dwa tygodnie przed wizytą funkcjonariuszy SISDE i SISMI, 12 listopada 1981 r. rozpoczęto odnawianie jego celi, układanie wykładziny itp. Niewykluczone, że przy tej okazji realizowano też ciche polecenia służb specjalnych.
Dyrekcja więzienia pozwala terroryście kontaktować się nie tylko z agentami wywiadu, lecz także z dwoma innymi więźniami: Giovannim Senzanim - szefem neapolitańskiego oddziału Czerwonych Brygad, oraz Raffaelem Cutolą - przywódcą neapolitańskiej mafii, którego cela urządzona była niczym salon. Prawo włoskie uważa takie wizyty za niedopuszczalne. Skoro jednak do nich doszło, to widocznie musiał wyrazić na to zgodę ktoś bardzo wysoko postawiony, bo Martella nie miał takiego upoważnienia.
Na początku lutego 1982 r. Agca oświadczył swemu obrońcy: "Agenci obiecali mi, że jeśli zacznę mówić, posiedzę tutaj tylko 10 lat". Adwokat przekazał tę wiadomość prasie. Również gazecie "Sabato" zamachowiec zwierzył się, iż liczy na ułaskawienie przez prezydenta lub zmniejszenie kary do 10 lat. Obietnica dana ponoć Agcy nie była deklaracją bez pokrycia, miała podstawy prawne. Na mocy ustawy uchwalonej przez włoski parlament w maju 1982 r. terrorysta, który "pomógł wymiarowi sprawiedliwości" w ujawnieniu prawdy, czyli mówiąc dosadniej: zaczął sypać kolegów, może liczyć na znaczne złagodzenie kary. Powodem wprowadzenia tej ustawy nie była oczywiście sprawa Agcy, lecz nękająca Włochy plaga terroryzmu, choć być może jego przypadek przyspieszył procedurę parlamentarną.
Po ukazaniu się tych wypowiedzi prasa włoska natychmiast zaczęła dociekać, co sprowadziło służby wywiadowcze do celi zamachowca. Przypuszczano, iż agenci namawiali go, by zaprzeczył zeznaniom złożonym w sądzie podczas pierwszego procesu (brak wspólników) i ujawnił nowy, bułgarski trop. Społeczeństwo włoskie najlepiej zorientowane wśród międzynarodowej opinii publicznej w pozamachowych zawiłościach śledczych, od samego początku reagowało sceptycznie na odkrycie rzekomych inspiratorów zamachu. "W samych Włoszech - pisał austriacki dziennik »Die Presse« 7.1.1983 r. - pojawiają się poważne wątpliwości co do śladu bułgarskiego". Natomiast francuska agencja AFP przytaczała słowa wysokiego urzędnika włoskiego, który miał powiedzieć w wywiadzie: "Być może posunęliśmy się w tym wypadku za daleko i powinniśmy teraz włączyć bieg wsteczny". W tym samym czasie dziennik "La Repubblica" pisał, że Włosi wątpią w prawdziwość zeznań terrorysty. Z dnia na dzień rośnie podejrzenie, iż Agcę nakłoniono, by przedstawił Bułgarów jako swych wspólników. Podobne podejrzenie wyrazili już wcześniej adwokaci Antonowa, według których Agca został poinstruowany przez agentów włoskiego wywiadu, co ma mówić. Przedstawiając terroryście album z ponumerowanymi zdjęciami obywateli bułgarskich, ułatwili mu wskazanie wytypowanych przez nich osób, zwłaszcza że fotografie podejrzanych oznaczono łatwymi do zapamiętania cyframi 1, 2, 20.
Dodajmy jeszcze jeden głos włoski. Oto ukazujący się w Mediolanie biuletyn Krajowej Agencji Informacji Politycznej i Gospodarczej stwierdził wręcz (w lutym 1983 r.), iż oskarżanie ZSRR i Bułgarii to dzieło włoskich służb specjalnych. Czytamy tam: "Niektórzy urzędnicy z sektora śledczego, tak pewni dotychczas swoich racji, zaczynają sobie obecnie zdawać sprawę, że ich tezy kłócą się z ustaleniami śledztwa, zaś przytaczane przez nich »dowody« nie wytrzymują próby rzetelnej analizy".
Wiele pisano także o "bodźcach", jakie zastosowano wobec Agcy, by uczynić go bardziej rozmownym. W przypadku dalszego milczenia zagrożono mu ponoć przeniesieniem do zbiorowej celi, czego Agca bardzo się bał. W takim miejscu łatwiej bowiem o otrucie czy inny "nieszczęśliwy wypadek", gdyż można trafić nie tylko na fanatycznych muzułmanów, lecz również na fanatycznych katolików. Takie obawy wyraził "Times" z 2 lutego 1983 r., twierdząc, iż umieszczenie Agcy w słabiej strzeżonym więzieniu, względnie w celi zbiorowej, "zwiększa niebezpieczeństwo zamordowania go". Podobnie rozumował "Der Spiegel", pisząc 10 stycznia 1983 r.: "Wtajemniczeni mówią, że zamachowiec Agca złożył nowe zeznanie tylko dlatego, żeby uniknąć przeniesienia do celi zbiorowej". Tak bać się może tylko ktoś, kto miał wspólników i mocodawców, a teraz drży na myśl, że zechcą oni zatrzeć wszelkie ślady i profilaktycznie - by ich nie wydał - pozbyć się go raz na zawsze.
Nie chcąc wzbudzać podejrzeń wśród postronnych, agenci przychodzili do celi Agcy w strojach zakonników. Przyniosło to jednak skutek zupełnie odwrotny, bo zjawiając się tam w przebraniu, potwierdzili tylko nieczysty charakter owych wizyt. Brak oczywiście stenogramu ich rozmów z terrorystą, lecz wiadomo, po co zjawiają się funkcjonariusze służb specjalnych, czego oczekują i jak argumentują. Sam Cutolo przechwalał się ponoć - jak twierdził jego adwokat, mecenas Guise - iż wiadomo mu, w jaki sposób skłoniono zamachowca do zeznań obciążających Bułgarów.
Wywieranie presji na Agcę, by zaczął się spowiadać, można uznać za usprawiedliwione, bo zakładano, że musiał mieć wspólników. Sęk jednak w tym, iż podpowiadano mu, jak się ma spowiadać. Zbrodniarzowi powtórzono to, co wywiad włoski wymyślił, a następnie rozpowszechnił w prasie tuż po zamachu na Papieża, czego dowodzą ujawnione w połowie lat osiemdziesiątych tajne materiały służb specjalnych. Otóż w dokumentacji procesu, który toczył się latem 1985 r. przeciwko SUPER-SISMI, znalazły się dwie notatki służbowe opatrzone uwagą "poufne". Zdobycz ta pochodzi z mieszkania Giovanniego Pelaiego, niegdyś teologa, agenta SISMI, później zaś szefa tej placówki w Luksemburgu. Pierwszy - opatrzony datą 14 maja 1981 r. - dotyczy "kontaktów przedstawicieli Watykanu ze Związkiem Radzieckim" i zawiera przegląd oraz analizę publikacji prasy rzymskiej na ten temat, lecz w kontekście gorących już wydarzeń w Polsce. W komentarzach włoskich dziennikarzy jest mowa o tym, że Watykan otrzymał od Moskwy zapewnienie, iż nie dojdzie do radzieckiej interwencji zbrojnej w Polsce. Piszą oni również o zgodzie obu stron co do wznowienia rokowań rozbrojeniowych.
Wypowiedzi te, utrzymane w tonacji raczej pojednawczej, uspokajającej, SISMI uzupełniła własnym komentarzem, w którym strofuje gazety za naiwność. Uległy one - jej zdaniem - dezinformacji Rosjan, zainteresowanych pozorowaniem dobrych stosunków między Watykanem a ZSRR, które w rzeczywistości są złe. Komentarz ów pisano najwyraźniej pod wrażeniem zamachu na Jana Pawła II. Był to pierwszy, dyskretny sygnał sugerujący pośrednio, gdzie szukać zakulisowych sprawców. Druga notatka - datowana 19 maja 1981 r. - oparta na "pogłoskach i informacjach pochodzących z zagranicznych kręgów dziennikarskich", wskazuje już wyraźnie na ślad bułgarski. Opisuje ona rzekome tajne posiedzenie szefów państw Układu Warszawskiego jesienią 1980 r. w Bukareszcie, na którym miała zapaść decyzja o zamachu.
Oba te teksty podsunięto wybranym pismom zagranicznym. Wykorzystał je m.in. "Paris Match" z 29 maja 1981 r. W informacjach włoskiego wywiadu znajdowały się ewidentne błędy popełnione z pośpiechu albo z niewiedzy, jak choćby to, że tajnej sesji Układu Warszawskiego przewodniczył "generał" Ustinow, będący przecież od czterech lat marszałkiem. Były one również niespójne logicznie, bo jak mógł Agca już na przełomie lipca i sierpnia 1980 r. omawiać z Bułgarami w Sofii szczegóły zamachu na Papieża, skoro decyzja w tej sprawie ponoć zapaść miała w Bukareszcie dopiero w listopadzie 1980 r.
Najbardziej poplątało się wszystko samemu Agcy, którego służby specjalne najwidoczniej za mocno eksploatowały, bo nie nadążał z bezbłędnym opanowaniem zadanego tematu. W liście z 5 sierpnia 1983 r. do attache wojskowego ambasady Stanów Zjednoczonych w Rzymie (drukowała go w całości "La Repubblica" 18 stycznia 1985 r.) pisze: "W 1979 r. Andropow zdecydował na Kremlu o zamordowaniu Papieża i Wałęsy. Celem było zlikwidowanie »Solidarności«, osłabienie wpływu Watykanu na Polskę i Europę Wschodnią oraz destabilizacja demokracji we Włoszech i na Zachodzie". A przecież ani o "Solidarności", ani o Wałęsie nikt jeszcze w 1979 r. nie słyszał, Andropow zaś nie decydował wówczas na Kremlu, bo władzę w Rosji objął dopiero w 1982 r.
Ów dziwny list zawiera jeszcze inne zagadkowe zdania: "Pan zaczął i ja zaczynam mówić... Ja, osobiście, gotów jestem stawić się na procesie. Ze swej strony przygotujcie służby informacyjne i prasę. Przesyłam serdeczne pozdrowienia, życząc nam wszystkim pełnego sukcesu". Bełkot czy szyfr?
A już najbardziej intrygujący w tej korespondencji - odnalezionej w aktach sądowych i ujawnionej w styczniu 1985 r. nie przez prokuratora czy sędziego, lecz przez obrońcę Antonowa, mecenasa Consolo - był następujący fragment: "Pragnąc uniknąć wszelkich problemów, tym razem (podkreślenie autora) piszę do Pana po turecku. Złożyłem już wyrazy mojej wdzięczności... Przez dwa lata robiłem wszystko, co w mojej mocy, by przysłużyć się naszej wzajemnej przyjaźni i wspólnym interesom". Podkreślone słowa, jak i zdanie następne wskazywałoby, że obie strony kontaktowały się ze sobą listownie już wcześniej, i że łączyły je jakieś zobowiązania. O poprzedniej korespondencji nic wszakże nie wiemy. Z czyjej inicjatywy nawiązany został kontakt? W jakim celu? I dlaczego akurat z Amerykanami? Odpowiedzi na te pytania znają jedynie archiwa.
Wróćmy jednak do sprawy "poufnych" materiałów, spreparowanych przez włoskie służby specjalne. Otóż władze śledcze przyznały później, iż oba teksty - komentarz do przeglądu prasy i notatka z 19 maja - były wytworem fantazji pracowników SUPER-SISMI, przede wszystkim zaś Pazienzy, który przed włoskim wymiarem sprawiedliwości schronił się w USA. Niemniej ich pomysłowość nie poszła na marne, bo podsunięte przez nich informacje zostały potraktowane jak najbardziej poważnie nawet przez kilku autorów książek.
Trzeba tu wszakże zauważyć, iż agenci SISMI mieli istotne przesłanki, by rozpowszechniać tezę, że inspiratorów zamachu należy szukać tylko na Wschodzie. Pozostawali oni bowiem pod silnym wpływem międzynarodowej konferencji w Kairze, która - przy licznym udziale przedstawicieli służb wywiadowczych - debatowała nad pytaniem: gdzie jest źródło światowego terroryzmu i jak je zatamować? Zwłaszcza lewackie ugrupowania terrorystyczne, jak Czerwone Brygady we Włoszech i Frakcja Czerwonej Armii w Niemczech (RAF), siały wówczas krwawe spustoszenie. Ułatwiało to szukanie źródeł terroryzmu na Kremlu. W Kairze uznano Moskwę za centrum inspiracji terrorystycznej i postanowiono je demaskować wszelkimi dostępnymi środkami.
Dlaczego jednak Włosi po zamachu 13 maja skojarzyli Moskwę z Bułgarami, a nie z jakąś inną, wschodnią nacją? To bardzo proste. Zarówno agenturalne, jak i mafijne powiązania turecko-bułgarskie były już wywiadowi, policji i służbom celnym dobrze znane. Z krajów socjalistycznych Bułgaria miała największy kontakt z Turcją. Jej przygraniczne tereny zamieszkuje ok. 600 tys. Turków, szlakiem tranzytowym zaś przejeżdża ich rocznie 2-3 mln. Są to nie tylko zwykli podróżni, turyści, lecz także obieżyświaty, przemytnicy mniejszego i większego kalibru, handlarze bronią i narkotykami. Zapewne niejedno powiązanie turecko-bułgarskie na tym głównym szlaku tranzytowym miało i ma także charakter wywiadowczy. Ciekawą refleksję odnośnie do tej sprawy formułuje Andreas von Bullow: "W czasach zimnej wojny jak najbardziej leżało w granicach prawdopodobieństwa współdziałanie mafii tureckiej i włoskiej z bułgarskim wywiadem. Bułgaria - jako kraj tranzytowy, prowadzący we wszystkie kierunki świata - była interesująca zarówno dla Wschodu, jak i Zachodu. Nie brak sygnałów, że tamtejsze kanały różnych nielegalnych przerzutów wykorzystywał także włoski wywiad wojskowy" (A. von Bullow In Namen des Staates...).
Z zeznań złożonych podczas procesu Agcy w Turcji było ponadto wiadomo, iż dokonywał on już z Bułgarami różnych podejrzanych transakcji. Wszystko to podpowiedziało zapewne włoskim służbom specjalnym wybór, śladu bułgarskiego.
Zanim 1 maja 1982 r. Agca przekazał sędziemu Martelli kilkudziesięciostronicowy tekst, zawierający ogólnie sformułowaną wolę współpracy i odwołujący jego niektóre oświadczenia z pierwszego procesu, odwiedzali go w więzieniu nie tylko wspomniani już dwaj przedstawiciele SISMI i SISDE. Jeszcze przed nimi złożył mu wizytę aż dwukrotnie, w sierpniu i grudniu 1981 r., ówczesny zastępca szefa SISMI gen. Pietro Musumeci. Po raz trzeci pojawił się w Ascoli Piceno jeszcze w marcu 1982 r. On sam zaprzecza temu, jednak znaleźli się świadkowie, którzy go tam widzieli. Tygodnik "L' Espresso" opublikował informację (nie zdementowaną), że prokuratura w Ascoli dysponuje zeznaniem, z którego wynika, iż Musumeci przybył do tej miejscowości dziewięć dni po przeniesieniu tam Agcy z rzymskiego więzienia. Oświadczenie takie przekazał prokuraturze 14 listopada 1984 r. szef karabinierów w Ascoli Flamino Barberini, a "L' Espresso" ogłosił je 1 lipca 1985 r. Brzmiało ono następująco: "W związku z aresztowaniem gen. Musumeci chciałbym poinformować, bo może okaże się to przydatne, że wspomniany oficer przebywał w Ascoli Piceno 28 sierpnia 1981 r. W zatrzymanym przez nas samochodzie znajdowały się trzy osoby; jedna z nich podała się za przybywającego tu w tajnej misji generała karabinierów, wymieniając nazwisko Musumeci". Tylko przypadek zrządził, że wóz zatrzymała miejscowa policja. Dokonano wówczas zamachu na miejscowy bank i dlatego kontrolowano samochody.
Ale nie tylko Barberini widział w Ascoli Piceno zastępcę szefa SISMI. Jego kontakty z Agcą potwierdził również - i to dwukrotnie - Giovanni Pandico, czołowa postać sycylijskiej mafii, prawa ręka szefa Camorry Raffaela Cutola. Po raz pierwszy uczynił to w wywiadzie dla "L' Espresso" i powtórzył 18 czerwca 1985 r. przed sądem neapolitańskim, przed którym stanęło wówczas 25 oficerów oraz bossów Camorry. To właśnie zeznania Pandica, głównego świadka oskarżenia, pozwoliły w znacznym stopniu na przygotowanie tego procesu, który stanowił pierwszy naprawdę dotkliwy cios zadany słynnej organizacji przestępczej. Camorra zemściła się na nim, mordując w zamachu bombowym jego matkę. To jednak rozwiązało jeszcze bardziej język totumfackiego Cutola.
Sensacyjne zeznania Pandica, jakie ukazały się w "L'Espresso", wywołały duże zamieszanie na sali sądowej w Rzymie, gdzie toczył się drugi proces w sprawie zamachu na Papieża. "Pewnego dnia - powiedział on - dowiedzieliśmy się, że minister sprawiedliwości zarządził 2 marca 1982 r. przeniesienie Cutola do więzienia Asinara. Stało się to po tym, jak prezydent Sandro Pertini dał upust oburzeniu po zwiedzeniu więzienia Ascoli, mówiąc: »Co ma tutaj do szukania ten Cutolo, i to w celi wyłożonej dywanem, karmiony kawiorem i szampanem? Jego miejsce jest w Asinara« [...]. Na kilka dni przed całą tą operacją dyrektor więzienia ostrzegł nas, że w drodze do Asinara konkurencja zamierza dokonać zamachu na konwój Cutola, pozorując wypadek samochodowy. Poprzez naszego adwokata nawiązaliśmy kontakt z Pazienzą - wówczas czołową postacią SISMI, a zarazem członkiem Loży P-2, oraz z zastępcą szefa SISMI gen. Musumecim. Ten ostatni zjawił się natychmiast w więzieniu w Ascoli i zaproponował, aby problem ten rozwiązać drogą obopólnych ustępstw. On spowoduje przesunięcie o dwa tygodnie odjazdu Cutola, my zaś w zamian pomożemy nakłonić Agcę, by zgodził się współpracować z wymiarem sprawiedliwości. Następnie wręczył nam niby to protokół zeznań Agcy, w którym była mowa o Związku Radzieckim i Bułgarii. Daliśmy to Turkowi do podpisania, uprzedzając, że w przeciwnym wypadku grozi mu powrót do Turcji (nie było to prawdą - E.G.), a tam - niechybnie kara śmierci. Może też trafić do zbiorowej celi, co się dla niego źle skończy. Jednocześnie ukazaliśmy mu perspektywę ułaskawienia lub złagodzenia wyroku, jeśli okaże się posłuszny". Pandico dodał jeszcze, że aby zapewnić szefowi Camorry większe bezpieczeństwo, telewizja podała wówczas fałszywą wiadomość o przewiezieniu go do innego więzienia, co w rzeczywistości nastąpiło dwa tygodnie później.
O działaniach mafii wobec Agcy po jego przybyciu do Ascoli Piceno Pandico powiedział wprost: "Agca był zastraszony, bojaźliwy, nie znał włoskiego, nie miał się w co ubrać (drelichy więzienne nie są jedynym i obowiązującym strojem). Z ogoloną głową siedział w brudnej celi. Ja i Cutolo postanowiliśmy mu pomóc. Taki typ mógł być przecież dla nas bardzo użyteczny, np. jako więzienny zabijaka. Postaraliśmy się dlań o odzież i telewizor. Poleciliśmy także wyłożyć celę dywanikiem. Podarowaliśmy mu książki i słownik". Kiedy dziennikarze zaczęli powątpiewać w prawdziwość tych opowieści, dziwiąc się, jak mafia mogła się tam tak szarogęsić, Pandico wyjaśnił: "Ascoli Piceno było czymś więcej niż więzieniem. Była to główna kwatera Camorry. Kierownictwo owej placówki nie miało tu nic do gadania. Kto potrzebował pomocy, musiał zwracać się do nas. Zresztą dyrektor więzienia Cossimo Giordano był naszym serdecznym przyjacielem".
Również w "L'Espresso" z 10.1.1983 r. dziennikarz włoski Pierre Luigi Ficoneri opublikował szereg sensacyjnych informacji o kontaktach więziennych Agcy ze światem zewnętrznym w artykule pt. "Zgadnij, kto przyjdzie do celi". Znajdujemy tam m.in. następujący fragment: "W końcu września 1981 r., przy okazji święta strażników więziennych, biskup Morgante poprosił o widzenie ze sprawcą zamachu na życie Papieża. Rozmowa trwała blisko dwie godziny". Po tej wizycie kontakt z terrorystą utrzymywał już tylko ojciec Saverino (Mario?) Santini, kapelan więzienia. O tym duchownym dziennikarz Francois Luizet pisał na łamach "France Soir" z 14.12.1982 r., że często odwiedzał Agcę, zaopatrywał go w gazety i książki. W artykule padło również oskarżenie, iż był on pośrednikiem między więźniami a mafią.
Stwierdzenia Pandica, że więzienie przypominało (nie dla wszystkich oczywiście) hotel, nie było bez pokrycia. W Ascoli rzeczywiście rządziła przez pewien czas mafia. Szofer małżonki Cutola, Rosety, powiedział: "Poszukiwani listem gończym członkowie Camorry kursowali między więzieniem a światem zewnętrznym w mundurach karabinierów. W takim przebraniu wchodziła tu także Roseta Cutolo."
Na pytanie, dlaczego wszystkie te sensacje ujrzały światło dzienne dopiero latem 1985 r., Pandico odparł: "To nieprawda, że mówię o tym dopiero teraz. Już w marcu 1984 r. poinformowałem o wszystkim sędziów". Miał on na myśli proces Camorry, lecz o powiązaniach Agcy z mafią i ludźmi z SISMI mówił jeszcze wcześniej w śledztwie. Dlaczego zeznań tych nie przekazano wówczas Martelli? Dlaczego włączono je do przewodu sądowego dopiero pod wpływem prasowego wywiadu? A może Martella przemilczał to "dla dobra sprawy"? Na procesie rzymskim przeciwko Agcy nikt jednak nie zadawał takich pytań.
30 czerwca 1985 r. "L'Espresso" opublikował także zeznania Cutola, którego w więzieniu Asinara przesłuchiwało kilku sędziów śledczych. Nie wymieniając nazwisk, potwierdził on aktywność włoskich tajnych służb wobec Agcy. Zapewnił też, że wie znacznie więcej, i wcześniej czy później powie całą prawdę.
W czerwcu 1985 r. deputowany Partii Socjalistycznej Dino Felisetti wystąpił z wnioskiem o utworzenie specjalnej komisji parlamentarnej, mającej na celu zbadanie niedopuszczalnych działań służb specjalnych na terenie więzienia w Ascoli Piceno, które ujawniono aż podczas trzech procesów przeciwko członkom Camorry. Nawiązując do tego wniosku, dziennik "Unita" pisał: "W Ascoli Piceno możliwe było wszystko, jednak nikogo to nie zaskakuje". Więzienie to znajdowało się pod cichym nadzorem SISMI i nieprzypadkowo właśnie tam skierowano Agcę.
Drugim, bynajmniej nietuzinkowym świadkiem aktywności włoskich służb specjalnych okazał się Francesco Pazienza. Ten bardzo wysokiej rangi funkcjonariusz SISMI, prawa ręka znanego nam już gen. Musumeciego, przyjaciel ówczesnego sekretarza stanu USA A. Haiga, był również łącznikiem w trójkącie SUPER-SISMI, Loża P-2, CIA, a ponadto jeszcze... międzynarodowym aferzystą. Po ujawnieniu bankructwa Banco Ambrosiano i wydaniu nakazu aresztowania Pazienzy, czmychnął on do Stanów Zjednoczonych, w dodatku służbowym samolotem. Poczuł się tam bardziej bezpieczny, choć Amerykanie i tak w końcu go aresztowali za poważne przestępstwa finansowe i celne. Ponieważ Stany Zjednoczone nie wyraziły zgody na ekstradycję Pazienzy, sądzono go we Włoszech zaocznie, jako jednego z pięciu oskarżonych w procesie wyższych oficerów SUPER-SISMI. Zarzucano im liczne poważne przewinienia, tylko o ich pionierskiej roli w preparowaniu śladu bułgarskiego nie było na rozprawie mowy.
Tymczasem właśnie Pazienza miał tu niemały udział. On to dostarczył Martelli wspomniany już album ze zdjęciami obywateli bułgarskich, a także kontaktował się z Agcą w więzieniu. Śledzący przebieg procesu rzymskiego usłyszeli 19 czerwca 1985 r. nie lada sensację, gdy zamachowiec wzięty w krzyżowy ogień pytań przewodniczącego sądu, przyznał: "Francesco Pazienzę poznałem w marcu lub kwietniu 1982 r. Odwiedził mnie w więzieniu Ascoli Piceno. Proponował współpracę, obiecując w zamian wolność i francuski paszport. Chwalił się też, że pozostaje w osobistych stosunkach z Kadafim. Teraz siedzi w więzieniu w Stanach Zjednoczonych i nawet samego siebie nie może uwolnić".
Wypowiedź ta wywołała wśród publiczności tak duże poruszenie, że musiano przerwać na chwilę rozprawę. Zareagował na nią sam Pazienza, przysyłając z Nowego Yorku zdecydowane dementi. Oświadczył w nim, iż "cała ta historia z Agcą to machinacje. Jest on tylko marionetką, pociąganą przez innych za sznurki". Zaprzeczył też twierdzeniu terrorysty, jakoby przygotowywał go do spreparowania bułgarskiego śladu, uczynił to inny pracownik wywiadu, Luciano Belluci. Istniała bowiem specjalna grupa dezinformacji, z budżetem pół miliarda lirów rocznie, której celem było "rozpowszechnienie wersji służących interesom tajnym służb". To samo powtórzył w liście skierowanym do Christiana Roulette, autora książek o zamachu na Papieża, a także w rozmowie z waszyngtońskim korespondentem "Literaturnoj Gaziety". W liście do sędziego Santiapichi Pazienza wyraził gotowość zeznawania w charakterze świadka, lecz pod warunkiem, że odbędzie się to w Stanach Zjednoczonych, bo we Włoszech obawiałby się o swe bezpieczeństwo. Za zgodą sądu Martella przesłuchał go w USA, ale nie ujawnił żadnych szczegółów na ten temat. Gdyby zeznania Pazienzy ugruntowywały ślad bułgarski, Martella zapewne nie omieszkałby powiadomić o tym opinię publiczną czy wykorzystać jego oświadczenia na sali sądowej.
Sekretarz Pazienzy, Maurizio Visigalli powiedział sędziom, że jego przełożony miał w biurze pękate dossier na temat Agcy i bułgarskiego śladu. Materiały te jednak - jak się później okazało - zginęły. Dochodzenie w tej sprawie prowadził sędzia Domenico Sica, lecz jego wyniki nie są znane. Inny współpracownik Pazienzy, Alvaro Giardilli, twierdził, iż był świadkiem wielu jego rozmów telefonicznych z arcybiskupem Marcinkusem, który kazał mu śledzić z bliska "sprawę Agcy".
Amerykańscy dziennikarze Ellen Ray i William Shaap w redagowanym przez siebie biuletynie "Covert Action Information Bulletin" (w nr 23 z 1985 r.), poświęconym sprawom wywiadowczym, zauważyli, że jedynymi ludźmi z zewnątrz, którzy w warunkach ścisłej izolacji Agcy mieli doń dostęp, byli przedstawiciele włoskiego wywiadu lub współpracujący z nimi agenci. Między organami śledczymi a zabójcą istniało więc pośrednie ogniwo łączące w postaci służb specjalnych, które manipulowały nie tylko Agcą, lecz całym śledztwem.
Kilkakrotne wizyty funkcjonariuszy wywiadu w celi zamachowca pozwalają wnioskować, iż nie od razu przystał on na ich propozycje. Trzeba go było do tego intensywnie i długo namawiać. Dopiero po upływie roku od pierwszego spotkania z gen. Masumecim, 8 listopada 1982 r. zdecydował się przedstawić nową wersję zamachu. Cały scenariusz dotyczący współudziału Bułgarów przygotował włoski wywiad, a Agca miał się go tylko nauczyć na pamięć. Wywiązał się z tego, jak wiadomo, nie najlepiej, ale i sam scenariusz miał liczne luki i niedoróbki, co z kolei winę Agcy pomniejszało.
Oświadczenia Pandica i Pazienzy to niewątpliwie rewelacje. Pytanie tylko, czy można im wierzyć. Wprawdzie tak samo jak Agca pochodzą z gangsterskiego środowiska, ale nie mają na swym koncie tylu kłamstw co on. Dlatego też wydają się bardziej wiarygodni niż niedoszły zabójca Papieża. Nie mają również żadnego osobistego interesu, by wyciągać na światło dzienne podejrzane sensacje, ponieważ ciężar ich przewinień nie stanie się przez to lżejszy. Zeznania dotyczące zamachu poczynili niejako "na marginesie" zupełnie innej sprawy, podczas gdy dla Agcy miały one decydujące znaczenie. Jemu bowiem ukazano perspektywę złagodzenia kary fałszywymi zeznaniami. I jeszcze jedno: ujawnione przez obu panów P.P. informacje o udziale SISMI w odpowiednim nastawianiu Agcy potwierdzone zostały przez innych świadków i przez inne dowody.
Jak dalece ludzie z SISMI od początku manipulowali terrorystą, byle tylko naprowadzić podejrzenia na Bułgarów, niechaj świadczy fakt, że w charakterystyce zbrodniarza, którą sędzia Domenico Sica otrzymał 25 maja 1981 r. od SISMI, pomija się całkowicie jego neofaszystowski rodowód oraz kontakty z "Szarymi Wilkami", konstruuje natomiast powiązania z lewicowymi ekstremistami ("Paese Sera" z 27 czerwca 1985 r.).
Rząd włoski zbyt pochopnie zaakceptował ustalenia własnych służb specjalnych dotyczące kulis zamachu. Smutne doświadczenia z tymi służbami powinny raczej wzbudzić jego ostrożność. Tymczasem stało się zupełnie inaczej. Minęło zaledwie kilkanaście dni od aresztowania Antonowa, śledztwo nie przyniosło jeszcze nic konkretnego, a już zwołano w trybie pilnym nadzwyczajne posiedzenie rządu w tej sprawie. Ponadto 20 grudnia 1982 r. przeprowadzono w parlamencie włoskim debatę, wykorzystując trybunę najwyższego przedstawicielstwa narodu do oskarżeń pod adresem Bułgarii i ZSRR.
Na pytania deputowanych o tło i kulisy zamachu odpowiadali na forum parlamentu aż czterej ministrowie: sprawiedliwości - Clelio Daria, spraw zagranicznych - Emilio Colombo, obrony - Leio Lagorio, spraw wewnętrznych - Virginio Rognon. Ich zdaniem dochodzenia prokuratorskie wykazały ponad wszelką wątpliwość powiązania Agcy z dyplomatami bułgarskimi. Minister obrony wołał pompatycznie, że spisek ten jest "największą akcją wojenną w okresie pokoju, jaka kiedykolwiek się wydarzyła". Kiedy jednak deputowani zaczęli żądać zerwania stosunków dyplomatycznych z Bułgarią, szybko spuścił z tonu. "Mamy dobre rezultaty śledztwa - powiedział - jednakże w łańcuchu dowodowym brak nam jeszcze ważnych elementów".
Również poza parlamentem ministrowie wykazywali niezwykłą pewność siebie. Emilio Colombo oświadczył: "Dowody zaangażowania agentów bułgarskich w zamach na Papieża rosną w stopniu alarmującym". Premier Bettino Craxi zaś mówił o "terroryzmie, który przychodzi ze Wschodu", a ówczesny szef rządu Giovanni Spadolini lapidarnie zawyrokował, że znajdujemy się "w obliczu największej próby destabilizacji, jaką przeżył świat w ciągu ostatnich sześćdziesięciu lat". Jedynie późniejszy minister spraw zagranicznych Giulio Andreotti zachował umiar. "Dla mnie - stwierdził - liczą się tylko fakty. Zaczekam, aż się z nimi zapoznam".
Czytając po latach przesądzające sprawę wypowiedzi członków włoskiego gabinetu, widzimy, jak bardzo trzeba unikać pochopnych sądów i zbytniej pewności siebie. Bezkrytyczne dawanie wiary służbom specjalnym jest tu czymś zdumiewającym, bo przecież nie mają one w społeczeństwie włoskim dobrej opinii. Wprawdzie każdy nowy minister resortowy zapewnia, iż kolejna czystka kadrowa uzdrowi sytuację, lecz rezultaty tych działań są raczej mizerne. Zastrzeżenia wobec tamtejszych Jamesów Bondów opinia publiczna zgłaszała już od lat sześćdziesiątych. Zbyt często bowiem okazywało się, że zamiast tępić autentycznych przestępców, funkcjonariusze służb specjalnych sami kryli różne afery bądź inscenizowali własne. Przede wszystkim zaś stanowili tarczę ochronną dla prawicowych i lewicowych terrorystów. Generałowie i oficerowie włoskiego wywiadu często trafiali za kraty. W 1981 r. rząd był zmuszony zamknąć w więzieniu cały sztab dowódczy służb SISMI i SISDE, ponieważ nazwiska jego członków figurowały na liście Loży P-2.
Im więcej we Włoszech zamachów, napadów terrorystycznych - a wiadomo, że tego tam nie brak - tym częściej służby specjalne ingerują również w śledztwo, przekraczając niejednokrotnie granice legalności, a nawet wchodząc w powiązania ze światem przestępczym. Szczególnie drastycznie ukazała to w 1981 r. sprawa polityka chadeckiego Cira Cirilla, porwanego przez Czerwone Brygady w Neapolu. Chcąc spowodować jego uwolnienie, funkcjonariusze SISMI, w tym płk Belmonto, odwiedzili w więzieniu Raffaela Cutola, by poprzez mafijne podziemie nawiązać kontakt z terrorystami. Za 5 mln marek porywacze z Czerwonych Brygad uwolnili Cirilla, a łupem podzielili się z ludźmi Cutola. Kiedy skandal ujawniono, okazało się, że kluczową rolę w transakcji odegrał jako pośrednik znany nam już... Francesco Pazienza.
12 czerwca 1985 r. rozpoczął się w Rzymie proces grupy wyższych oficerów spod znaku SUPER-SISMI. Akt oskarżenia stwierdzał, iż tajna grupa utworzona przez Musumeciego i Pazienzę oraz Santovita (zmarłego w areszcie w trakcie śledztwa szefa SISMI) stała się prawdziwą organizacją przestępczą, wykorzystującą nawet samoloty wojskowe, aby ułatwić ucieczkę bandytom, którzy wyświadczali jej określone usługi. Oficerom SISMI zarzucano również fabrykowanie fałszywych dokumentów i poszlak w celu wprowadzenia w błąd cywilnych władz śledczych.
Włoskie służby wywiadowcze nieustannie szokują opinię publiczną kolejnymi aferami naruszającymi normy współżycia w państwie demokratycznym. W październiku 1993 r. pod kluczem znalazł się sam szef wywiadu cywilnego SISDE Ricardo Malpica, pod zarzutem nielegalnego obrotu tajnymi pieniędzmi tej organizacji, którymi zasilał własną, prywatną kasę. Powiązania z mafią neapolitańską, konszachty ze skrajnie prawicowymi (szczególnie z Ordine Nuovo - Nowy Ład) i lewicowymi ugrupowaniami terrorystycznymi, były wystarczającym powodem, by w powojennej historii Włoch już kilkakrotnie rozwiązywać i organizować od nowa zarówno wywiad wojskowy, jak i cywilny. Mając to wszystko na uwadze, nietrudno wyobrazić sobie manipulowanie Agcą przez służby specjalne w celu wykorzystania go do propagowania bułgarskiego śladu.
Na to, że zamachowcem kierował ktoś spoza więzienia, że podsuwał mu odpowiedzi i argumenty oraz korygował jego zeznania w śledztwie, wskazują jeszcze inne okoliczności. Zbrodniarz wykazywał się często wiedzą, której sam nie mógł zdobyć i wygłaszał kwestie, które w żadnym wypadku nie mogły narodzić się w jego głowie, chociaż inteligencji odmówić mu nie sposób. I tak na przykład bez informacji z zewnątrz nie mógł on wiedzieć, jak wygląda mieszkanie Antonowa, skoro - jak sam w końcu przyznał - nigdy w nim nie był. Nie mógłby też wymienić tak wielu szczegółów dotyczących usytuowania miejsc, w których podczas pobytu w Rzymie zatrzymał się Wałęsa, skoro żadnego zamachu na Wałęsę z Bułgarami nie przygotowywał i miejsc tych nie oglądał. A już tym bardziej nie mógłby bez pomocy z zewnątrz - będąc skazanym na ścisłą izolację i strzeżonym jak rzadko kto - prowadzić korespondencji z attache ambasady amerykańskiej w Rzymie. Nie miałby też w celi telewizora, magnetowidu i kaset.
Szczególna rola włoskich służb specjalnych w przygotowaniu śladu bułgarskiego była tematem tabu zarówno w śledztwie, jak i podczas przewodu sądowego. Tylko mimochodem, jako bardzo odległe echo, sprawa ta pojawiła się w drugim procesie w zeznaniach świadków. Przecieki sprawiły wszakże, iż przeniknęła do mass mediów. Poza wspomnianym już "L' Espresso" pisał o tym także tygodnik zachodnioniemiecki "Volksbote". 1 kwietnia 1983 r. zamieścił on wypowiedź amerykańskiego senatora Alphonsa d'Amato po jego powrocie z Rzymu, gdzie usiłował uzyskać przekonujące dowody winy Antonowa. Zamiast tego dowiedział się, że nawet agenci CIA rozpowszechniali w Rzymie w swoim gronie twierdzenie, iż "władze włoskie zaopatrzyły Agcę w odpowiednie materiały, za pomocą których mógł on następnie rozpoznać bułgarskich agentów".
W dziesiątą rocznicę wydarzeń na placu Św. Piotra znany watykanista Hansjakob Stehle zamieścił w tygodniku "Die Zeit" (10.5.1991 r.) obszerne podsumowanie poszlakowych ustaleń dotyczących kulis zamachu. Stwierdza tam, że "w 1982 r. Agcę odwiedził w więzieniu trzykrotnie zastępca szefa włoskiego wywiadu SISMI, gen. Musumeci, Sycylijczyk, który dwa lata później został skazany za udział w podejrzanych machinacjach. Wkrótce po tych wizytach Agca przypomniał sobie o śladzie bułgarskim".
Kilka dni później, 12.10.1995 r., sofijski korespondent PAP przekazał następującą informację: "Według byłego szefa wywiadu zagranicznego MSW, gen. rezerwy Włado Todorowa, wywiad bułgarski dysponował w latach osiemdziesiątych dokumentami potwierdzającymi, iż ślad bułgarski został wymyślony przez CIA oraz włoskie służby specjalne. »Dysponowaliśmy - twierdził Todorow - częścią dokumentów znalezionych podczas rewizji w willi szefa włoskich służb specjalnych Pietro Musumeciego. Z materiałów tych wynikało wyraźnie, że sekcja włoskiego wywiadu, SUPER-SISMI oraz CIA przygotowały ślad bułgarski. Dokumenty te zdobyliśmy naszymi kanałami, lecz nie chcieliśmy ich wykorzystywać podczas procesu Antonowa.« Można stąd wnioskować, iż nie chciano dekonspirować bułgarskiej wtyczki, umiejscowionej jak widać bardzo wysoko. Todorow zapowiedział jednak opublikowanie wszystkich zdobytych dokumentów." Dlaczego do tego nie doszło? A skoro nie doszło, to kto wyperswadował mu ten pomysł? O kontaktach pracowników włoskiego wywiadu z Agcą pisze również w książce "Vatican. Die Macht der Papste" (Monachium 1997 r.) Guido Knop, opierając się na swojej rozmowie z zamachowcem.
Do kolekcji jakże licznych już dzisiaj głosów wskazujących, kto naprowadził Agcę na bułgarski ślad, dodajmy jeszcze jedną wypowiedź - tym razem polską. 25.6.2000 r. w korespondencji dla "Wprost" Jacek Pałasiński pisał z Rzymu: "To nie Agca pierwszy ujawnił ślad bułgarski. Uczyniła to w 1982 r. na łamach »Reader's Digest« kontrowersyjna dziennikarka amerykańska Claire Sterling. Agca siedział jeszcze w nadadriatyckim więzieniu [...], gdzie odwiedzany był przez dziesiątki agentów służb specjalnych, niektórych - jak Andrea Pazienza czy szef włoskiego wywiadu generał Pietro Musumeci - związanych z CIA. I dopiero wówczas - jak twierdzi większość badaczy okoliczności zamachu na Papieża - Agca, wyuczony jak papuga, wciągnął w całą sprawę Sergieja Antonowa, Żelio Wasiliewa i Todora Ajwazowa".
Korzystając z obecności w Polsce jesienią 2000 r. Tada Szulca, z okazji promocji jego sensacyjnej powieści o zamachu pt. "Zabić papieża", zapytałem go o rolę CIA w poszukiwaniu zakulisowych sprawców. Powtórzył mi to samo, o czym napomykał już wcześniej, a mianowicie, że ślad bułgarski wymyślili Amerykanie wespół z Włochami, bo odpowiadało to ówczesnej polityce.
ABSOLUTNIE NIEWIARYGODNY AGCA... KORONNYM ŚWIADKIEM
Stanąwszy w obliczu dowodowego ubóstwa, a nawet wręcz pustki, sędzia Martella zwraca się w lutym 1982 r. do władz USA o zgodę na przyjazd i przekonsultowanie sprawy z kompetentnymi służbami. Amerykanie jednak reagują z rezerwą. Odpowiedzią Waszyngtonu jest milczenie. Najwidoczniej przeczuwają tam trudności Włochów i nie chcą na razie włączać się bezpośrednio, bo to oznaczałoby również przejęcie współodpowiedzialności w tej niezwykle delikatnej sprawie. Dopiero w listopadzie 1982 r., po majowej deklaracji Agcy o gotowości współpracy i pierwszym przesłuchaniu go 8 listopada, Martella dostaje z Waszyngtonu zgodę na przyjazd. Jeszcze przedtem, we wrześniu 1982 r., ukazuje się głośny artykuł Claire Sterling, sugerujący już wyraźnie udział Bułgarów w zamachu. Po powrocie sędziego z USA, 25 listopada następuje aresztowanie Antonowa. Jednocześnie rozpoczynają się bardziej intensywne przesłuchania zamachowca, ukierunkowane już tylko na ślad bułgarski.
Chyba żaden świadek w głośnych na świecie procesach poszlakowych nie zapracował tak "rzetelnie" na całkowitą niewiarygodność, jak Agca. Jego ewidentnie sprzeczne bądź kłamliwe zeznania przed kolejnymi sędziami śledczymi, pomnożone o liczne wywiady, wypowiedzi prasowe i zaskakującą postawę już podczas pierwszego procesu, w zupełności wystarczyły, by zdyskwalifikować go jako świadka. Sam sędzia Martella wynotował szereg zeznań zamachowca, które okazały się nieprawdziwe. A oto niektóre z nich:
- w Iranie poznał radzieckiego dyplomatę, który ułatwił mu nawiązanie kontaktu z wywiadem bułgarskim;
- uczestniczył w uwalnianiu zakładników amerykańskich w Teheranie;
- w Sofii miał kontakt z radzieckim dyplomatą Malenkowem;
- zaopatrzył się w Sofii w pistolet;
- między 10 a 15 sierpnia 1980 r. spotkał się z Bekirem Celenkiem w Sofii, a później także w Stambule;
- otrzymał od Omera Mersana w Sofii fałszywy paszport;
- zamieszkał w sofijskim hotelu "Witosza";
- Mersan zaaranżował jego spotkanie z Celenkiem w sprawie zamachu na Papieża;
- poznał osobiście Rosicę Antonową;
- kilkakrotnie odwiedził biuro Balcan Air w Rzymie;
- kilkakrotnie telefonował do Antonowa do biura i z nim rozmawiał;
- poznał w Rzymie bułgarskiego dyplomatę Iwana Donczewa i kilkakrotnie się z nim spotkał;
- przed wyjazdem na Majorkę żegnał go na lotnisku rzymskim Antonow;
- pilotował z Zurychu na Sycylię przesyłkę zawierającą broń dla terrorystów libańskich;
- od Mehmeta Senera otrzymał poufne materiały wojskowe dotyczące Szwajcarii i Austrii, które przekazał Wasilewowi;
- kontaktował się telefonicznie z Ajwazowem;
- był na wyścigach konnych z Wasilewem itd.
Kłamstwa wyszczególnione przez Martellę można by ciągnąć w nieskończoność. Przez cały czas Agca nie mógł się zdecydować, co wie o zakulisowych sprawcach zamachu. Początkowo zapewniał, że we wszystkim maczało palce KGB, później zaś wycofał się z tego, wskazując na "Szare Wilki" bądź CIA. Innym znów razem zaklinał się, że działał sam, a zaraz potem włączał do sprawy Bułgarów, po czym wszystkiemu zaprzeczał, oskarżając tylko siebie. I tak bezustannie. W liście skierowanym na początku maja 1996 r. do byłego watykańskiego sekretarza stanu, kardynała Angelo Sodano, po raz kolejny stwierdził, jakoby działał w pojedynkę i zaprzeczał hipotezie o zorganizowanym spisku. "Wersja o wspólnikach to kłamstwo nie zasługujące nawet na odpowiedź" - zapewniał. Czy zdawał sobie sprawę, że słowa te odnoszą się przede wszystkim do niego samego, gdy tak barwnie opisywał ślad bułgarski?
Niektóre działania Agcy nasuwały nawet wątpliwości co do jego równowagi psychicznej. Sugerowała to również jego matka, starając się usprawiedliwić w ten sposób czyn syna. On jednak wyraźnie sprzeciwiał się temu, skoro zakazał swemu adwokatowi występowania z wnioskiem o przeprowadzenie badań psychiatrycznych. Lekarze zaś, którzy dyskretnie zerkali w tym kierunku przy okazji rutynowych badań więźnia, orzekli, iż jest on przy zdrowych zmysłach. Ale już sam fakt rozważania takich wątpliwości kompromitował go dodatkowo jako świadka koronnego.
Zarówno dla oskarżyciela publicznego, jak i dla obrony, kluczowy był okres między 10 a 13 maja 1981 r., kiedy to - według Agcy - przygotowywano się w Rzymie do zamachu. Terrorysta twierdził, że w tych dniach często widywał się z Antonowem, Ajwazowem i Wasilewem, wspólnie oglądali teren przyszłego przestępstwa i przygotowywali plan działania. Jednak na każdym przesłuchaniu podawał coraz to inne miejsca spotkań. Najpierw był to dom "Bajramicza" (Antonowa), w którym rzekomo zatrzymał się Celik jeszcze przed przyjazdem Agcy do Rzymu. Później - mieszkanie "Kolewa", czyli Ajwazowa. Ale kiedy sąd ustalił, że prócz żony i syna gospodarza przebywali tam w tym czasie również jego rodzice, Agca znów zmienił zdanie, oświadczając, iż "Kolew" ulokował terrorystów w pustym mieszkaniu bułgarskich dyplomatów. Nie umiał natomiast wytłumaczyć, jak mógł trafić do domu Ajwazowa, gdzie ponoć odbywały się spotkania, znając tylko jego rzekomy pseudonim - "Kolew". Takiego nazwiska nie znaleziono ani na domofonie, ani na drzwiach lokalu zajmowanego przez Bułgara.
Dziwnym trafem mieszkanie Ajwazowa było w 1982 r. wielokrotnie penetrowane przez włamywaczy. Od maja do listopada mimo skarg bułgarskiej ambasady dokonano w nim aż 15 włamań. Jak widać, zachowywano się zupełnie bezpardonowo, usiłując znaleźć choćby namiastkę dowodu. Tak samo zresztą postępowano wobec Agcy, jeśli uznano, że służy to powodzeniu śledztwa. I tak na przykład Włosi pozwalali mu pisać listy do rodziny i utrzymywali go w przekonaniu, że listy wysyłają, gdy tymczasem całą jego korespondencję zatrzymywano. Rzecz nie wyszłaby na jaw, gdyby nie skargi matki, która po spotkaniu z synem żaliła się, iż nie otrzymuje od niego żadnych wieści.
W przypadku Antonowa nie musiano się już uciekać do włamań, bowiem jego mieszkanie znajdowało się w budynku, w którym wszystkie lokale miały jednakowy rozkład, co ułatwiało jego opis. Szczęśliwym dla włoskich służb specjalnych zbiegiem okoliczności mieszkał tu również, piętro niżej, ojciec Andre Felise Morlion, osiadły w Rzymie belgijski dominikanin, a zarazem współpracownik amerykańskiego wywiadu, któremu dostarczał informacji o politycznych i ekonomicznych sprawach Watykanu ("Paese Sera" z 15.2.1983 r.). Nawiasem mówiąc, ów Morlion zniknął bez śladu po rozszyfrowaniu przez prasę jego incognito. Agca, opisując rozkład mieszkania Antonowa, powiedział m.in., że sypialnię od saloniku oddzielają rozsuwane drzwi - tak jak w mieszkaniu Morliona. Pomylił się jednak, bo akurat u Antonowa była w tym miejscu kotara, a nie drzwi.
Decydujące spotkanie miało się odbyć u Antonowa 10 maja w licznym gronie, także z udziałem jego żony i córki. Tymczasem obrońcy Bułgara przedstawili dokumenty poświadczone przez ambasadę włoską w Sofii, z których wynikało, iż żona Antonowa wyjechała z Włoch 8 maja, a córka w ogóle nie opuszczała Bułgarii, bo uczęszczała do jednej z sofijskich szkół. Omawianie szczegółów zamachu na Papieża w tak licznym towarzystwie (wg Agcy było tam ok. 10 osób), w obecności kobiety i dziecka wygląda dość surrealistycznie, szczególnie jeśli toczy się "przy herbatce", jak wspominał zamachowiec. "U nas pije się kawę, herbatę pozostawiamy chorym" - ironizowali Bułgarzy. I oto 28 czerwca 1983 r. Agca oświadcza nagle podczas przesłuchania, że nie zna żony Antonowa, że 10 maja nie odbyła się w jego domu żadna narada i że w ogóle nigdy tam nie był. Spotkał się z nim natomiast 11 maja, kiedy to wraz z trójką Bułgarów udał się na plac św. Piotra w celach rozpoznawczych. Antonow miał jednak bardzo mocne alibi, albowiem tego właśnie dnia zastępował nieobecnego dyrektora Balkan Air i od rana do godz. 18 przebywał na lotnisku, co potwierdzili wszyscy pracujący tam Włosi, którzy mieli z nim wtedy jakiś kontakt. Nieprawdziwe okazało się także twierdzenie terrorysty, jakoby spotkał się z Antonowem 12 maja, ponieważ ten znajdował się wówczas w ambasadzie bułgarskiej, gdzie widziało go wiele osób, w tym także włoscy policjanci. Dowiedziawszy się o tym, Agca zażądał spotkania z sędzią śledczym i oświadczył: "Wytężyłem pamięć i przypomniałem sobie, że 12 maja nie spotkałem się z Antonowem". Nie mogło się to również zdarzyć 13 maja, Antonow bowiem był wtedy w swoim miejscu pracy, co potwierdziło kilku świadków, m.in. Włoch Pietro Parisi, mąż Bułgarki pracującej w Balkan Air. "Po pracy - zeznał on - poszedłem do baru. Tam usłyszałem, że strzelano do Papieża. Około godz. 17.30 zadzwoniłem z baru do żony. Wiedziała już o tym wydarzeniu. Kiedy przybyłem tam ok. godziny 18, zastałem Antonowa i innych pracowników". Tymczasem, jeśli wierzyć Agcy, Antonow miał wówczas czekać na niego w samochodzie w pobliżu placu św. Piotra.
Wątpliwości budzi też inne zeznanie zamachowca. Otóż decydującego 13 maja umówił się on ponoć z Bułgarami na Placu Republiki, oddalonym o kilka kilometrów od miejsca zamachu, a ponadto zawsze bardzo zatłoczonym. Dlaczego nie wyznaczył im spotkania w pensjonacie "Isa", gdzie mieszkał, stojącym kilkaset metrów od placu św. Piotra?
Podczas przesłuchań Agca przedstawił również kilka wersji zamachu. Najpierw twierdził, że jego wspólnikami byli tylko Bułgarzy. Później włączył jeszcze do sprawy dwóch, a wreszcie czterech terrorystów tureckich. Zmian takich dokonywał prawie na każdym przesłuchaniu. Początkowo utrzymywał, że na plac św. Piotra zawiózł go własnym samochodem Antonów. Potem zeznanie to odwołał, twierdząc, iż dotarł tam samochodem kierowanym przez Celika, któremu towarzyszył Omer Ay.
Tak samo było w przypadku wyjaśnień dotyczących pistoletu, z którego strzelał do Papieża. Na pytanie, skąd miał browning kaliber 9, oświadczył najpierw, że narzędzie zbrodni otrzymał w Sofii - jakby wywiad bułgarski nie mógł mu tej broni wręczyć w Rzymie, jakby chciał go koniecznie narażać na zatrzymanie podczas przekraczania licznych granic. Gdy wersji o bułgarskim pochodzeniu pistoletu nie można było dłużej utrzymać, Agca wymyślił historię z austriackim handlarzem bronią Ottonem Tintnerem, którego w tym celu ponoć odwiedził osobiście w Wiedniu wraz z Celikiem. Później zaś twierdził, że to Celik kupił broń od Tintnera i przekazał mu ją. Zapytany przez sędziego, jak wygląda ów Austriak, odparł, że "jest łysawy", co okazało się nieprawdą, bo przybyły na proces Tintner miał bujną czuprynę.
Całe to tłumaczenie nie miało najmniejszego sensu, bo kto myślący rozsądnie trzymałby przy sobie "corpus delicti", podróżując blisko rok po Europie. Wyprodukowany w fabryce broni w Herstal w Belgii pistolet, sprzedany został najpierw pewnemu handlarzowi w Liege. Stamtąd trafił do Zurychu, gdzie kupił go Otto Tintner dla wiedeńskiego handlarza bronią Horsta Grillmayera. Przekazany jednak został Agcy dopiero 9 maja w Mediolanie, w etui aparatu fotograficznego, przez przybyłego ze Szwajcarii terrorystę Omera Bagci, który przyznał się do tego, gdy odtworzono mu nagranie rozmowy telefonicznej z zamachowcem, zarejestrowanej przez policję szwajcarską.
Przedstawione przez Agcę opisy postępowania Bułgarów noszą znamiona prymitywnej fantazji. Oto zawodowcy kryjący się pod pseudonimami bez poważniejszego powodu ujawniają poszukiwanemu przez Interpol terroryście swe prawdziwe nazwiska, stanowiska pracy, adresy domowe i służbowe, spotykają się z nim jawnie i jeżdżą samochodami po Rzymie, odwiedzają kawiarnie i restauracje, kilkakrotnie oglądają przyszłe miejsce zbrodni. W dniu zamachu parkują auto przed ambasadą kanadyjską przy Via delia Conziliazione - miejscem szczególnie wówczas strzeżonym ze względu na szalejący we Włoszech terroryzm. Z wysiadaniem z samochodu jeszcze pół biedy, ale odjazd ratujących się ucieczką zamachowców musiałby zwrócić uwagę. I w tym wypadku terrorystę przyłapano na kolejnym kłamstwie, ponieważ z przedłożonego sądowi dokumentu wynikało, że do grudnia 1983 r. na całej długości Via delia Conziliazione obowiązywał nie tylko zakaz parkowania, ale nawet zatrzymywania się pojazdów.
Fantazjowaniem i sprzecznymi zeznaniami ubarwione było również zeznanie Agcy dotyczące 3 mln marek, jakie miał otrzymać za wykonanie zbrodniczego zamówienia. Na ślad wypłaty dotychczas nie natrafiono. Podróżując po Europie, Agca nie krępował się, wydając pieniądze, ale nie znaleziono żadnego dowodu, by podejmował jakieś kwoty ze swojego konta. Na pytanie sądu, skąd miał tyle pieniędzy, odparł, że przywiózł je z Turcji, zaopatrzony tak hojnie przez swych przyjaciół. Miały one ponoć pochodzić z kradzieży i różnych nielegalnych interesów. Na jego tureckie konto wpłynęło w latach 1977-1979 15 tys. dolarów. Agca jednak odmawiał podania źródeł wpłat, zasłaniając się wpływami z przemytu.
Jeśli chodzi o wspomniane 3 mln marek - według jednej wersji obiecane, według innej już wypłacone (kto słyszał, by wynajętemu mordercy przekazywać tak wielką sumę jeszcze przed wykonaniem zadania?!) - to ich historia została mocno zagmatwana przez Agcę. Początkowo twierdził, iż otrzymał je za pośrednictwem bułgarskiej centrali handlu zagranicznego "Kintex", później oświadczył, że wywiad bułgarski przekazał tę kwotę Celebiemu, a ten zdeponował ją na swoim koncie. Według jeszcze innej wersji pieniądze dostarczył mu sekretarz ambasady radzieckiej w Sofii, niejaki Malenkow. Najbardziej humorystycznie brzmiała wersja, według której Celebi przekazał w Sofii wspomnianą kwotę Celikowi, ten zaś z pełną banknotów aktówką pod pachą pokonywał liczne granice.
W wywiadzie dla brytyjskiego "Sunday Times" z 10.1.2000 r. Agca zapewniał, że 13 maja 1981 r. strzelił do Papieża na zlecenie KGB i bułgarskich służb specjalnych, za co zainkasował 1,2 mln dol. Podając nową kwotę zapłaty, zapewne zapomniał, że wcześniej wymienił inne sumy. Gadatliwy zamachowiec z upływem lat tracił widocznie pamięć i już nie bardzo wiedział, co, gdzie i komu mówił. 9.6.1991 r. na spotkaniu z dziennikarzami reprezentującymi cztery włoskie stacje telewizyjne i turyński dziennik "La Stampa" w ogóle zaprzeczył, by otrzymał jakiekolwiek pieniądze. Powiedział, że zabicia Jana Pawła II podjął się dobrowolnie i bezinteresownie.
Największą zagadką jest, w jakim języku mieli uzgadniać wszystkie szczegóły zamachu Turcy z Bułgarami, skoro Agca nie zna bułgarskiego, a Antonow, Ajwazow i Wasilew - tureckiego. Dla rzekomego spotkania w Sofii latem 1980 r. terrorysta znalazł wyjaśnienie, twierdząc, iż funkcję tłumacza pełnił wówczas Celenk, chociaż ten kategorycznie zaprzeczał, by kiedykolwiek się z nim spotkał. Ponieważ Agca nie znał w Rzymie osoby, której mógłby przypisać rolę tłumacza, wymyślił, że rozmawiał z Bułgarami po angielsku. Sędzia Martella nie zgłaszał żadnych wątpliwości. Wręcz przeciwnie - usiłował podeprzeć jego zeznanie, argumentując, iż Antonow niewątpliwie zna angielski, o czym zapewniał go bułgarski emigrant, który twierdził, że bez znajomości angielskiego nie wysyła się pracowników lotnictwa za granicę. Z dokumentów przedłożonych przez Bułgarów wynikało jednak, że uczyli się w szkole jedynie francuskiego. Antonow zaś - co stwierdziło kilku rzymskich świadków - posługiwał się tylko elementarnymi zwrotami zawodowymi w języku angielskim.
Czynności śledcze prowadzone przez Włochów na terenie Bułgarii przebiegały zupełnie inaczej niż w Rzymie. Sofia zadeklarowała otwarcie drzwi szeroko i gościnnie, pod jednym wszakże warunkiem, a mianowicie, że jej obywatele nie będą traktowani jak potencjalni oskarżeni. Już w połowie grudnia 1982 r. Swietła Daskałowa - minister sprawiedliwości LRB - wystosowała list do ministra sprawiedliwości Włoch, w którym przypomniała mu o skierowanym wcześniej zaproszeniu. W przeciwieństwie do Amerykanów, którzy odwlekali wizytę Martelli w Waszyngtonie, Bułgarzy wręcz dopingowali Włochów do przyjazdu. Propozycja bułgarska wywołała zaskoczenie na Zachodzie. Na jej wyjątkowość zwrócił uwagę tygodnik "Der Spiegel", pisząc 10 stycznia 1983 r.: "Bułgarzy zaprezentowali dużą pewność siebie. Zaledwie 6 dni po aresztowaniu Antonowa zorganizowali międzynarodową konferencję prasową, a nawet zaprosili włoskiego sędziego śledczego. W kontaktach Wschód - Zachód jest to posunięcie bez precedensu. Nawet między zaprzyjaźnionymi państwami, np. we Wspólnocie Europejskiej, coś takiego trafia się niesłychanie rzadko".
Jednakże sędzia Martella nie mógł się zdecydować na podróż do Sofii. Uczynił to dopiero siedem miesięcy później, po wizycie w USA. W Bułgarii przebywał od 11 do 18 lipca 1983 r. Zapytany w wywiadzie dla bułgarskiej agencji prasowej BTA, dlaczego tak długo zwlekał, powiedział tylko: "Jest to dla mnie najbardziej nieprzyjemne pytanie". Dla dziennikarza był to sygnał, że nie wypada dalej drążyć tej kwestii. W czasie pobytu w Sofii Martella przesłuchał Celenka, Ajwazowa, Wasilewa i żonę Antonowa - Rosicę. Towarzyszyli mu prokurator Albano i szef włoskiego oddziału Interpolu - Pattuto, a także dwóch przedstawicieli bułgarskich władz śledczych. Wszystko zostało nagrane na kasetę video. Wasilew określił to przesłuchanie jako "dziwne". "Sędzia śledczy - powiedział - nie zadał mi żadnego konkretnego pytania, które miałoby ustalić moje alibi od 10 do 13 maja 1981 r."
Podobnie potraktował Martella sprawę rzekomego pobytu Agcy w sofijskim hotelu "Witosza", będącym własnością japońskiej spółki "New Otani". Mając do dyspozycji szczegółowy spis gości, udokumentowany w hotelowym komputerze, mógł się osobiście przekonać, że terrorysta tu nie mieszkał. Bułgarzy udostępnili mu ponadto dane personalne osób, które wynajmowały pokój zajmowany ponoć przez Agcę, ale Martella nie skontaktował się z nimi, uznając widocznie ich przesłuchanie za zbędne.
Włosi wywieźli z Sofii bogaty materiał dokumentacyjny. Bułgarzy przekazali im łącznie 25 tys. stron akt dotyczących procesu poszlakowego. Poza tym utrzymywali stały kontakt z Martella również we Włoszech, służąc mu pomocą. W trakcie procesu przeciwko zakulisowym sprawcom strona włoska mogła odwoływać się do dokumentów zgromadzonych przez Bułgarów, choć obu państw nie wiązała umowa o wzajemnej pomocy prawnej. Jej brak można było oczywiście wykorzystać jako wygodny pretekst odmowy udzielenia wyjaśnień.
Sofia wykazywała dużą aktywność medialną, organizując kilka międzynarodowych konferencji prasowych z nieograniczonym udziałem zachodnich dziennikarzy. Na spotkaniach tych, trwających czasem nawet 5 godzin, Ajwazow, Wasilew i Celenk wystawieni byli na najbardziej wścibskie, drażliwe pytania, a pełne stenogramy ich wypowiedzi ogłaszano później w prasie.
Przed Bułgarią nie otwierano drzwi tak szeroko. Przedstawicielom jej władz sądowych utrudniano, a nawet uniemożliwiano przyjazd do krajów, w których przebywali Turcy podejrzani o znajomość z Agcą czy o współudział w zamachu na Papieża. Kontakty z nimi nawiązywali wyłącznie emisariusze włoskiego wymiaru sprawiedliwości. Włosi chcieli tu zachować monopol, obawiając się, iż Bułgarzy pozyskają tureckich świadków do negowania śladu bułgarskiego lub że będą dociekali, o co ich wypytywali włoscy sędziowie śledczy.
Sam wykaz kłamliwych zeznań Agcy zajął Martelli 20 stron dokumentu końcowego. "Zakończone śledztwo - stwierdzał tam - wykazało, że aby nadać więcej wiarygodności swym zeznaniom, Agca wielokrotnie kłamał, powołując się na absolutnie nieistniejące fakty". A oto inna jego wypowiedź o zamachowcu: "Ciemny typ, przejawiający szatańską umiejętność sklecania zgrabnie spreparowanych zdań, jak również zmyślania fantastycznych i nieprawdopodobnych opowieści. Jest to człowiek, który usiłuje całkowicie lub choćby częściowo odwrócić uwagę wymiaru sprawiedliwości od istoty sprawy". Natomiast "New York Times" zamieścił takie zdanie Martelli: "Ponieważ Agcy w żaden sposób nie wolno wierzyć na słowo, wszystkie jego budzące wątpliwości wypowiedzi sprawdzić można jedynie przez porównanie ich z niewątpliwymi faktami". Opinię tę podzielano powszechnie. I tak na przykład prokurator Enrico Cavaliero w trakcie procesu przeciwko szajce przemytników broni w Trento, gdzie terrorysta był przesłuchiwany jako świadek, powiedział: "Kłamstwa Agcy są niewyczerpane. Nie jest on świadkiem, któremu można zaufać". Także turecki dziennikarz i prawnik Ugur Mumcu, autor książki "Papież - mafia - Agca", stwierdza: "Agca kłamie zawsze. Kłamie, aby wywieść w pole sędziego śledczego, wprowadzić go na fałszywy trop. Kłamie po to, by ukryć właściwą organizację i swych przyjaciół, którzy za nim stoją, winę zaś przerzucić na innych". W programie "Monitor" telewizji RFN powiedziano krótko: "Agca jest notorycznym kłamcą".
Takie same opinie wyrażano w latach dziewięćdziesiątych.
"Agca przedstawił dotychczas 128 różnych wersji planu zamachu oraz jego przebiegu, a także 18 różnych wersji współudziału w nim Turków" - pisała niemiecka katolicka agencja informacyjna KNA 23.4.1991 r. Prawdomówność terrorysty podważył też niewątpliwy w tych sprawach autorytet A. Andreotti - w latach osiemdziesiątych szef włoskich jednostek antyterrorystycznych (DIGOS). "Relacje Agcy na temat współdziałania z Antonowem i Ajwazowem na placu św. Piotra - powiedział - są całkowicie nieprawdziwe i sfabrykowane". Tę przyrodzoną skłonność zamachowca do konfabulacji podkreślał również jego ziomek Abdullah Oclan, twierdząc w liście do Ojca Świętego, że Agca "nigdy nie mówił prawdy".
A więc świadomie zaprogramowane kłamstwo? Kłamstwo dla zabawy? Odruch bezradności, samoobrony? Kłamstwo jako taktyka? W każdym razie kłamstwo jako chleb powszedni.
Wydawałoby się logiczne, że po tak żenujących występach koronnego świadka władze już podczas przesłuchań zakończą "sprawę Antonowa" i uwolnią obywatela bułgarskiego. "Skoro Agca kłamie, to dlaczego Antonow ciągle jeszcze siedzi w więzieniu?" - zapytywała "La Stampa". Nie był to jedyny dziennik, który już w trakcie śledztwa stawiał takie pytanie. Artykuł 378 włoskiego kodeksu karnego głosi, że jeżeli przeciwko podejrzanemu brak dostatecznych dowodów winy, sędzia śledczy nie powinien przekazywać sprawy sądowi. W przypadku Antonowa nie tylko nie było dostatecznych, ale wręcz żadnych dowodów. A jednak odpowiedzialni za tę sprawę zdecydowali się na proces ze świadkiem ośmieszającym włoską palestrę i prokuratora. Nikt wszakże nie ośmiesza się dobrowolnie. A więc podporządkowanie racjom wyższym - nie prawniczym, a politycznym? Wydaje się, że w sedno trafił "Der Spiegel", pisząc 10 stycznia 1983 r. w komentarzu pt. "Diabelska kuchnia": "Przypuszczenia co do tego, jakie siły kryją się za zamachem na Papieża, stają się coraz bardziej niezwykłe. Służą one jednak nie tyle wyjaśnieniu zbrodni, ile starciom w politycznej próbie sił na świecie".
Jest wielce prawdopodobne, iż Martella zdawał sobie doskonale sprawę z żałosnych efektów swych dochodzeń, jak i działań śledczych prokuratora Albano. Materiały dowodowe mające wesprzeć ślad bułgarski były tak wątłe, że do akt sprawy włączył on nawet plan Rzymu i przewodnik po Watykanie. Dlaczego więc obaj z Albano nie spasowali? Można tu jedynie spekulować, idąc tropem tygodnika "Der Spiegel", iż ci włoscy stróże prawa mieli prawdopodobnie świadomość, że grają rolę polityków, a nie sędziów. Stali się niewolnikami procesu politycznego, od którego nie było już odwrotu. W przeciwnym bowiem razie musieliby zaryzykować swoją dalszą karierę zawodową, a może nawet coś jeszcze ważniejszego - własne życie.
Gdy przejmowali sprawę Antonowa, zapewne nie znali jeszcze jej ubogiego zaplecza dowodowego. A kiedy wpadli już w tę polityczną kabałę, stwierdzili, że muszą brnąć do końca, i to nie tylko ze względu na swe dalsze losy zawodowe. Gdyby się bowiem wycofali, ktoś wpływowy mógłby uznać, iż nic już po nich na tym padole. Przesadzam, fantazjuję? Niekoniecznie. Zamówienia na morderstwa czy "samobójstwa" mafia włoska, a także służby specjalne przyjmują nie od dziś. We Włoszech wielu ludzi ginie w zagadkowych okolicznościach. Czy trzeba przypominać o takich faktach, jak zamordowanie sędziego Vittorio Occorasia, zastrzelenie w Palermo dwóch innych sędziów, zlikwidowanie adwokata Fulvio Crocego czy porwanie sędziego Mario Sossiego. Dziennikarze Mauro di Mauro i Mino Pecorelli stracili życie, ponieważ wiedzieli za dużo o mafijnych machinacjach, a nie nauczyli się milczeć. Mino Pecorelli został zamordowany zaledwie w dwa dni po śmiertelnym strzale Agcy do tureckiego dziennikarza. Jego specjalnością było analizowanie dokumentacji dotyczącej organizacji terrorystycznych we Włoszech, związanych z zakulisową działalnością służb specjalnych. Sprawcą zabójstwa okazał się płk Antonio Viezer z włoskiego wywiadu. Podobnie zginął wydawca Feltrinelli, senator-komunista Pio la Torre, gen. Alberto Dalia Chiesa, nie mówiąc już o premierze Aldo Moro i dziesiątkach innych, nie tak znanych, lecz także będących obiektem zainteresowań terrorystów czy mafijnych morderców. Aldo Moro został porwany dosłownie na kilka godzin przed tym, jak parlament miał po raz pierwszy od 30 lat usankcjonować utworzenie większości parlamentarnej z udziałem Włoskiej Partii Komunistycznej. Do dziś nie zdołano rozszyfrować wielu tajemnic otaczających tę "zbrodnię stulecia".
Podejrzane zgony zdarzały się także w kręgach SUPER-SISMI, co również nie mogło ujść uwadze Martelli czy Albana. Szef owych służb, a zarazem przełożony wspomnianego już aferzysty Francesco Pazienzy, gen. Santovito zmarł nagle w nie wyjaśnionych do końca okolicznościach. Cassilo, łącznik między SISMI a Agcą, zginął na skutek wybuchu bomby w jego samochodzie zaparkowanym w pobliżu rzymskiej rezydencji tej organizacji. Mjr Luigi Petrucelli (prawdziwe nazwisko Giovanni Titta) - ten sam, który w grudniu 1981 r. odwiedził Agcę - zmarł nagle, podobno na atak serca. Ofiar, które zniknęły w dziwnych okolicznościach, było znacznie więcej. Ze śmiercią "samobójczą" lub "nieszczęśliwym wypadkiem drogowym" łączono zgon płk. Renzo Rocca, Luciano Rossiego, Carlo Coglierego, Enrico Mina, gen. Antonio Anzy. Komentując tę przerażającą listę, włoski tygodnik "Panorama" pisał: "Rok w rok dziesiątki trupów wyciska piętno na włoskim życiu politycznym. O sprawcach zaś nie wiadomo nic lub tylko niewiele".
Tajemniczym, mieszczącym się w tej serii był także zgon sycylijskiego bankiera i finansisty Michele Sindony, który zmarł 22 marca 1986 r. po zażyciu w więziennej celi dawki cyjanku rozpuszczonego w kawie. Sześćdziesięciopięcioletni Sindona do końca nie odzyskał przytomności. Nie jest jasne, czy wypijając na śniadanie tę filiżankę kawy, świadomie popełnił samobójstwo, czy też stał się ofiarą zbrodniczego zamachu. Cztery dni wcześniej sąd przysięgłych w Mediolanie skazał go na dożywocie za to, że z jego polecenia został zamordowany Giorgio Amrosoli, prawnik, który miał rozwiązać upadłe imperium bankowe Sindony. Ten prawdopodobny członek loży masońskiej P-2, ściśle powiązany z wybitnymi politykami chadeckimi, służył też Watykanowi w charakterze doradcy finansowego. Równie zagadkowo wygląda śmierć szefa wywiadu francuskiego Aleksandra de Marenchesa. Tad Szulc pisze w swej książce "Zabić papieża", że jeszcze dzisiaj trwa we Francji spór o to, czy zmarł on na atak serca, czy też było to samobójstwo, a może morderstwo. Dwa lata przed zamachem Agcy miał on ponoć poinformować Watykan o przygotowywaniu spisku na życie Jana Pawła II.
Przedstawiłem tu tylko kilka ponurych przykładów z lat osiemdziesiątych, sąsiadujących czasowo z okresem działań procesowych prowadzonych przez Martellę i Albano. Przypuszczenie, że zdarzenia te nie pozostawały bez wpływu na decyzje obu prawników, jest wprawdzie spekulacją, ale uprawnioną, racjonalną.
Niezależnie jednak od spekulacji na temat motywów, które skłoniły sędziów śledczych i prokuratora do otwarcia drugiego procesu, faktem pozostaje, że decyzja taka zapadła. W jej wyniku Agca obciążony balastem kłamstw pojawia się w Pałacu Sprawiedliwości po raz drugi - tym razem jako świadek, i to świadek koronny, a zarazem jedyny potwierdzający udział Bułgarów w zamachu.
ABC DRUGIEGO PROCESU
Skazanie Agcy na dożywocie nie rozwiązywało definitywnie zagadki zamachu. Wręcz przeciwnie - narastało bowiem przekonanie, że zamachowiec musiał korzystać z czyjejś pomocy. Sprowadzenie całej sprawy do działania jednego tylko człowieka, bez głębszego wnikania w skomplikowane tło strzałów na placu św. Piotra, kompromitowało ponadto włoską policję i służby specjalne. Zamach na Papieża w naszym kraju, w naszej stolicy, niemal pod nosem naszej policji! To niesłychane! - brzmiał głos włoskiej ulicy. "Włosi - pisze w swojej książce Andre Frossard - byli przerażeni, że zbrodnia ta została popełniona u nich, i niczego tak się nie obawiali, jak odkrycia, iż była ona dziełem któregoś z ich politycznych ugrupowań terrorystycznych." Interpol przecież sygnalizował, szczególnie Włochom, obecność Agcy w Europie. Znana też była jego publiczna zapowiedź zabicia Papieża. Na biurkach komisariatów włoskiej policji znajdowały się fotografie terrorysty, rysopis i inne szczegóły ułatwiające jej działanie. Tymczasem ów niebezpieczny Turek włóczy się bezkarnie po Rzymie, i to nie na peryferiach, lecz w samym centrum. Wpada do Wiecznego Miasta 13 grudnia 1980 r., następnie 19 i 28 stycznia oraz 5 kwietnia 1981 r., by po ostatnim przyjeździe 7 maja Rzymu już nie opuszczać. Melduje się w pensjonatach i hotelach, wprawdzie pod fałszywym nazwiskiem, ale dla policji nie jest to nowość. Raport SISMI wylicza zresztą wszystkie hotele i pensjonaty, w których Agca nocował w ostatnich miesiącach przed zamachem. I tak np. pod datą 18 kwietnia 1981 r. czytamy, że przybył wówczas do Mediolanu i zamieszkał wraz z czterema Turkami w hotelu "Aosta". Wymienia się tu też nazwisko kobiety Giorgii Roccaro, z którą spędził w tym mieście popołudnie 19 kwietnia. Z innej natomiast notatki dowiadujemy się nawet, iż podczas pobytu w Rzymie miał stosunek z pewną pokojówką w hotelu na modnej Via Veneta w Rzymie. Tak więc już na długo przed zamachem wywiad włoski "pilotował" Agcę, wiedział, gdzie przebywa, z kim się kontaktuje. Czy dzielił się tymi danymi z policją? Przecież z listu gończego rozesłanego przez Interpol automatycznie wynikał nakaz aresztowania.
Dlaczego zatem włoska policja jakoś nie mogła wpaść na trop groźnego przestępcy. Co za wstyd! - pokpiwano sobie z jej sprawności. Wokół organów ścigania i służb specjalnych zaczynał unosić się swąd spotęgowany jeszcze po pierwszym procesie Agcy, z którego Włosi wyszli dość pokiereszowani. Zewsząd spadały na nich zarzuty. Dlaczego rozprawa przyniosła tak mizerne efekty? Skąd nagle taki pośpiech procesowy? Komentując zaskakująco szybkie rozpoczęcie procesu, już w dwa miesiące po zamachu, rzymski korespondent dziennika "Le Monde" zauważył 21.7.1981 r.: "Pośpiech włoskiej policji tym bardziej zdumiewa, że takie postępowanie nie leży w jej zwyczaju" - włoski wymiar sprawiedliwości i wspierające go służby znane są bowiem z wyjątkowej opieszałości.
Włosi byli więc już wystarczająco "uszargani" w brudnej aferze z Agcą i mieli najżywotniejszy interes w tym, by błoto przylgnęło nie tylko do nich. W owych próbach samooczyszczenia się byli właściwie usprawiedliwieni, bo przecież nie tylko ich policja, lecz także służby bezpieczeństwa wielu innych krajów nie zdały tu egzaminu. Poza tym chciano mieć to wszystko jak najszybciej z głowy, jak najszybciej zatrzeć w pamięci światowej opinii publicznej. A tu okazało się, że to nie takie proste. Zaczęto więc gorączkowo poszukiwać śladów inspiratorów zamachu, a nawet pomagać innym w ich tworzeniu. W międzynarodowym towarzystwie tropiących łatwiej zdjąć z siebie, choćby częściowo, ciążące odium nieudolności czy niefrasobliwości.
Umieszczenie zamachu na wyższym piętrze działań przestępczych, określanych mianem spisku - tj. zorganizowanej tajnej akcji grupy osób - automatycznie podnosiło stopień trudności trafienia na trop zbrodniarza, a ponadto nadawało całej tej ohydnej aferze wymiar międzynarodowy. Toteż z upodobaniem zaczęto forsować scenariusz, w którym własną odpowiedzialność zastąpiono przemawiającą do wyobraźni ludzi tezą o komunistycznym spisku. Ponieważ jednak pisano go w nerwowym pośpiechu, nieuniknione stały się rozmaite potknięcia, nielogiczności i sprzeczności, prowadzące w końcowym efekcie do jego kompromitacji.
Aby lepiej zrozumieć motywy, jakimi kierowali się twórcy powyższego scenariusza, musimy cofnąć się do roku 1979. Wówczas to w lipcu odbył się w Jonathan Institute w Jerozolimie (nazwa pochodzi od dowódcy izraelskich komandosów) kongres poświęcony międzynarodowemu terroryzmowi. Jego naczelną konkluzją było wskazanie na Moskwę jako na główną siłę wspierającą międzynarodowych terrorystów przy pomocy NRD i Kuby, jak również Bułgarii, usiłującą w ten sposób destabilizować sytuację polityczną na Zachodzie. Konkluzja ta, choć uproszczona, sprzyjała jednak później rozumowaniu, że zakulisowi sprawcy zamachu na Jana Pawła II kryją się na komunistycznym Wschodzie. Konferencja jerozolimska otrzymała pieczęć autorytetu, bo uczestniczyły w niej wybitne osobistości polityczne z Georgem Bushem - ówczesnym przywódcą Partii Republikańskiej, a także szefem CIA - na czele. Nic więc dziwnego, że uczestniczący w niej Włosi kierowali się przyjętymi tam wnioskami, szczególnie po zamachu na Papieża. Tak z grubsza rodziło się nad Tybrem tło przygotowań do drugiego procesu wymierzonego przeciwko zakulisowym sprawcom. Dlaczego trafiło akurat na Bułgarów, staram się wyjaśnić w rozdziale pt. "Kiedy Agca odkrył ślad bułgarski".
Po ogłoszeniu 22 lipca 1981 r. wyroku skazującego Agcę na dożywocie, kompetentne organa włoskie prowadziły dalej dochodzenie w tej sprawie. 6 listopada 1981 r. prokurator generalny Rzymskiego Sądu Apelacyjnego, opierając się na posiadanych materiałach, wystąpił o wszczęcie oficjalnego śledztwa przeciwko wspólnikom Agcy i powierzył je sędziemu Ilario Martelli. Równoległe dochodzenie zgodnie z włoską procedurą prowadził prokurator Antonio Albano. Działaniom tym towarzyszyła prasowa cisza, dopóki odsiadujący dożywocie Agca nie zadeklarował 1 maja 1982 r. chęci współpracy z wymiarem sprawiedliwości. Zapowiadając przerwanie milczenia, stwierdził, iż miał wspólników, lecz nie ujawniał jeszcze wówczas żadnych szczegółów.
Wyniki blisko trzyletniego śledztwa zostały spisane na 25 tys. stron protokołów z przesłuchań, z których sporządzono liczący 1243 strony raport zakończony wnioskiem o postawienie przed sądem trzech Bułgarów i pięciu Turków. Postanowiono sądzić ich razem, by w ten sposób zasugerować istnienie między nimi zmowy. Jednocześnie prokurator Albano opracował własne, 120-stronicowe orzeczenie o rezultatach śledztwa. Jego wniosek był podobny: postawić Bułgarów i Turków w stan oskarżenia. W oparciu o powyższe raporty sędzia Martella, mający w tym duecie głos decydujący, podpisał 24 października 1984 r. i przekazał I Rzymskiej Izbie Karnej decyzję o wszczęciu postępowania sądowego przeciwko następującym obywatelom bułgarskim: trzydziestopięcioletniemu Sergiejowi Iwanowowi Antonowowi - zastępcy dyrektora włoskiego biura Bułgarskich Linii Lotniczych, czterdziestotrzyletniemu Zeliu Kolewowi Wasilewowi (zaocznie) - attache wojskowemu, czterdziestodwuletniemu Todorowi Stojanowowi Ajwazowowi (zaocznie) - kasjerowi bułgarskiej ambasady, a także obywatelom tureckim: Omerowi Bagciemu, Musie Cedarowi Celebiemu, Bekirowi Celenkowi (zaocznie), Oralowi Celikowi (zaocznie) i Mehmetowi Alemu Agcy.
Antonow, Wasilew, Ajwazow, Celebik, Celenk, Celik i Bagci zostali oskarżeni o to, że w celu terrorystycznym nawiązali kontakt z Agcą i innymi nieznanymi osobami, aby zorganizować zamach na życie Jana Pawła II, oraz o to, że wspierali Agcę w jego przestępczych działaniach, udzielając mu pomocy w przygotowywaniu i wykonaniu tego zbrodniczego czynu. Ponadto, że zgodnie z umową wypłacili Agcy 3 mln marek zachodnioniemieckich w imieniu nieznanych inspiratorów zamachu.
Po zamknięciu śledztwa sprawę przejęła od sędziego Martelli I Izba Karna Rzymskiego Sądu Przysięgłych, a od Albana - prokurator Antonio Marini. Od tej chwili zajął się nią szesnastoosobowy zespół sędziowski, którego przewodniczącym został Severino Santiapichi, jego zastępcą zaś Fernando Attolico. Santiapichi prowadził również pierwszą rozprawę przeciwko Agcy, a wcześniej przewodniczył procesowi przeciwko zabójcom przewodniczącego włoskiej chadecji Aldo Moro.
Agcę bronił, podobnie jak w pierwszym procesie, adwokat Pietro d'Ovidio. Antonow miał dwóch adwokatów - byli to Giuseppe Consolo i Adolfo Larussa, obaj pochodzący z wpływowych rodzin katolickich, dalecy od lewicowych przekonań i sympatii dla socjalistycznego Wschodu. Podejmując się obrony Bułgara, złożyli publicznie następujące oświadczenie: "Jeśli w którymkolwiek momencie śledztwa narodzą się w nas wątpliwości co do niewinności Antonowa; jeśli odkryjemy najmniejszą chociażby poszlakę wskazującą na jego powiązania z Agcą w sprawie zamachu na Papieża - zrzekniemy się obrony". Po przedstawieniu przez sędziego Martellę zarzutów przeciwko Antonowowi ambasador USA we Włoszech zapytał adwokata oskarżonego, prof. Consolo, dlaczego podjął się jego obrony. Odpowiedź brzmiała: "Kiedy zdecydowałem się na to, sądziłem, że Antonow może być niewinny. Teraz, po wystąpieniu sędziego, jestem o tym głęboko przekonany".
Sądzonych zaocznie obywateli bułgarskich bronił Manfredo Rossi. Również każdy z oskarżonych Turków miał swego adwokata. Na procesie strona bułgarska nie była oficjalnie reprezentowana. Nie przyjęto by zresztą takiego zaproszenia. Rozprawę śledziło jednak dwóch prawników z Bułgarii - A. Dospewski i Jordan Ormankow, występujących w charakterze konsultantów włoskich adwokatów. Mieli oni także sporadyczny dostęp do Agcy i okazję przesłuchania go w obecności Włochów.
Na to, że cały scenariusz rzekomych przygotowań do zamachu jest nieprzekonujący i nie daje podstawy do rozpoczęcia procesu, zwrócił już uwagę w 1984 r. zasłużony dla CIA zwiadowca William Hood. A oto jego opinia, którą przytoczył "Die Zeit" 10.5.1991 r.: "Pozwolić bardzo znanemu i poszukiwanemu zbrodniarzowi na tak swobodne krążenie po Europie, znaczy podejmować ewidentne ryzyko, bo przecież Agca mógł w każdej chwili zostać rozpoznany, chociażby przez dziesiątki tysięcy Turków buszujących wówczas po Europie". Zdaniem Hooda żaden poważny wywiad nie zdecydowałby się na takie postępowanie. "Partactwo" jest na to zbyt słabym określeniem.
Proces toczył się od 27.5.1985 r. do 30.3.1986 r. w Foro Italico przy Via Gladiatori - dawnej hali gimnastycznej przebudowanej na salę rozpraw, z którą sąsiadują liczne poolimpijskie obiekty sportowe. Przez cały czas jego trwania obowiązywały najwyższe środki ostrożności. Budynek strzeżony przez dziesiątki policjantów przypominał wręcz twierdzę. Stale unosił się nad nim helikopter z automatyczną kamerą telewizyjną, na sali rozpraw zaś zainstalowano kamery obserwacyjne. Oskarżonych umieszczono w pojedynczych, okratowanych stalowymi prętami klatkach i stamtąd prowadzono każdorazowo przed oblicze sądu. W tym samym gmachu odbył się również proces przeciwko mordercom Aldo Moro.
Agca występował w podwójnej roli: świadka i oskarżonego. Taki status dano mu celowo, ponieważ odpowiadając jako świadek, był zobowiązany pod groźbą kary do mówienia prawdy i tylko prawdy, natomiast w roli oskarżonego mógł kłamać bezkarnie, bo oskarżony ma prawo bronić się wszelkimi sposobami.
Dlatego sędzia często pytał Agcę, czy na dane pytanie chce odpowiadać jako świadek, czy jako oskarżony. Wybierał oczywiście tę drugą możliwość.
Zasada prawna głosi, że podczas przewodu sądowego w pierwszej kolejności przesłuchuje się oskarżonych, a dopiero później świadków. Mimo protestów obrony w procesie rzymskim odstąpiono od tej zasady, przerywając przesłuchanie oskarżonych na rzecz przesłuchania świadków. W ten sposób ułatwiono Agcy sytuację, mógł on bowiem wysłuchać najpierw tego, co mówią inni, w jaki sposób go obciążają, jakie argumenty wysuwają przeciwko niemu, a następnie dopasowywał swe wypowiedzi do tych zeznań. Osobliwością procesową było również przesłuchiwanie świadków przez prokuratora Mariniego na własną rękę, z ominięciem kompletu sędziowskiego i obrony. W tym celu podróżował on po Europie, przesłuchując w Turcji, Holandii, RFN i Francji różnych terrorystów, mniej lub bardziej powiązanych z zamachem, w nadziei, że znajdzie świadków, którzy potwierdzą kłamliwe zeznania Agcy. Występował więc faktycznie jako prokurator i sędzia śledczy zarazem. Intensywność tych wojaży była tak wielka, że wzbudziła protest obrońców wszystkich oskarżonych, prócz obrońcy Agcy oczywiście.
Rzecz znamienna, że żaden Turek - chociaż przesłuchano ich kilkudziesięciu - nie obarczał w śledztwie i na procesie ani Bułgarów, ani Rosjan odpowiedzialnością za zamach. A przecież mogli oni, tak jak Agca, obciążyć konto innych, by uprawdopodobnić antybułgarskie oskarżenia swego rodaka i kompana. Wypierali się też zgodnie jakichkolwiek powiązań z Bułgarami. Jeśli zaś idzie o Agcę, to większość przyznawała się tylko do luźnej znajomości z nim.
Podczas procesu przesłuchano łącznie, czy to na sali rozpraw, czy poza nią, ponad 120 świadków oskarżenia i obrony. Wśród świadków oskarżenia znaleźli się także dwaj przedstawiciele włoskich służb wywiadowczych, choć ich działania wobec Agcy przemawiały przecież na rzecz argumentów obrony. W rozmowie z Guido Knoppem zamachowiec stwierdził ponoć, iż "odwiedzili go przedstawiciele włoskiego wywiadu i oferowali mu szybkie uwolnienie, jeśli obciąży Bułgarów".
Na rozprawie Agca dał się poznać od nieznanej dotychczas strony, tj. jako mitoman i rzadkiego kalibru fantasta. Jego wiarygodności jako świadka z pewnością to nie podbudowało. Już w pierwszym dniu procesu wywołał zamieszanie, rozpoczynając swoje zeznania słowami: "Jestem Jezusem Chrystusem! Jestem wszechmocny! Zapowiadam koniec świata! Świat ulegnie zagładzie!" Policjanci wyprowadzili go wówczas na kilka minut z sali. Ale chociaż sędzia ostrzegł, że nie będzie tolerował takich wypowiedzi, Agca w ogóle się tym nie przejął i następnego dnia oznajmił, że jest "reinkarnacją Chrystusa", a "dni tego świata są policzone". Twierdził, jakoby miał wizję i widział ukrzyżowanie, zmartwychwstanie i wniebowstąpienie Chrystusa, o czym rzekomo rozmawiał również z Janem Pawłem II, gdy ten odwiedził go w więzieniu. Wszystko to mówił muzułmanin, zaciekły wróg katolicyzmu!
Na rozprawie 24 czerwca 1985 r. posunął się jeszcze dalej, głosząc, iż jest w stanie wskrzeszać zmarłych. "Jeżeli Watykan przyzna - powiedział - że jestem Chrystusem, wskrzeszę osobę uznaną z naukowego punktu widzenia za zmarłą". Z ust Agcy padły również zdania: "Jestem wielkim intelektualistą. Nie jestem pomylony. Powiadam, że Kościół musi się zdecydować: albo stwierdzi, że jestem świadomym narzędziem diabła, albo powinien znieść dogmat Matki Boskiej Niepokalanej". Kilkakrotnie też wspomniał o "trzeciej tajemnicy fatimskiej", uzależniając gotowość współpracy z wymiarem sprawiedliwości od wyjaśnienia przez Watykan tej przepowiedni. Stolica Apostolska odmówiła zajęcia stanowiska wobec wypowiedzi Agcy, które interpretowano niekiedy jako przekazywane na zewnątrz sygnały.
Kolejne zaskoczenie wywołały wyjaśnienia zamachowca dotyczące jego terrorystycznej przeszłości. Na posiedzeniu 5 czerwca 1985 r. stwierdził on mianowicie, iż nie jest terrorystą, lecz "ideologiem", dodając przy tym: "W swoim działaniu kierowałem się zasadą, by nigdy nie skrzywdzić, a nawet nie urazić niewinnego". Natomiast w wywiadzie dla "Corriere delia Sera" powiedział o sobie: "Zamach na Papieża to poważna, nadzwyczajna sprawa. Do tak ważnego, historycznego czynu potrzebny był człowiek nadzwyczajny po każdym względem. Takim właśnie człowiekiem jestem ja".
Prokurator Marini usiłował początkowo ratować sytuację, tłumacząc, że zachowanie terrorysty to tylko "przedstawienie adresowane do dziennikarzy", które nie może mieć żadnego wpływu na przebieg procesu.
Do spotkania Agcy z Antonowem na sali rozpraw doszło 13 lipca 1985 r., w dwudziestym szóstym dniu procesu, kiedy to po raz pierwszy udzielono Bułgarowi głosu. Powiedział wówczas: "Pragnę oświadczyć, że stoi przed wami niewinny i oszkalowany człowiek. Na tej sali można było usłyszeć wiele oszczerstw pod adresem mojej ojczyzny i mnie samego. Prawda jest jedna: jestem niewinny". Nieprzygotowany do nagłej, zaimprowizowanej na życzenie prokuratora konfrontacji ze swym oskarżycielem Antonow stwierdził z przekonaniem: "Nie mam nic wspólnego z tymi nieprawdopodobnymi historiami, które mi się zarzuca. Nigdy nie spotkałem człowieka, który mnie oskarża". Zaprzeczył też zdecydowanie, jakoby pracował dla służb specjalnych i posługiwał się pseudonimem. Po systematycznej obecności na 55 posiedzeniach Antonow, korzystając z włoskich przepisów zezwalających oskarżonemu na nieuczestniczenie w procesie przez dowolny okres (korzystał z tego również Agca, lecz znacznie krócej), przekazał 10 października 1985 r. sądowi list, w którym stwierdza: "Od trzech lat jestem trzymany bezpodstawnie w więzieniu w wyniku oszczerstw osoby, której nigdy nie widziałem. Spowodowało to pogorszenie stanu mojego zdrowia i obecnie nie mogę już dłużej przychodzić do sądu i odpowiadać na pytania. Potwierdzam jednak wszystkie moje dotychczasowe zeznania złożone w śledztwie". Po odczytaniu tego listu na sali rozpraw Antonow nie uczestniczył już więcej w posiedzeniach sądu. I chociaż w zamierzeniach włoskiego aparatu sprawiedliwości miał to być właśnie jego proces, niewiele mówiło się tu o nim. Milczenie to wynikało przede wszystkim z faktu, że Bułgarzy zostali bezpośrednio skojarzeni z terrorystami tureckimi. Nie mieli oni w całej sprawie właściwie nic do zeznania, poza wykazaniem się alibi na okres od 10 do 13 maja.
Wasilew opuścił Włochy dopiero 27 sierpnia 1982 r. w ramach normalnej rotacji. Po przybyciu jego zmiennika, który w Rzymie zjawił się 7 sierpnia, pozostał z nim jeszcze trzy tygodnie. Gdyby czuł się zagrożony, mógłby wyjechać natychmiast. Włoskie MSZ było powiadomione przez ambasadę o odwołaniu Wasilewa już trzy miesiące wcześniej.
Co się zaś tyczy Ajwazowa, to wyjechał do Sofii służbowo 5 listopada 1982 r., kiedy o śladzie bułgarskim było już głośno. Termin zaplanowanego powrotu wypadł dzień po aresztowaniu Antonowa. Ajwazow miał już zarezerwowany bilet lotniczy do Rzymu, co można było łatwo sprawdzić w komputerze na rzymskim lotnisku. I oto staje się rzecz niezwykła. Na dzień przed planowanym odlotem z Sofii wezwano do włoskiego MSZ ambasadora Bułgarii i poproszono go, by Bułgarzy sami zrezygnowali z immunitetu dyplomatycznego Ajwazowa. W ten sposób dano do zrozumienia, że gdy wysiądzie on z samolotu, zostanie aresztowany. Dlaczego Włosi tak postąpili? Widocznie chcieli, by Ajwazow nie wrócił do Rzymu, bo wtedy mogliby głosić, że uciekł, że bał się odpowiedzialności, czyli że czuł się winny, bo był zamieszany w zamach. Bułgarzy natomiast nie mogli pozbawić immunitetu swego dyplomaty, ponieważ w ten sposób uznaliby de facto jego winę.
Również Antonow pozostał na miejscu, nawet po rewizji dokonanej w jego biurze przez policję w kwietniu 1982 r. Tu nasuwa się pytanie: skąd policja miała już wówczas nazwisko Antonowa na liście podejrzanych, skoro Agca zaczął ujawniać nazwiska swych rzekomych bułgarskich wspólników dopiero na przesłuchaniu 8 listopada 1982 r.? Gdyby Bułgarzy czuli się zagrożeni, odwołaliby w porę Antonowa. Znalezienie pretekstu nie stanowi tu najmniejszego problemu.
Sędzia Martella przedłożył Agcy 8 listopada 1982 r. album zawierający 56 ponumerowanych zdjęć obywateli bułgarskich, który - jak później ustalono - przygotowany został przez pracowników włoskiego wywiadu. Zamieszczenie w nim wyłącznie fotografii Bułgarów automatycznie kierowało podejrzenia tylko na ten kraj, co jest w śledztwie niedopuszczalne. Agca wskazał ponadto łatwe do zapamiętania numery, tj. 1, 2, 20, wymieniając kolejno: "Kolew", "Bajramicz" i "Petrow". Sędzia śledczy poinformował go wówczas, że jest to Ajwazow, Antonow i Wasilew, terrorysta bowiem nie znał ich nazwisk, ani nie wiedział, gdzie pracują. Zagmatwał się już na samym początku zeznań, co nie przeszkadzało mu później w śledztwie i na procesie utrzymywać, że dzwonił do Antonowa do biura, co mógł uczynić tylko, gdyby oprócz pseudonimów znał jednocześnie nazwiska Bułgarów. W wywiadowczej konspiracji rzecz nie do pomyślenia. Gdy pokazano mu zdjęcie Antonowa, nie wiedział, iż jest on pracownikiem Bałkan Air.
Skoro już jesteśmy przy nazwiskach, warto dodać, że zachodnie służby specjalne wykazały w tej sprawie pewną nieporadność. Aby wymysły Agcy uczynić bardziej prawdopodobnymi, trzem Bułgarom nadano pseudonimy. O ile pierwsze dwa, tj. "Kolew" i "Petrow", są istotnie nazwiskami bułgarskimi, to już z "Bajramiczem", rzekomym pseudonimem Antonowa, się nie powiodło. Końcówka jest rosyjska, ale pierwszy człon - "Bajram" - oznacza święto muzułmańskie, a więc jest raczej pochodzenia tureckiego.
Ślad bułgarski starano się także umocnić na procesie opowieścią o tajemniczej ciężarówce, oczekującej na zamachowca w ambasadzie bułgarskiej 13 maja 1981 r. Agca konfabulował, iż po zamachu i wywołaniu popłochu eksplozją ładunków wybuchowych w jego najbliższym otoczeniu, miał zbiec do stojącego w pobliżu samochodu z Bułgarami. Ci zaś mieli go podwieźć pod ambasadę, gdzie czekał nań - z przygotowaną kryjówką - gotowy do odjazdu bułgarski TIR. Taka ciężarówka rzeczywiście wyruszyła z Rzymu do Sofii 13 maja o godz. 19.30.
Wersję z TIR-em prokurator uzupełnił informacją, iż Bułgarzy domagali się przeprowadzenia odprawy celnej tego samochodu wyjątkowo przed ich ambasadą, tak by nie musiał być jeszcze przetrzymywany na granicy. Obrona jednak wykazała, że nie było w tym nic wyjątkowego, bowiem już wielokrotnie korzystano z takiej odprawy, praktykowanej zresztą przez ambasady na całym świecie. Uporano się również z kolejnym argumentem, jakoby miał to być w ogóle pierwszy kurs TIR-a na trasie Sofia - Rzym - Sofia w tym roku, ponieważ ustalono, że odbył ich już kilka. Nie było też nic sensacyjnego w fakcie, że odjechał akurat 13 maja. Bułgarzy - co potwierdzili włoscy celnicy - mieli ruszyć dzień wcześniej, lecz formalności celne i decyzja o dodatkowym ładunku opóźniły wyjazd. Ajwazow, który był odpowiedzialny z ramienia ambasady za odprawę, poparł to odpowiednią dokumentacją, a jego obecność przy całej tej procedurze zapewniała mu ponadto niezbite alibi. Będąc w ambasadzie, nie mógł być zarazem tego dnia - jak twierdził zamachowiec - na placu św. Piotra. Data zamachu - 13 maja, ustalona została według Agcy dopiero na spotkaniu 10 maja. Uprzednio brano pod uwagę także 17 lub 20 maja. TIR był już jednak od 20 dni w drodze, nie miano z nim kontaktu i nie było wiadomo, kiedy dokładnie dotrze do Rzymu, bo rozwoził napoje po bułgarskich placówkach zagranicznych. Poza tym, mając do zrealizowania własny grafik podróży, kierowca nie mógłby przecież czekać do 17 lub 20 maja, aż Agcy powiedzie się plan zamachowy. Postój TIR-a w Rzymie 13 maja był więc czysto przypadkowy. A zatem i ten ślad okazał się nietrafiony.
Wróćmy jednak do głównych postaci drugiego procesu. Antonow to psychicznie całkiem inny człowiek niż Agca. Cichy, skromny, małomówny. Już w czasie pobytu w areszcie śledczym był bliski załamania psychicznego. Fatalne samopoczucie Antonowa pogłębiała zapewne obawa, że władze włoskie, przyglądając się bliżej personaliom podejrzanych, wpadną na trop jego agenturalnej działalności w służbie bułgarskiego wywiadu. To, że poza pracą w Balkan Air wykonywał on jeszcze inne obowiązki, ujawnili sami Bułgarzy po upadku komuny. Nie miały one wszakże, jak zapewnili, nic wspólnego z zamachem na Papieża. Ponieważ stan zdrowia Antonowa coraz bardziej niepokoił przywoływanych często do aresztu lekarzy, po dwóch latach zdecydowano przenieść go z celi więziennej do aresztu domowego. Prokurator gwałtownie protestował, lecz lekarze byli nieustępliwi. Poparł ich Trybunał Wolności - sąd orzekający tymczasowe lub warunkowe zwolnienie z więzienia na rzecz aresztu domowego. Jednakże powrót do własnego mieszkania nie spowodował poprawy kondycji psychicznej podejrzanego. Nie mógł bowiem opuszczać domu, by zaczerpnąć świeżego powietrza, a jego spokój wciąż zakłócały niespodziewane wizyty policjantów. Krewni z kraju odwiedzali go rzadko, podobnie zresztą żona, która nie mogła widywać się z nim częściej ze względu na dużą odległość. Przeważnie przychodzili doń przedstawiciele bułgarskiej ambasady. W październiku 1984 r. Antonow - zapewne zainspirowany życzliwą reakcją Papieża na list patriarchy bułgarskiego w jego sprawie - zwrócił się do prezydenta Włoch o interwencję, argumentując, iż przetrzymuje się go już przeszło dwa lata wyłącznie w oparciu o zeznania Agcy.
Włoskie ustawodawstwo antyterrorystyczne stanowi pod tym względem europejską osobliwość. Dopuszcza ono bowiem przetrzymywanie w śledztwie podejrzanego nawet do 10 lat. Odnosi się to szczególnie do podejrzenia o zabójstwo na tle politycznym, połączone z aktem terroru. W praktyce włoskiej miały miejsce liczne przypadki zwalniania ludzi dopiero po 8-9 latach śledztwa umorzonego z braku dowodów winy. Dlatego też Antonowa można było trzymać tak długo w areszcie. Praktyki te są we Włoszech przedmiotem ostrych sporów. Większość prawników opowiada się za ograniczeniem okresu śledczego, jednakże projekty w tej sprawie utknęły w komisjach parlamentarnych. Mediolański tygodnik "Panorama" pisał, że we włoskich więzieniach "prawie 25 tys. osób oczekuje nieraz całe lata, by ktoś wreszcie zdecydował o ich losie. Czas aresztu prewencyjnego dochodzi do rekordowej liczby 10 lat".
Przetrzymywanie Antonowa było więc prawnie nie do podważenia. Dzisiaj jest on człowiekiem zupełnie zapomnianym i ciężko chorym, dotkniętym także zaburzeniami psychicznymi. Po rozwodzie z żoną zamieszkał z matką i żyje w całkowitej izolacji od otoczenia. Według relacji dziennikarzy bułgarskich - to już ruina człowieka pokonującego z trudem niedostatki materialnego bytowania. Ofiarowane mu wsparcie finansowe ze strony stowarzyszenia byłych pracowników wywiadu Antonow ambitnie odrzucił.
Carl Bernstein i Marco Politi w swojej pracy "Jego Świątobliwość Jan Paweł II i nieznana historia naszych czasów" piszą, że twierdzenie, jakoby informacje o śladzie bułgarskim podsunęły Agcy służby specjalne Włoch, wyszło od adwokatów broniących Bułgarów. Taka nieścisłość nie przystoi tak poważnej publikacji. Książkę wydano przecież w latach dziewięćdziesiątych, kiedy o roli włoskich służb specjalnych w tej sprawie pisano już powszechnie jako o fakcie nie do zakwestionowania.
Początkowo w rzymskim procesie uczestniczyło około 500 akredytowanych dziennikarzy przybyłych tu za całego świata. Później jednak ich liczba bardzo szybko stopniała, i to tak dalece, że bywały dni, a nawet tygodnie, kiedy sprawozdawców na sali rozpraw można było zliczyć na palcach jednej ręki.
Proces rozpoczęty 27 maja 1985 r., przerwany 18 lipca i wznowiony 18 września 1985 r., zakończył się po 99 posiedzeniach ogłoszeniem wyroku 29 kwietnia 1986 r. Szesnastoosobowy sąd przysięgłych (w tym 6 kobiet) naradzał się nad wydaniem wyroku cały tydzień, w całkowitej izolacji od świata zewnętrznego, jak na papieskim konklawe. Wszyscy trzej obywatele bułgarscy zostali uniewinnieni "z braku dowodów winy", o co wystąpił na koniec sam prokurator, obstający uprzednio tak uporczywie przy śladzie bułgarskim. Tym samym Antonow aresztowany 25 listopada 1982 r. opuścił wreszcie więzienie po blisko trzyipółrocznym w nim pobycie. Oskarżonym tureckim wymierzono następujące wyroki:
Celebi i Celik zostali uniewinnieni (prokurator żądał najwyższego wymiaru kary - dożywocia), Bagci został skazany na trzy lata i dwa miesiące (prokurator żądał 24 lat), Agca - na rok więzienia za nielegalne posiadanie broni. Zarówno obrońcy Bułgarów, jak i adwokat Turków zapowiedzieli rewizję od wyroku. Strona bułgarska za pośrednictwem adwokata Antonowa złożyła odwołanie, domagając się zastąpienia formuły "uwolnieni z braku dowodów winy" stwierdzeniem o całkowitej niewinności. Jednakże Rzymski Sąd Apelacyjny na mocy orzeczenia z dnia 27.12.1987 r. podtrzymał wyrok pierwszej instancji.
W przeddzień dziesiątej rocznicy strzałów na placu Św. Piotra 12.5.1991 r. niemiecka katolicka agencja prasowa KNA podsumowała drugi proces następująco: "Nie znaleziono dowodów potwierdzających hipotezę o udziale w zamachu wschodnich wywiadów z Bułgarami na czele, jak również nie znaleziono dowodów istnienia śladu tureckiego w postaci zamachowego spisku ze strony »Szarych Wilków«". Jonathan Vankin zaś stwierdził, że "długo oczekiwany proces Bułgarów stał się czymś w rodzaju upokorzenia dla zwolenników teorii czerwonego spisku."
Kiedy rozpoczynał się proces przeciwko zakulisowym sprawcom zamachu, okrzyknięto go z miejsca procesem stulecia, kiedy się zaś skończył - uznano go kompromitacją stulecia.
* * *
Niedługo potem w 1986 r. otwarto trzecie śledztwo, obejmując nim dwunastu Turków podejrzanych mniej lub bardziej o współudział w zamachu. Do 1995 r. śledztwem kierował sędzia Ferdinando Imposimato, później zaś jego zastępca Rosario Priore - równie jak Imposimato przekonany o prawdziwości śladu bułgarskiego. Do rozwiązania zagadki zamachu śledztwo to nie przyczyniło się jednak w żadnym stopniu. Toteż parlament włoski najwidoczniej rozczarowany jego jałowością, wypowiedział się przeciwko kontynuowaniu dochodzenia, w związku z czym śledztwo ostatecznie zamknięto 30 czerwca 1996 r.
Większa dawka top secret