Uważam Rze - 2012-04-23
Rafał A. Ziemkiewicz
Jak zostać pisarzem w III RP
Coś tam trzeba napisać i wydać, jednak sukces w
mniejszym stopniu zależy od tego, co i jak się napisało. Najważniejsze, by
dzieło w osiągnięciu sukcesu nie przeszkadzało.
Jest rzeczą łatwą, nietrudno dowieść
Napisać sztukę, film albo powieść
Trzeba znać tylko pewne sposoby
Które stosują pewne Osoby...
Tak zaczynał się "odwilżowy" wierszyk Jerzego Jurandota, w którym satyryk
udowadniał, że socrealistyczną fabułkę ułożyć może każdy, i prezentował służące
temu "sposoby znane, pewne, bez lipy, z których się rodzą trzy główne typy" (o
odbudowie, o fabryce i o elektryfikacji wsi).
Pół wieku temu uchodzić za pisarza było oczywiście znacznie większą pokusą niż
teraz, ale i dziś, choć prestiż tego zawodu podupadł, wciąż nie brak ludzi,
którym marzą się literackie laury. Ponieważ w czasach sprawiedliwości społecznej trudno się godzić,
by realizację marzeń udaremniała komuś przyczyna tak od niego niezależna, jak
brak tzw. iskry bożej, pozwolę sobie tutaj wzorem dawnego satyryka przedstawić
na użytek zainteresowanych kilka porad.
Uwaga na goryla!
Oczywiście, adresuję je do tych, którzy nastawiają się nie tyle na mierzoną
nakładami "popularkę", co na zdobycie uznania kulturalnych salonów, pochwały w
"Gazecie Wyborczej" i "Polityce", zaproszenia do programów Kazi
Szczuki albo Romana Kurkiewicza, a w dalszej perspektywie stypendium twórczego
jednego z miast i nominacji
do Nike. Nic nie zniweczyłoby szansy na taki sukces skuteczniej niż otrzymanie
etykiety "PiS-owca". Dlatego pierwsza, podstawowa zasada, o której musi pamiętać
kandydat na pseudomodernistę (jeśli termin ten nie jest dla czytelnika jasny,
proszę o chwilę cierpliwości) brzmi: uważać na goryla. Uważać, żeby go
przypadkiem nie zauważyć. Kto zauważy, ten spada w obieg PiS-owskich gazet,
salek parafialnych i klubów "Gazety Polskiej".
O jakiegoż znowu goryla chodzi? O tego z groteski Stanisława Lema "Opowieść
Drugiego Odmrożeńca" (w: "Edukacja Cyfrania", tom "Maska"), zwięźle i poglądowo
przedstawiającej życie intelektualne tzw. Polski Ludowej pod figurą orkiestry.
Orkiestra próbuje grać, ale pośród muzyków rozrabia goryl. Przewraca krzesła i
instrumenty, depcze po stopach, czka, śmierdzi, a od czasu do czasu
chwyci skrzypka czy oboistę i pożre z mlaskaniem. Więc muzycy co i raz gubią
rytm, fałszują, dyrygent krytykuje ich surowo, król mecenas żali się
rozdzierająco, że tacy muzycy mu się trafili, co wciąż nie potrafią osiągnąć
upragnionej Harmonii. Wreszcie w ramach odnowy wszyscy zaczynają radzić, co by
tu zrobić, co zmienić, co w orkiestrze szwankuje, ale oczywiście nic z tego
gadania nie może wyniknąć, skoro o gorylu nikt nie wspomni, by samemu zaraz nie
poczuć jego łapy na karku.
Właściwie zasadnicza różnica między literaturą III RP a
literaturą PRL sprowadza się tylko do tego, iż powodem, by nie zauważać goryla i
gromko odcinać się od takich, którzy by go zauważali, niekoniecznie musi być
strach. Minione dwudziestolecie dowiodło, że równie dobrym powodem może być
chęć, by zasłużyć na banana.
"Współczesne przypadki"
Sytuacja, w której pierwszym warunkiem zdobycia literackiej wielkości jest
niedostrzeganie rzeczywistości za oknem, ma w Polsce długą i sławną tradycję.
Jej najbardziej znanym świadectwem jest oczywiście scena VII aktu I "Dziadów
części III" Adama Mickiewicza, zwana potocznie od miejsca akcji Salonem Warszawskim. W scenie
tej między innymi sportretowani przez Mickiewicza w łatwy do identyfikacji
sposób wybitni literaci jego epoki odpowiadają na pytanie młodej damy, dlaczego
nie chcą pisać o policyjnych represjach, cenzurze, kręcących się wszędzie
szpiclach i innych patologiach Królestwa Polskiego. Wyjaśniają jej, że nie są to tematy godne prawdziwej
literatury. Ta wymaga "poloru" (jak wtedy nazywano "glamour"),
dworskiego szyku i "mitologiji". "Współczesne przypadki" po prostu nie nadają
się na literaturę; "niech je stary Niemcewicz w swe szpargały wsadzi".
Tę pisarską postawę Maurycy Mochnacki nazwał "pseudoklasycyzmem" i nazwy tej
używano w polskim literaturoznawstwie przez wiele pokoleń, a dopiero w ostatnich
dziesięcioleciach uznano ją za niestosowną (prawdopodobnie dlatego, że pogląd na
literaturę, który wyraża, zanadto godzi także we współczesny salon). "Pseudo",
bo jak zauważał Mochnacki, to, co dla prawdziwego klasycyzmu było żywe, pod ręką
naśladowców jest tylko martwym kamieniem, z polerowania którego nic już nie
wynika. Co zaś najważniejsze, owo skupienie na wzorcach z innych czasów i innych
kultur czyniło produkowaną przez pseudoklasycystów literaturę niepotrzebną
narodowi, w języku którego powstawała, co zdaniem czołowego krytyka wschodzącego
romantyzmu skazywało tę pisaninę na odrzucenie i zapomnienie.
Z perspektywy prawie 200 lat, które od tych czasów minęły, nie widać, że
rozumowanie Mochnackiego miało pewną zasadniczą słabość. Adresatem literatury,
przynajmniej tym decydującym o uznaniu, nie jest jakiś abstrakcyjny "naród",
który romantycy na dobrą sprawę zamierzali dopiero stworzyć na bazie "ludu".
Pisanie dla ludu było o tyle mało kuszące, że lud wtedy raczej nie czytał i
nawet jeśli jakaś książka trafiła pod strzechy, to raczej nie użyto jej tam
zgodnie z nadziejami autora. W swoim pokoleniu Mochnacki, Mickiewicz czy
Goszczyński skazywali się swą postawą na dość niszowe czytelnictwo różnego
rodzaju podobnych sobie podchorążych, wiejskich nauczycieli, drobnych
oficjalistów i temu podobnych "pracowników umysłowych", czyli rodzącej się
inteligencji, mającej stać się elitą polskiego życia umysłowego dopiero w
przyszłości.
Ale by odnieść literacki sukces, trzeba było w tamtych czasach trafić do
istniejącej literackiej publiczności, czyli do elity ziemiańskiej, a ta
kierowała się gustami i wskazaniami wykpiwanego przez romantyków salonu. Jak
najbardziej zgadzała się z nim, że "o smaku, wielkości i sławie" rozstrzyga Dwór
(którego z wiadomych przyczyn nie mogło być w Warszawie, więc był w stolicy
zaborczej) i ponieważ Dwór tak rozstrzygnął, chciała "mitologiji" właśnie,
sielanek, opowieści spoza czasu i przestrzeni, a nie "współczesnych przypadków".
I to jest podstawowy wybór, jaki i dziś stoi przed kandydatem na polskiego
pisarza. Jeśli marzą ci się laury kiedyś tam, jeśli wolisz mieć żywo twoją
twórczością przejętych czytelników w klubach oszołoma niż chwalących zdawkowo
bez czytania, ale wśród elity, niniejsze porady nie są dla ciebie. Jeśli jednak
chcesz sukcesu szybkiego, medialnego i nie martwi cię, że po jego skonsumowaniu
możesz zostać zapomniany równie szybko jak Andrzej Szczypiorski (kto jeszcze
wie, kto zacz?), to stylistyka pseudomodernistyczna stanowi wybór oczywisty.
Mowa ojczysta niechaj będzie zawiła
Nawiasem mówiąc, wbrew powszechnemu mniemaniu rok 1989 nie dokonał żadnego
przełomu w polskiej literaturze. Można było odnieść takie wrażenie, śledząc
rynek i recenzenckie bieżączki, parę nazwisk zupełnie zniknęło, parę się
pojawiło. Ale w przyszłych podręcznikach literatura późnej PRL i III RP będzie
zapewne traktowana jako całość. I raczej nie zajmie w nich wiele miejsca (to
także analogia do Królestwa, którego liczni wielcy literaci nie zapisali się
niczym; w podręcznikach Mickiewicz następuje bezpośrednio po Krasickim i
Naruszewiczu). Wynika to z ważnego dla nas faktu, że strategie niedostrzegania
goryla, wyprodukowane w PRL, po roku 1989 się nie zmieniły.
Jedną z najważniejszych zasad, chętnie przejętą przez pseudomodernizm, jest
sprowadzanie literatury do kwestii formy, a
przede wszystkim języka. To tak, jakby malarz malował nie po to, żeby namalować,
ale by użyć farb. Albo jakby budować dom nie do zamieszkania, ale dla
nowatorskiego zastosowania dwuteowników, belek nośnych i innych elementów
konstrukcyjnych, ot, by zaskoczyć poziomymi schodami albo kolankiem rury
blokującym drzwi.
Skupienie na eksperymentach i poszukiwaniach formalnych, na kręceniu narracją
dla kręcenia narracją, formułowanie nowych kodów i metajęzyków ma ogromne
zalety. Kiedy pisze się jasno i prosto, szalenie trudno ukryć, że nic w tym
pisaniu nie ma. Każdy zobaczy, zrozumie, i wzruszy ramionami. Kiedy nic
wyrozumieć nie można, czytelnik od razu nabiera szacunku, a krytyk obawy, że
może jakiejś niezwykłej głębi nie zauważył, i jeśli mu to zostanie wytknięte,
skompromituje się. Więc na wszelki wypadek krytyk woli pochwalić, a czytelnik
nie przyzna się, że tak chwalonej książki nie jest w stanie
zmęczyć. Potraktuje ją jako bibelot, którego obecność na półce świadczy, że jest
on inteligentem.
"Mowa ojczysta niechaj będzie prosta", pisał noblista, którego oczywiście należy
gorliwie okadzać, ale komu marzy się literacki sukces w czasach pseudomodernizmu,
musi stosować jego wskazanie na odwrót.
Cudze zmartwienia
Strategia "eksperymentów" stanowi prostą kontynuację strategii tzw. głównego
nurtu literatury późnego PRL (wtedy ujmowanej w haśle "Bastylia jest w języku").
Inny sposób na niezauważanie goryla wypracowała w tamtym czasie kultura
popularna. Można rzec, iż dziś jest on nawet jeszcze skuteczniejszy niż wtedy.
Istota sprawy leży w tym, że choć w czasie późnego PRL metropolią oficjalnie
pozostawała Moskwa, tak naprawdę stopniowo stawał się nią Zachód. Rosji Polacy się boją, ale w
najmniejszym stopniu im ona nie imponuje, wręcz przeciwnie, natomiast wobec
Zachodu mamy głęboki kompleks niższości, zarówno wtedy, jak i teraz.
Bycie "zachodnim" zapewnia więc automatycznie ów polor, który decyduje o smaku,
piękności i sławie, i to jest fantastyczna okoliczność, bo przecież na Zachodzie
goryla nie ma! Zachód ma swoje problemy, które nie są naszymi, i zajmując się
tamtymi problemami, podejmując je mocno i odważnie (bo co za taką odwagę grozi,
tutejszym to dynda) załatwia się za jednym zamachem dwie ważkie sprawy:
nadążając za najmodniejszymi wzorcami, skutecznie oddala się od "nieliterackich"
spraw własnego podwórka.
Należy więc uważnie śledzić, co modne jest w literaturach zachodnich, i tym
właśnie tematom poświęcać maksymalną uwagę. Z tą samą empatią, z jaką mistrzowie
pseudoklasycyzmu rozważali dramaty mitologiczne, nie dostrzegając dramatów za
oknem, skupiać się należy na kwestiach genderu, emancypacji, krwiożerczości
kapitalizmu, praw zwierząt etc. Odpowiedni wybór tematu to już połowa sukcesu -
przykład faceta, którego miałkie narzekania, że nie chce mu się chodzić do
pracy, zdobyły sławę jako "literatura antykorporacyjna", dowodzi, iż samo
pisanie ma już znikome znaczenie.
Strategia naśladowania ma pewną zasadniczą wadę. W naszym kraju o prawdziwym
sukcesie może mówić tylko ten, kto może pochwalić się (nawet cokolwiek
naciągając), że odniósł sukces na Zachodzie. Ale na Zachodzie mają dość
własnych, oryginalnych dzieł dotyczących genderu, emancypacji mniejszości
seksualnych etc. i trudno się dziwić, że nie interesują ich podróbki z
prowincjonalnego kraju. Nawet dokładanie do wydania zagranicznego z pieniędzy
polskich podatników niewiele tu może pomóc, zresztą na to liczyć mogą tylko ci,
którzy już się w salonie zakorzenili, a nie dopiero do niego aspirują.
Donoś na Polskę
Ale jest sposób, by temu zaradzić, wskazany niegdyś przez wspomnianego już
Andrzeja Szczypiorskiego, który wysoką pozycję w kraju zawdzięczał powodzeniu w
Niemczech, a powodzenie w Niemczech zawdzięczał napisaniu powieści o
Holocauście, w której w imieniu Polaków ofiarnie wziął na nas część winy za tę
zbrodnię. Obecnie śladami Szczypiorskiego raźno postępuje Andrzej Stasiuk, który
jako felietonista prasy niemieckiej demaskuje w niej Polaków jako osobników
notorycznie niedorobionych i na dodatek chodzących na pasku Ameryki.
Naśladowców, spieszących ku Europie z donosami na kraj, w którym mieli
nieszczęście się urodzić, i strasznie się z tym męczą, jest jednak bardzo wielu.
Tak wielu, że donosy te, zwłaszcza że szyte według jednego wzoru, iż Polacy to
ciemni, nietolerancyjni katolicy, biją dzieci, nie obsługują Żydówek etc., jakby
się już Europie przejadły, podobnie, jak po krótkiej fali popularności przestały
się tam sprzedawać wyroby polskiej tzw. prozy korzennej, zaświadczającej o
odwiecznej niemieckości tzw. ziem odzyskanych. Niemcy wprawdzie wciąż dają za to
granty i stypendia (większość gwiazd polskiego pseudomodernizmu, jak ujawnił
swego czasu lewicowy i salonowy tygodnik "Polityka", utrzymywana jest przez
podatnika niemieckiego), ale jakby z coraz mniejszym entuzjazmem.
Pisanie o tym, że Polacy są brudni, głupi, zacofani i nietolerancyjni, nawet
jeśli przestało być sposobem na sukces eksportowy, pozostaje nadal najlepszym
sposobem na dobre recenzje. Oczywiście pisanie nie, że wszyscy Polacy tacy są,
ale tylko ci, którzy głosują na PiS, słuchają Radia Maryja i są ze wsi.
Zaspokaja się w ten sposób wielką potrzebę wyparcia się słomy w butach, typową
dla rzeszy półinteligentów kibicujących salonom i oklaskujących wskazywanych
przez nie intelektualistów.
Celebrytą być
Najskuteczniejsza z pseudomodernistycznych strategii pisarskich jest niestety tą
najmniej dostępną debiutantom. To strategia glamour, czyli pisanie celebryckie.
Nie mam tu na myśli książek sygnowanych nazwiskami Cichopek czy Ibisz, ale na
przykład "Good Night Dżerzi" Janusza Głowackiego, o której sprzedaży zadecydował
fakt, że pisarz celebryta, znany z licznych wywiadów dla "Vivy!" i podobnych pism, napisał
powieść o innym pisarzu celebrycie, równie dobrze znanym czytelnikom tychże
pism. Powtórce książki celebryty Głowackiego o celebrycie Wałęsie z trzecim
jeszcze celebrytą, Wajdą w tle, też można wróżyć sukces. Ale i tu trzeba spełnić
dodatkowy warunek: proza "glamour" musi być doskonale wyprana z literackich
właściwości, sklejona ze sterylnie wypreparowanych z kolorówek klisz i banałów.
Mająca z pozoru wszelkie dane na porównywalny sukces powieść Manueli
Gretkowskiej "Trans" aż tak dobrze się nie sprzedała. Po części zapewne dlatego,
że Andrzej Żuławski ma mniejszą siłę promocyjną od Kosińskiego, a USA od
Francji, ale chyba przede wszystkim z tego powodu, iż była książką zbyt
literacką.
Można oczywiście popracować nad tym, by samemu stać się celebrytą... Byle tylko,
przede wszystkim, nie zapomnieć o zasadzie najważniejszej: że jakkolwiek, aby
uchodzić za pisarza, coś tam trzeba napisać i wydać, to jednak sukces w
mniejszym stopniu zależy od tego, co i jak się napisało. Pisać należy tak, aby
dzieło w osiągnięciu sukcesu nie przeszkadzało. Jeśli autor takiego
przezroczystego dzieła zasiądzie w odpowiednich komitetach, kogo trzeba poprze,
z kim trzeba się zaprzyjaźni i gdzie trzeba wystąpi, półinteligencki target,
żądny poświadczenia swej przynależności do "ludzi na pewnym poziomie", kupi.
Zapewne nie przeczyta, ale grunt, że kupi i uwierzy w wybitność. Nietrudno
dowieść, że ten cel może osiągnąć każdy, bez względu na posiadany lub
nieposiadany talent. Trzeba znać tylko pewne sposoby, które stosują właściwe
osoby...
"Salon" i "antysalon" w III RP