Janusz G³owacki

fragmenty ksi±¿ki "Z g³owy"

 

 

Zanim postanowi³em zostaæ pisarzem, wykona³em jedyn± rzecz, która mi siê wydawa³a m±dra. Poszed³em na ulicê Mokotowsk± do baru Przechodniego.

W Trójk±cie Bermudzkim

Bar Przechodni by³ po³o¿ony mniej wiêcej naprzeciwko Hybryd, nocnego klubu studenckiego, ale tylko teoretycznie. Na bramce sta³ tam obecnie znany producent filmowy, który wpuszcza³ za dychê wszystkich: uczennice, badylarzy, cinkciarzy, aktorki, piosenkarzy, tajniaków i czternastoletni± Ewuniê, która na pytanie ojca: "Czy ty aby, córeczko, za wcze¶nie nie zaczynasz?", odpowiada³a: "Tatusiu, ja ju¿ zaczynam wychodziæ z obiegu". A kiedy ojciec zacz±³ zamykaæ j± na klucz, ¿eby odrabia³a lekcje, po jego zawi±zanych w linê krawatach spuszcza³a siê przez okno na ulicê. Bez problemu uchodzi³ za studenta piêædziesiêcioletni utracjusz rotmistrz Andrzej Rzeszotarski, przepuszczaj±cy tajemniczego pochodzenia pieni±dze i zajmuj±cy pierwsze miejsce na nieoficjalnej wtedy li¶cie najbogatszych Polaków. Za rotmistrzem snu³ siê jak cieñ eseista i aktor Adam Pawlikowski, nazywany Dudusiem, którego szlachetny profil, znany z filmu "Popió³ i diament", przyci±ga³ dziewczyny i u¶wietnia³ zabawy Rzeszotarskiego w jego wytapetowanym piêæsetkami mieszkaniu. Rotmistrz mia³ czerwonego d³ugiego forda z odkrywanym dachem i olbrzymiego kierowcê o ksywce Ceg³a. Jak duch z lepszego ¶wiata przesuwa³ siê tym fordem po Nowym ¦wiecie, wzbudzaj±c rozpaczliw± têsknotê i zazdro¶æ nas, studiuj±cych nêdzarzy.

W Hybrydach rozpoczyna³ d³ug± noc opêtany, jak gracz Dostojewskiego, mani± hazardu kapitan S³u¿by Bezpieczeñstwa, postrach pokerzystów, bo kiedy przegrywa³, wyci±ga³ rewolwer i zabiera³ siê ca³kiem konkretnie do pope³niania samobójstwa. Natychmiast pocieszano go i wrêczano przegran± kwotê. Nie trzeba by³o wiele wyobra¼ni, ¿eby przewidzieæ, czym by siê skoñczy³o dla graj±cych znalezienie w mieszkaniu cia³a oficera s³u¿b specjalnych. Jednym s³owem, w Hybrydach by³o interesuj±co.

Tak wiêc naprzeciwko Hybryd by³ bar Przechodni, w którym nabiera³o siê si³ do tañca. Po tej samej, co bar, stronie Mokotowskiej, piêædziesi±t kroków w lewo, w stronê placu Zbawiciela, znajdowa³a siê przychodnia skórno-weneryczna. W Hybrydach siê pi³o, ale tylko piwo, wino i tañczy³o najpierw rock and rolla, a potem twista. Na ¶cianach solidarnie wypisywano flamastrami spostrze¿enia o prowadzeniu siê i aktualnym stanie zdrowia kole¿anek ze studiów, m³odziutkich gwiazdek teatru, filmu i estrady, a tak¿e panienek z miasta. Z informacjami tymi rozs±dek nakazywa³ siê zapoznaæ przed wyznaniem swojej wybrance mi³o¶ci. Na przyk³ad ostrze¿enie: "Paszcza - dodatnia" czy "Dolores - niepewna" powinno dawaæ do my¶lenia. Oczywi¶cie wiadomo, ¿e zawsze znajd± siê ludzie g³usi na wszystkie przestrogi, jakie daje nauka, zw³aszcza po wizycie w barze Przechodnim, gdzie piwo ³ama³o siê czyst± wyborow±. W takim wypadku jedynym wybawieniem okazywa³a siê przychodnia. Trójk±t Hybrydy - bar Przechodni - przychodnia nazywany by³ przez bywalców Trójk±tem Bermudzkim. Zdarza³o siê, i to czêsto, ¿e ludzie tam wpadali i znikali na ca³e lata. To w³a¶nie, po opisanym wy¿ej gwa³townym zawodzie mi³osnym, sta³o siê moim udzia³em.

W przychodni zanika³y podzia³y klasowe i zawiera³o siê ciekawe znajomo¶ci. Obok m³odych zranionych w uczuciach romantyków, a tak¿e mê¿czyzn bez zasad i kobiet bez z³udzeñ z tak zwanej inteligencji, sta³ymi go¶æmi byli przedstawiciele ¶rodowisk robotniczych, którzy namowy przepracowanej lekarki zachêcaj±cej do u¿ywania prezerwatyw zbywali argumentami ekonomicznymi: "Prezerwatywy kosztuj±, a wy leczycie za darmo". Tam te¿ pozna³em Jana Himilsbacha. Jeszcze nie gra³ i nie pisa³, tylko opowiada³. Akurat wtedy o tym, jak pewna panienka odradza³a mu, po kole¿eñsku, posuniêcie siê z ni± za daleko, informuj±c, ¿e ma syfa.

- Odpowiedzia³em jej - stwierdzi³ Janek - nic nie szkodzi. Jestem mê¿czyzn±.

- I co, z³apa³e¶? - zainteresowa³ siê który¶ z pacjentów.

- A jak! - odpowiedzia³ z dum±.

Kiedy odzyska³em przytomno¶æ, okaza³o siê, ¿e w miêdzyczasie wyrzucono mnie ze Szko³y Teatralnej, biega³em na wiece w 1956 roku, studiowa³em historiê, a potem przenios³em siê na polonistykê, napisa³em u Jana Kotta pracê o dramatach Przybyszewskiego, zacz±³em trenowaæ boks, najpierw w Gwardii, a potem w Kolejarzu, czyli Polonii, w hali przylegaj±cej do wydawnictwa PIW oraz zosta³em krytykiem teatralnym.

Mój bohater z czasów Trójk±ta, rotmistrz Rzeszotarski, skoñczy³ jeszcze gorzej. Zmieni³ siê jaki¶ chroni±cy go uk³ad milicyjno-polityczny i w³adza wziê³a siê za niego. Straci³ wszystko. Jeszcze przez parê lat w starej marynareczce i wytartych spodniach uczy³ w szkole geografii. Potem wyskoczy³ przez okno z pi±tego piêtra. W ten sam sposób po¿egna³ siê z ¿yciem Adam Pawlikowski, zapl±tany w jakie¶ afery ze s³u¿bami specjalnymi i doprowadzony do ob³êdu. O tym sobie przypominam, kiedy ogarnia mnie nostalgia za PRL-em, czyli m³odo¶ci±. >>Jerzy Karaszkiewicz - S³odkie lata<<

A w Przybyszewskim podoba³o mi siê, ¿e póki by³ zdrowy, silny i wykañcza³ swoj± pierwsz± ¿onê Dagny, kobiety w jego sztukach to by³y potwory i si³a fatalna. Pó¼niej zestarza³ siê, rozpi³, o¿eni³ z Jadwig± Kasprowiczow±, której siê ba³, bo go bi³a. I od tej pory kobiety w jego sztukach zaczê³y symbolizowaæ szczê¶cie, rado¶æ i wyzwolenie. Ta ludzka strona jego pisarstwa bardzo mnie ujê³a.

Niewierna Klaudia

Z mroków Trójk±ta Bermudzkiego na Mokotowskiej wy³ania siê wspomnienie czystego uczucia mi³o¶ci do niewiernej Klaudii. Chwilê przedtem, a mo¿e trochê pó¼niej, rzuci³a mnie prze¶liczna modelka Anna Maria, o której i dla której napisano piosenkê "Anna Maria smutn± ma twarz", a chóry dzieciêce ¶piewa³y j± na festiwalu w Sopocie.

Otó¿ Anna Maria w samym rozkwicie naszej mi³o¶ci otrzyma³a zaproszenie do modelowania w Mediolanie. I ¶wietnie pamiêtam wzruszaj±c± jak w filmie "Casablanca" scenê naszego po¿egnania na lotnisku.

- Ty, Anno Mario, ju¿ do mnie nie wrócisz - mówi³em przez ³zy. - Wyjdziesz tam za m±¿.

A ona pociesza³a mnie:

- Nie martw siê, ukochany. Kto by tam chcia³ siê ze mn± o¿eniæ. Wszyscy mnie przelec± i wrócê do ciebie.

Nie wróci³a. To by³ okres historyczny, kiedy szczytem kariery dla panienek z dobrych domów mieszkaj±cych na Saskiej Kêpie i ¯oliborzu by³o wyj¶cie za m±¿ za cudzoziemca. O tych, którym siê uda³o, kole¿anki mówi³y z podziwem i zazdro¶ci±: "Wysz³a za m±¿ za Francuza". Niewa¿ne by³o, co ten Francuz, W³och, Anglik czy Niemiec robi³, kim by³ i jak wygl±da³. Wszystko, co siê odbywa³o za granic±, by³o wspania³e, bo ma³o dostêpne - albo z powodu braku pieniêdzy na wyjazd, albo problemów z dostaniem paszportu. Albo jednego i drugiego.

Jak wiadomo, pozwolenie na wyjazd z kraju dostawali g³ównie ci, którym siê w Polsce podoba³o. Natomiast zgodnie z niekonwencjonaln± logik± - tych, którym siê nie podoba³o i nie chcieli tu ¿yæ, nie wypuszczano. Janusz Szpotañski pisa³ szereg odwo³añ od odmownych decyzji paszportowych, uzasadniaj±c je tak, ¿e skoro jest paso¿ytem, to w dobrze pojêtym interesie pañstwa powinno siê go wypu¶ciæ, ¿eby móg³ paso¿ytowaæ na ciele innego, na dodatek wrogiego kraju. Ale to MSW nie przekonywa³o.

W takich okoliczno¶ciach narodzi³a siê niezrozumia³a w tak zwanym wolnym ¶wiecie legenda polskiej stewardesy, ¶licznej dziewczyny w niebieskim mundurze z przyszpilonymi srebrnymi skrzyde³kami, która sobie codziennie jak gdyby nigdy nic wstawa³a rano, bra³a prysznic, oblewa³a siê chanelem numer piêæ, przefruwa³a nad granicami, l±duj±c, powiedzmy, w Pary¿u albo innym Londynie. Jak akurat mia³a chêæ co¶ sobie przemyciæ, to sobie przemyci³a, a jak nie - to nie. Wszystkie najwarto¶ciowsze dziewczyny, które mia³y dobrze w g³owie pouk³adane, garnê³y siê do tego zawodu, tak jak teraz do "Idola" czy innego "Big Brothera".

Posiadanie takiej w³a¶nie narzeczonej - stewardesy - by³o czym¶ wspania³ym, bo dawa³o szansê mo¿e nie tyle wstêpu, co wsadzenia g³owy za szlaban. Napicia siê Johnny Walkera, zapalenia camela i wymiany wody koloñskiej marki Derby na Yardleya. A do tego jeszcze dochodzi³y regularne przyjemno¶ci, jakie przynosi odwzajemnione uczucie.

Niewierna Klaudia nie nale¿a³a do elitarnej rasy stewardes. Pracowa³a w ambasadzie argentyñskiej jako pe³nowarto¶ciowa sekretarka, przyjmuj±c telefony, i to te¿ by³o nie¼le. Bo przecie¿ ka¿dy frajer co¶ tam wiedzia³ o Pary¿u z filmów z Gerardem Philipe'em czy Marin± Vlady albo chocia¿ z ksi±¿ki Remarque'a "£uk triumfalny". Ale Argentyna - to dopiero uruchamia³o wyobra¼niê. Nie przypadkiem m³odzie¿ na Targowej, Brzeskiej i Z±bkowskiej wieczorami ¶piewa³a têsknie w barze Pod Cyckami "Nie ma to jak w Argentynie, sznur kondomów rzek± p³ynie".

Jestem pewien, ¿e niewierna Klaudia kocha³a mnie bardziej ni¿ pierwszego sekretarza ambasady argentyñskiej, attache kulturalnego ambasady francuskiej i rajdowego kierowcê, których w tym czasie równie¿ obdarza³a uczuciem. Tyle ¿e by³a uczciw± dziewczyn± i powa¿nie my¶la³a o przysz³o¶ci. Praca w ambasadzie, któr± dosta³a dziêki koneksjom ojca zatrudnionego tam na stanowisku kierowcy, nie gwarantowa³a przysz³o¶ci. A ja poza entuzjazmem nie mia³em wiele do zaofiarowania.

Je¿eli Klaudia zgadza³a siê odwiedziæ mnie w czwartek albo pi±tek po pracy w mieszkaniu na Bednarskiej, bo tylko czwartki albo pi±tki trzyma³a dla mnie wolne, to ju¿ po chwili na korytarzu przed drzwiami mojego pokoju dudni³y kroki ojca, który odpowiednio g³o¶no informowa³: "Nie pozwolê na burdel w moim domu po godzinie dwudziestej drugiej". Pozostawa³ s³abo zaro¶niêty Ogród Saski, przepe³niony na dodatek grupami kochaj±cych inaczej, którzy po nocach kusili przystojnych wartowników pilnuj±cych Grobu Nieznanego ¯o³nierza piêæsetz³otowymi banknotami. I lepszy pod wzglêdem zadrzewienia park Skaryszewski, w którym moje przeplatane pieszczotami zapewnienia, ¿e jako pe³noprawny nauczyciel jêzyka polskiego zakupiê dla nas willê na Korsyce, przerywane przez kr±¿±cego w pobli¿u ekshibicjonistê-d¿unglarza, nie brzmia³y przekonuj±co.

Mniej wiêcej w tym czasie albo trochê wcze¶niej wybudowano w Warszawie Grand Hotel na Kruczej, niedaleko biura paszportowego i tajnego burdelu na Ho¿ej pod dziewi±tym, na drugim piêtrze. A na najwy¿szym piêtrze Grandu otworzono elegancki nocny lokal z dancingiem, który nazwano Olimp. Bawili siê tam co wieczór cudzoziemcy, badylarze i "eleganckie kobiety z miasta ulic", a wej¶cie bez odpowiedniego powo³ania siê by³o w ogóle niemo¿liwe.

Otó¿ Klaudia mia³a prawo rezerwowania stolika dla argentyñskiej ambasady. I w ten sposób ju¿ w wieku lat dziewiêtnastu w po¿yczonych od ojca czeskich dziurkowanych butach, którymi na pró¿no kusi³ pani± Krystynê, i nabytej na ciuchach marynarce w czarno-bia³± kratkê znalaz³em siê na Olimpie.

Fiodor Dostojewski, opisuj±c sk±pca, przedstawia³ go zwykle w chwili dzikiej rozrzutno¶ci. Ja by³em sk±pcem i nêdzarzem, ale Olimp i niewierna Klaudia uderza³y mi do g³owy. W jeden wieczór przepuszcza³em wszystko, co zarobi³em na szlaku handlowym oraz na recenzjach z "Dziadów", "Wesela" i "Nie-Boskiej komedii". Nastêpnego dnia rankiem, kiedy s³oñce zagl±da³o do okien, zamiast rozwa¿aæ, sk±d wziê³o siê tajemnicze "s" w s³owie "wszystek", ¿ebra³em o po¿yczki u bogatego wujka aktora, który odmawia³, mówi±c, ¿e ofiarowuje mi co¶ o wiele cenniejszego - cz±stkê swojego serca. Poni¿a³em siê przed bramkarzami w Hybrydach i asystentem na polonistyce, doktorem habilitowanym magistrem, opiekunem mojej grupy, który owszem po¿ycza³, ale na wysoki procent.

Przed zupe³n± ruin± i degradacj± uratowa³o mnie dobre serce niewiernej Klaudii. Widz±c, jak siê szarpiê, lito¶ciwie porzuci³a mnie, wysz³a za m±¿ za Argentyñczyka i zniknê³a z mojego ¿ycia na zawsze.

Natychmiast po jej wyje¼dzie zosta³em z Olimpu wypêdzony. Zreszt± ju¿ zbiera³y siê nad nim chmury. Najpierw w czasie jakiej¶ beztroskiej zabawy, z szóstego piêtra Grand Hotelu wyfrunê³a przez okno go³a dziewczyna i wyl±dowa³a na ozdobnym daszku nad wej¶ciem. Potem elita przenios³a siê do nocnego Bristolu i nocnego Europejskiego, tam gdzie teraz jest kasyno. A Olimp zszed³ na psy. O tym, ¿e w ogóle istnia³, przypomnia³em sobie kilkana¶cie lat pó¼niej. Dyskutowa³em w ¦cieku z Himilsbachem jego kreacjê w "Rejsie", kto¶ próbowa³ siê przysi±¶æ i zdegustowany Janek warkn±³: "Gdzie siê, chamie, pchasz na Olimp".

Wracaj±c do zagranicznych wyjazdów, to je¿eli siê komu¶ w kraju zdecydowanie nie podoba³o, czyli go nie wypuszczali, a on mimo to odczuwa³ tak± potrzebê, to mo¿liwo¶ci by³y dwie. Pierwsza - niekonwencjonalna, czyli wspomniany skok z wycieczkowego statku u wybrze¿y szwedzkich, baga¿nik dyplomatycznego samochodu i parê innych, upamiêtnionych w berliñskim Muzeum Ucieczek. Himilsbach twierdzi³, ¿e raz ucieka³ ³ódk± przez Ba³tyk, a kiedy dogonili go motorówk± ¿o³nierze z Wojsk Ochrony Pogranicza, d³ugo broni³ siê wios³em, ale ostatecznie z³apali go na lasso. Poniewa¿ by³ pijany i upiera³ siê, ¿e zab³±dzi³, potraktowano go ³agodnie. Zaprowadzono na komisariat, gdzie mieszka³o dwóch milicjantów kawalerów. Wybierali siê na ¶lub kolegi, wiêc zostawili Janka samego, prosz±c, ¿eby przyjmowa³ telefony. Rano go z wdziêczno¶ci wypu¶cili.

Drugim sposobem wyjazdu, na który siê decydowa³a wiêkszo¶æ spo³eczeñstwa ze wzglêdu na nisk± sprawno¶æ fizyczn±, z³y stan zdrowia i praktycznie brak ryzyka, by³o udawanie, ¿e im siê w Polsce podoba albo przynajmniej dosyæ podoba. Oczywi¶cie nie by³o to zajêcie przyjemne, bo w grê wchodzi³y moralne rozterki i dylematy.

To dotyczy³o nie tylko otrzymania paszportu. Upraszczaj±c, Polska dzieli³a siê na tych, którzy do wiêzienia wsadzali, wsadzanych oraz na tak zwan± szar± strefê, do której i ja nale¿a³em. W szarej strefie nie zawsze by³o jasne, kiedy siê jeszcze w³adzy stawia opór, a kiedy ju¿ siê cze¶æ traci. Z traceniem czci zreszt± rzecz siê ma o tyle wygodnie, ¿e zawsze istnieje jaka¶ szansa zachowania niewinno¶ci. Moja znajoma przy³apana przez mê¿a na zdradzie broni³a siê ca³kiem przekonywaj±co:

- Owszem, spa³am z nim, ale nie mia³am orgazmu.

Czasy by³y skomplikowane. Chyba na pocz±tku lat siedemdziesi±tych pani Luna Brystigerowa, w latach piêædziesi±tych szefowa wydzia³u zajmuj±cego siê pisarzami w Ministerstwie Bezpieczeñstwa, zaczê³a pisaæ i wydawaæ powie¶ci pod panieñskim nazwiskiem Julia Prajs. Nastêpnie z³o¿y³a podanie o przyjêcie do Zwi±zku Literatów. Ale nie zosta³a przyjêta. Powiedzia³em Henrykowi Krzeczkowskiemu, ¶wietnemu t³umaczowi i esei¶cie, który zna³ ¿ycie jak ma³o kto, ¿e zapewne nie przyjêli jej pisarze, których niszczy³a. Popatrzy³ na mnie jak na idiotê i powiedzia³:

- Pisarze, których niszczy³a, nie ¿yj±. Nie przyjêli jej ci, których lansowa³a.

W sierpniu 1980 roku na zakoñczenie Festiwalu Piosenki w Sopocie lokalne w³adze wyda³y bal. Ale równocze¶nie, tu¿ obok, strajkowali robotnicy w stoczni. Wiêkszo¶æ artystów zadecydowa³a, ¿e na bal i¶æ nie wypada. Ostro atakowany w SPATiF-ie za wziêcie udzia³u w balu, czyli kolaboracjê, znakomity piosenkarz broni³ siê z oburzeniem:

- Owszem, poszed³em, ale nic nie jad³em.

- Ale pi³e¶.

- Pi³em, ale nie tañczy³em.

Te wszystkie rozterki po odzyskaniu wolno¶ci, upadku komunizmu i zwyciêstwie kapitalizmu zniknê³y. Po wstêpnym zamieszaniu, w którym powo³ywano siê na dawne zas³ugi i nawi±zywano do warto¶ci, wysz³o na to, ¿e jedyn± miar± przyzwoito¶ci w polityce jest to, czy pos³owie i ministrowie w kolejnych rz±dach kradn± albo bior± i czy du¿o. A has³a i gwarancje siê przesunê³y ze sztandarów do dzia³u reklam.

W ¿yciu rodzinnym kapitalizm te¿ sporo upro¶ci³. ¦liczna m³odziutka aktorka z Warszawy, z któr± lecia³em do Los Angeles, opowiedzia³a, jak zakochany m±¿, ¿egnaj±c j± na lotnisku, o¶wiadczy³: "Je¶li choæ raz zdradzisz mnie bezinteresownie, zabijê!". Zasugerowa³em natychmiast, ¿e mam spore znajomo¶ci w Hollywood, ale roze¶mia³a siê, bo zna³a polish joke o aktorce, która chc±c zrobiæ karierê, posz³a do ³ó¿ka ze stoj±cym w hierarchii ni¿ej ni¿ elektryk scenarzyst±.

Whisky w samolocie podawa³y nam ponure stewardesy. One na otworzeniu granic wysz³y najgorzej, bo magia zawodu prys³a.

W moim pokoju na Manhattanie mam piêæ okien. Je¿eli siê dobrze wychylê przez jedno z trzech wychodz±cych na 101 ulicê, widzê rzekê Hudson, w tym miejscu w±sk±, czyli szeroko¶ci czterech Wise³. Parêna¶cie ulic st±d Izaak Singer, kiedy siê ju¿ przeprowadzi³ na Manhattan z Brighton Beach, obserwowa³ cienie nad Hudsonem. Singer siê martwi³, ¿e w Nowym Jorku za du¿o siê dzieje i dlatego nic nie widaæ. Wiêc ¿eby spokojnie popodgl±daæ, pod koniec siê przeniós³ do Miami.

Przez dwa okna wychodz±ce na West End Avenue, bez wychylania, widzê synagogê, a sto metrów dalej, nad willowymi domkami prowadz±cymi w stronê Central Parku, stercz± wie¿owce Broadwayu. Na dachu jednego z nich umieszczono ogromn±, przykryt± wieñcem trumnê. Pod ni± ostrzegawczy napis: "Papierosy ciê zabijaj±". Mnie to akurat wisi, bo nie palê. Marek Piwowski nakrêci³ kiedy¶ antyalkoholow± reklamówkê. Ten temat jest mi zreszt± bli¿szy. W otwartej trumnie le¿a³ Himilsbach. Nagle sztywno jak wampir siada³ i ostrzega³: "Kto pije, krótko ¿yje", i k³ad³ siê z powrotem. Kiedy¶ napisali¶my z Markiem Piwowskim scenariusz filmowy pt. "Ja siê do polityki nie mieszam". Wszystko siê mia³o dziaæ w miêdzywojennej Polsce. Najpierw odrzuci³ go bez podania przyczyn mój by³y szef Janusz Wilhelmi, a zaraz potem w telewizji mój by³y kolega redakcyjny Janusz Rolicki, z przyczyn, ¿e to jest niby o Michniku, co nam akurat do g³owy nie przychodzi³o. W psychiatrii jest taki test nazywany "testem bia³ej kartki". Jak siê alkoholikowi w ostatnim stadium delirium poka¿e kawa³ek czystego papieru, to on zaczyna bardzo p³ynnie go odczytywaæ, wyliczaj±c wszystkie swoje obsesje i wymieniaj±c nazwiska wyimaginowanych nieprzyjació³. Akurat Janusz Rolicki nie pi³ w ogóle, ale podobnie jak najrozmaitsze w³adze i cenzura czyta³ p³ynnie. Piwowski, ¿eby wyj¶æ z depresji, nakrêci³ na bardzo drogiej ta¶mie Kodaka jedyny w PRL-u krótki, ale piêkny film pornograficzny, zrobiony za pañstwowe pieni±dze. Film zastrze¿eñ cenzury nie wzbudzi³. Mia³ intencje szlachetne, bo ostrzega³ przed mocno rozpowszechnionymi wenerycznymi chorobami. Akcja polega³a na tym, ¿e na ekranie kilka u¶miechniêtych par wykonywa³o prace erotyczne w mniej lub bardziej wyszukanych pozycjach, po czym pojawia³ siê napis: "Oto najczêstsze sposoby zara¿enia". Pamiêtam d³ugi szereg m³odych aktorek czekaj±cych w korytarzu na Che³mskiej na próbne zdjêcia. Film zamówi³a Wytwórnia Filmów O¶wiatowych i Marek bardzo siê stara³ za³atwiæ wy¶wietlanie tego utworu przed jednym z filmów Krzysztofa Zanussiego. Szefowie wytwórni obejrzeli film kilka razy, uznali za wybitne dzie³o sztuki, ale jednak mieli w±tpliwo¶ci. I film Zanussiego kolejny raz nie zrobi³ kasy. No wiêc siedzê przy oknie, czytam patriotyczne przemówienie George'a W. Busha w sprawie Iraku i terroryzmu, utrzymane w tonacji przemówieñ Edwarda Gierka. "Nie spoczniemy, póki ostatni terrorysta nie zostanie schwytany", i tak dalej, i jak zawsze siê zastanawiam, czyby nie wróciæ do Polski, a co parê minut zerkam na West End. Przed moim domem poza regularnymi przechodniami i joggerami krêc± siê dziennikarze z tak zwanych tabloids, czyli "Daily News" i "New York Post" - czyli czego¶ w rodzaju naszego "Super Expressu" i "Faktu". Poluj± na moj± 23-letni± córkê Zuzê, która podros³a i pracuje w "New York Timesie". Chc± j± znale¼æ, przepytaæ, a zw³aszcza sfotografowaæ, bo jej przyjaciel, reporter Jayson Blair, sta³ siê bohaterem mo¿e najwiêkszej w historii amerykañskiego dziennikarstwa afery. W czystym jak ³za i wiarygodnym do ostatniej kropli krwi "New York Timesie" wydrukowa³ jako swój przepisany z jakiej¶ malutkiej prowincjonalnej gazety artyku³, a tak¿e fikcyjne rozmowy z rodzicami walcz±cych w Iraku marines. Dziennikarze z ulicy musz± mieæ zdjêcia Zuzi, bo siê dowiedzieli, ¿e siê z Jaysonem przyja¼ni³a.

Naprawdê chodzi o to, ¿e Zuzia jest bia³a i jest blondynk±, a Jayson jest czarny. Wiêc jakby jeszcze byli kochankami, to ju¿ by by³a ca³kiem przyzwoita story. Zuzia w Nowym Jorku dorasta³a w tempie przyspieszonym. Najpierw siê zmieni³a z przestraszonej ma³ej dziewczynki w ubran± w ciê¿kie buciory z kolcami i oplecion± ³añcuchami uczennicê z artystycznej szko³y PS. 41 w Greenwich Village. Zaraz potem w grzeczn± uczennicê z elitarnej szko³y prywatnej dla panienek z dobrych domów, czyli Nightingale-Bamford. Potem w studentkê Liberal Arts w Bard College. I za chwilê ju¿ j± przyjêli do "New York Timesa". Po drodze by³a w samolotowym wypadku. Jumbo Jet, którym mia³a lecieæ do Miami w straszliw± burzê ¶nie¿n±, siê po¶lizgn±³, wypad³ ze startowego pasa i ¶ci±³ skrzyd³em betonow± wie¿ê, zgubi³ silnik, po³ama³ ko³a i zary³ nosem w ¶niegu. W samolocie kilkana¶cie foteli zosta³o wyrwanych, w powietrzu lata³y walizki, jêczeli lekko i ciê¿ko ranni, a 13-letnia Zuzia nakrêci³a to wszystko kamer± wideo. Chwilê potem otoczyli j± poluj±cy na nieszczê¶cia szakale z telewizji. Zobaczyli, ¿e krêci, wiêc pomy¶leli, ¿e jest jednym z nich i kana³ Fox 5 odkupi³ od niej kasetê. A od niego odkupi³y kana³y inne. Wieczorem wszystkie pokazywa³y to, co Zuzia nakrêci³a. Nazywali j± wtedy dzieln± m³od± Amerykank±. Ale teraz "Daily News" pisze: "Tajemnicza kobieta z Polski". Tak czy inaczej koniecznie jest potrzebne zdjêcie Zuzi. Bez zdjêæ nie ma rozmowy. Same s³owa ju¿ s± do niczego. Czytelnicy tabloidów nie chc± s³ów. Chc± krwi i miêsa, s³owa maj± gdzie¶. Zw³aszcza ¿e nie ka¿dy czytelnik umie czytaæ.

Wiêc reporterzy czekaj±, wymieniaj± siê, wypytuj± s±siadów, przysy³aj± mi przez portierów listy, ¿e "to wszystko dla prawdy", "Tylko prawda nas interesuje", "Dzianus help us!". Ale ja piszê dla teatru i wiem, o co chodzi i oni te¿ wiedz±, ¿e ja wiem, ale próbuj±. A jak na razie demaskuj±c k³amstwa Blaira, w poszukiwaniu prawdy k³ami± coraz bardziej. To, czego oni nie wiedz±, to jest to, ¿e Zuzia ju¿ od roku siê wyprowadzi³a. I trochê siê martwiê, ¿e je¿eli najbardziej przebojowi reporterzy nie umiej± zdobyæ nowego adresu i telefonu Zuzi w Nowym Jorku, to czy aby CIA na pewno da radê odnale¼æ Osamê bin Ladena.

Ja nie bêdê ukrywa³, ¿e to zamieszanie ko³o Zuzi i Ewê, i mnie mocno trzasnê³o. Pociesza³o nas, ¿e my oboje strasznie chcieliby¶my, ¿eby zosta³a prawdziw± Amerykank±, wesz³a w system i dlatego tak siê cieszyli¶my, ¿e pracuje w "New York Timesie". Ale jako¶ zapomnieli¶my, ¿e prawdziw± Amerykank± to ona by³a od pocz±tku, a teraz sta³a siê przez przypadek czê¶ci± czego¶ o wiele bardziej amerykañskiego ni¿ system, czyli skandalu.

Miêdzy reporterami siê krêci Japoñczyk transwestyta. Bo gdyby jego zdjêcie siê pokaza³o na gossip, czyli plotkarskiej kolumnie w "New York Post", to kto wie, móg³by to byæ pocz±tek kariery. Wiêc Japoñczyk trochê histeryzuje i s³yszê z czwartego piêtra, ¿e odwo³uje siê do wy¿szych uczuæ. Opowiada o trudnym dzieciñstwie, przeprasza za Pearl Harbor, ale transwestyci s± ju¿ niemodni i nikt nie chce zmarnowaæ na niego kliszy.

Niby powinienem zas³oniæ okno, siê skupiæ, pisaæ, ale ciê¿ko jest przetrzymaæ ograniczenie ¶cianami. Tyle ¿e z takim nieograniczeniem ostatecznym te¿ nie jest zawsze lekko. Josif Brodski powiedzia³, ¿e nie mo¿e wytrzymaæ oceanu, dopóki nie zobaczy jakiego¶ ¿agla albo komina statku. Jak ju¿ jest jaki najmarniejszy nawet punkt zaczepienia, to siê daje wytrzymaæ. Tak samo jest z mieszkaniem mimo okien. Na d³u¿sz± metê samemu trudno, wiêc siê kogo¶ wpuszcza. Kobietê na przyk³ad. I jest chwila ulgi. Ale potem ju¿ nie mo¿na tego t³oku wytrzymaæ, siê j± wyprowadza i znów mo¿na ¿yæ. I potem od nowa. Nie ma wyj¶cia. Md³o¶ci chwytaj±, co¶ jak bohatera w programowej ksi±¿ce Sartre'a. Ale Sartre, ¿eby przyzwoicie wy³o¿yæ program egzystencjalizmu, potrzebowa³ ca³ej powie¶ci. U nas w Polsce to siê daje uj±æ krócej. Kto¶ idzie sobie na przyk³ad ulic±, widzi faceta, który rzyga, i mówi: "Ca³kowicie siê z panem zgadzam". Tyle ¿e polski egzystencjalizm traci czysto¶æ, bo siê zawsze troszkê politycznie kojarzy. Brodski odradza³ mi wymianê kobiet. Bo po trzech latach wszystko jest tak samo, tyle ¿e przybywa rachunków na biurku. Ale wymienia³.

Micha³ Kott, syn profesora Jana, jeden z najinteligentniejszych ludzi, jakich znam, który przez omy³kê zamiast pisaniem zajmuje siê spraw± beznadziejn±, czyli nauczaniem wschodnich Europejczyków demokracji, dosta³ w college'u w Ameryce nagrodê za esej o perwersjach. Napisa³, ¿e perwersja to jest g³ównie brak kontaktu miêdzy partnerami. Dlatego za perwersjê uzna³, na przyk³ad, zdecydowanie jednostronn± nekrofiliê, ale w ¿adnym wypadku wykonywany z pasj± i za obopóln± zgod± uk³ad sado-maso. Z kolei wygl±da, ¿e jest ni± stosunek ma³¿eñski, bo mechaniczny, a wiêc bez kontaktu. Ale co z tego. Micha³ ma ¿onê i trójkê dzieci.

No i ju¿ czas, ¿eby wyjrzeæ przez okno. Wiêkszo¶æ reporterów posz³a na kawê do Starbucksa, zostali tylko ci z aparatami i siwy bezdomny Murzyn, co sobie ¶pi na chodniku. Miêdzy nimi przepycha siê smutna procesja. Starszy, wymêczony mê¿czyzna ci±gnie nisk± drewnian± platformê do przewo¿enia mebli, na czterech ¿elaznych kó³kach. Siedzi na niej ogromny i bardzo stary pies. Platformê z ty³u popycha kobieta. Pewnie boi siê, ¿eby m±¿ nie dosta³ zawa³u. Pies siedzi smutny i obojêtny. Wiem, gdzie jad±, dwie ulice dalej jest szpital dla zwierz±t. Tam siê usypia stare i chore zwierzêta. Wygl±da na to, ¿e pies odbywa swoj± ostatni± podró¿ i ¿e o tym wie. Stary Murzyn siê budzi, uprzejmie podci±ga nogi i platforma przejecha³a. Co to jest, ¿e dramat zwierz±t bardziej mnie porusza ni¿ ludzi. Ze "Zbrodni i kary" poza moimi ulubionymi postaciami Marmie³adowem i ¦widryga³owem najlepiej pamiêtam zat³uczenie konia przez oszala³ego z ¿±dzy mordu wo¼nicê. Czy chodzi o to, ¿e bezbronno¶æ zwierz±t jest na tle ludzi bardziej bezbronna? ¯e nie r¿n± albo nie zabijaj± dla przyjemno¶ci? S³awny re¿yser z dawnego Holly­woodu Cecile de Mille po obejrzeniu materia³u z jakiego¶ filmu powiedzia³: "Nie lubiê tego bohatera. Daæ mu psa". Tak czy inaczej psy traktuje siê na Manhattanie z wiêkszym zrozumieniem ni¿ ludzi, oczywi¶cie nie na tyle, ¿eby zaraz ten kondukt sfotografowaæ. Po chwili Murzyn znów wygodnie wyci±gn±³ nogi. Transwestyta pokrêci³ siê jeszcze chwilê i znikn±³. Zuzia na razie wziê³a z "New York Timesa" urlop. 

Z dachu mojego domu na West End Ave jest bardzo piêkny widok na Riverside Park i rzekê Hudson. Dach jest p³aski, szeroki i idealnie nadaje siê do opalania. Ja by³em na nim tylko raz, 11 wrze¶nia 2001, kiedy drugi samolot uderzy³ w drug± wie¿ê. Razem z Zuzi± wjecha³em wind± na dziewiêtnaste piêtro. Sta³a tam ju¿ i patrzy³a na czarny dym i p³omienie s±siadka z piêtra czternastego. Przed godzin± jej m±¿ zabra³ o¶mioletniego synka, ¿eby pokazaæ mu World Trade Center. Po pierwszej eksplozji zadzwoni³ z komórki, ¿e s± OK. Po drugiej ju¿ nie zadzwoni³. Przytuli³a Zuziê i powiedzia³a: "Przepraszam ciê, ¿e musisz na to patrzeæ. To nasza wina. To nasze pokolenie spieprzy³o ten ¶wiat, ale ty nie powinna¶ za to p³aciæ". Potem pojecha³a na dó³ miasta szukaæ mê¿a i synka. Obaj nie ¿yli.

W moim pokoju w Warszawie na ulicy Bednarskiej mam okno tylko jedno. Ale te¿ sporo widaæ. Okno wychodzi na parking samochodowy, od ulicy odgrodzony kamiennym siêgaj±cym powy¿ej pasa murkiem oraz po bokach ³añcuchami takimi jak na skrzy¿owaniach. Po drugiej stronie parkingu jest przekleñstwo, moje ma³e prywatne piek³o. Kara za wszystkie ¶wiñstwa, jakie w ¿yciu zrobi³em i jakie jeszcze zrobiê, czyli szko³a muzyczna. T³um mo¿e zdolnych, a mo¿e nie, uczniów katuje w niej od rana do wieczora instrumenty i gard³a. Wiosn±, latem i jesieni± stoj± w otwartych oknach i graj± na tr±bkach i tym podobnych. Kiedy¶ os³ania³y mnie dwie topole, ale jedn± wyciêli, bo alergiê wywo³uje, a tr±bka i wycie jej, nie. Topola druga na szczê¶cie jeszcze ¿yje. Mieszkañcy dooko³a znosz± szko³ê pokornie. S± pogodzeni z losem. Socjalizm przyzwyczai³ ich, ¿e nic siê nie da zmieniæ. Nie wierz±, ¿e maj± jakie¶ prawa. Ja te¿ nie wierzê. Co¶ tam próbowa³em, ale nie wysz³o, wiêc zamykam okno, wsadzam korki w uszy, a jak ju¿ zupe³nie nie mogê wytrzymaæ - jadê do Nowego Jorku.

Je¿eli siê dobrze wychylê, przez to jedyne okno widzê Agencjê Towarzysk±, wieczorem o¶wietlon± ³adnie, na ró¿owo. Ona te¿ ma zwi±zek z muzyk±. Zawsze wiem, kiedy jest w Warszawie koncert chopinowski, bo na Bednarsk± 23 sunie wtedy wê¿yk Japoñczyków.

Na lewo od parkingu jest restauracja "Pod Retmanem". Teraz jest w niej smutno i pustawo. Co jaki¶ czas zaje¿d¿aj± autokary z zagranicznymi wycieczkami. Wtedy przebrani za krakowiaków skinheadzi obejmuj± wytatuowane na ramionach krakowianki i tañcz± dla Niemców kujawiaki. Niedawno szed³em wieczorem do domu, a z drugiej strony murku wystawa³a g³owa parkingowego. "Panie Januszu - zawo³a³ - niech pan pozwoli". Parê razy mocno potrz±sn±³ moj± rêk±: "Pan nawet nie wie, jak ja pana szanujê. Przepraszam, ¿e w tej chwili oddajê mocz". Pomy¶la³em, ¿e chyba jednak powinienem wróciæ do Polski.

W latach sze¶ædziesi±tych "Pod Retmanem" to by³a kipi±ca ¿yciem restauracja rzemie¶lników. Co noc przychodzili tu twardziele, których nie potrafi³a z³amaæ dintojra urzêdów podatkowych. Tu obchodzono imieniny i urz±dzano wesela. Wpadaj±c na wieczorn± "setê", nas³ucha³em siê unosz±cych siê w niebo lirycznych westchnieñ, namiêtnych obietnic i czu³ych wspomnieñ o gor±cych po¶lubnych nocach: "Da³em jej po pysku, ¿eby wiedzia³a, i odbi³em konia, ¿eby nie my¶la³a, ¿e mi na niej zale¿y".

Pó¼niej na parkingu odbywa³y siê porachunki. Ku¶nierze t³ukli siê z producentami plastiku, szewcy ze stolarzami. Uczucia, jak u wielkich pisarzy rosyjskich, wybucha³y nagle i gas³y. Raz z³odziej, uciekaj±c z czyim¶ portfelem, zawadzi³ o ³añcuch, run±³ na ziemiê i z³ama³ nogê. Okradziony d¿entelmen podbieg³ do niego, ¶ciskaj±c w d³oni rozbit± butelkê, ale kiedy zobaczy³, ¿e cz³owiek zwija siê z bólu, natychmiast dozna³ migotania uczuæ. Mimo ¿e pada³o, ¶ci±gn±³ marynarkê, pod³o¿y³ mu pod g³owê i zacz±³ pocieszaæ: "Le¿ sobie, le¿ spokojnie, ty biedny z³odzieju". Tyle ¿e za chwilê, w zwi±zku z wywo³anym przez koniak, winiak, jarzêbiak i soplicê wahniêciem, krzykn±³: "Oddawaj, kurwo, z³odzieju, marynarkê".

W tej restauracji, a w³a¶ciwie w jej podziemiach, umie¶ci³em akcjê mojego d³ugiego opowiadania "Paradis". To by³o ju¿ dwa czy trzy tomy po "Wirówce nonsensu" i by³em, jak to czêsto pogardliwie pisano, pisarzem ¶rodowiskowym, o którym poza Kawiarni± literack± nikt nie s³ysza³, na dodatek pozbawionym instynktu moralnego. Na ten mój brak narzekano ze wszystkich stron. Z jednej, ¿e pracujê nie tam, gdzie trzeba, czyli w warszawskiej "Kulturze", na dodatek tak siê sk³ada, ¿e ulegam uczuciom z pewno¶ci± dalekim od bezinteresowno¶ci w stosunku do malarki Bo¿eny Wahl, siostry ¿ony Romana Bratnego. Do tego Janusz Wilhelmi, chwal±c mnie za jak±¶ ksi±¿kê w jednym z felietonów, porówna³ to co piszê z twórczo¶ci± lansowanego przez partiê, znienawidzonego przez opozycjê, Andrzeja Brychta. ¯yczliwy mi Henryk Krzeczkowski zapyta³ wtedy: "Dlaczego Wilhelmi a¿ tak ciê nienawidzi?".

Z drugiej, na przyk³ad Zdzis³aw Andruszkiewicz, redaktor naczelny "Walki M³odych" i pó¼niejszy kierownik wydzia³u prasy KC, te¿ mia³ co do mnie w±tpliwo¶ci, którymi w roku 1970 podzieli³ siê z czytelnikami tego pisma w po¶wiêconym mi w ca³o¶ci artykule pt. "W±tpliwo¶ci zosta³y rozbudzone". Pisa³ tam miêdzy innymi: "Czy literatura ma wychowywaæ? Czy ma mówiæ g³osem swych bohaterów o trudzie budowania, tworzenia nowych warto¶ci moralnych, nowego cz³owieka? Czy ma rozruszaæ, dostarczaæ prze¿yæ i si³ do walki o ¶wiat lepszy, bardziej celowo i po ludzku urz±dzony? G³owacki powiada, ¿e nie. G³owacki odrzuca spo³eczne funkcje literatury, jej obowi±zek uczestniczenia w socjalistycznej ¶wiadomo¶ci". "Zupe³nie wystarczy - powiada - je¶li literatura bêdzie budziæ w±tpliwo¶ci, zmuszaæ do refleksji". Oto credo G³owackiego... A potem: "wystarczy lada podmuch, by spowodowaæ ca³kowit± bezradno¶æ, zagubienie za³amanie. Przypomnijmy sobie postawy wielu studentów w dniach marcowych 1968, postawy tych m³odych ludzi, których niedostatecznie wyposa¿ono w umiejêtno¶æ rozpoznawania, gdzie swój, gdzie wróg". No i bardzo proszê.

Ale mimo wszystko sz³o mi nie¼le. Zaprzyja¼ni³em siê z du¿ym i ma³ym Heniem, czyli Krzeczkowskim i Berez±. Z Markiem Piwowskim wykonali¶my "Psychodramê" i "Rejs". Komplementowali mnie Iwaszkiewicz, S³onimski i Kisielewski. A kiedy napisa³em opowiadanie "Polowanie na muchy", Andrzej Wajda zadzwoni³, ¿e chce to nakrêciæ.

Opowiadanie by³o o s³abiutkim i bezradnym mê¿czy¼nie, którym manipuluj± silne kobiety-modliszki. Niby chc±c go uszczê¶liwiæ, ale naprawdê, jak ka¿de uszczê¶liwianie na si³ê, wpêdzaj±c w g³êbok± depresjê. To by³ troszkê nowy w polskim kinie, a zw³aszcza u Wajdy, rodzaj bohatera zapl±tanego w szar± rzeczywisto¶æ, bo mu siê po nocach nie przypomina ani wojna, ani obóz, ani chocia¿ Niemiec z psem owczarkiem. A kiedy rozpina rozporek - to ze ¶rodka nie sypi± siê ³uski.

By³o to tak¿e do¶æ ¶wie¿e podej¶cie do kobiet i na kolaudacji filmu przedstawicielka Ligi Kobiet o¶wiadczy³a, ¿e ten film obra¿a polskie kobiety, które bohatersko zda³y egzamin w czasie okupacji. Opowiadanie istotnie by³o cokolwiek mizoginiczne. Mnie akurat rzuci³a malarka Bo¿ena Wahl - pierwsza kobieta, z któr± mieszka³em, i pierwsza, która mnie namawia³a, ¿ebym pisa³. Zrobi³a to zreszt± pod g³upim pretekstem, ¿e j± ca³y czas zdradzam, wiêc by³em roz¿alony. A znów Beata Tyszkiewicz rozsta³a siê burzliwie z Andrzejem Wajd±, wiêc on te¿ mia³ co¶ do powiedzenia na temat niszcz±cych kobiet. Zabawne by³o to, ¿e zaraz po rzuceniu Wajdy Beata siê zg³osi³a spokojnie na próbne zdjêcia do g³ównej roli - czyli kobiety-modliszki. Wajda jej nie wzi±³, wiêc ju¿ mia³ drobn± satysfakcjê. A tê rolê zagra³a znakomicie bardzo piêkna Ma³gosia Braunek. Tyle ¿e w czasie krêcenia siê zakocha³a w re¿yserze Andrzeju ¯u³awskim, który j± natychmiast z lekka wyssa³. Jak widaæ, czego¶ prawdziwego ta opowie¶æ dotyka³a. Andrzej Wajda tego filmu nie lubi, a ja te¿ za nim nie przepadam. Opowiadanie jest smutno-szaro-¶mieszne, a film je jako¶ ubarwi³ i ugroteskowi³. Ale i tak by³em szczê¶liwy, bo film z Andrzejem Wajd± to wtedy lepiej w Polsce nie by³o mo¿na. Zreszt± - Zygmunt Ka³u¿yñski, który mia³ najwyra¼niej jeszcze wiêkszy ¿al do kobiet, napisa³ entuzjastyczn± recenzjê pt. "¦wiat zatruty przez panie".

Ju¿ trochê wcze¶niej, bo zaraz po "Wirówce", Jerzy Andrzejewski wypytywa³, czy siê nie bojê sukcesu, bo on po sukcesie "£adu serca" by³ przera¿ony, co bêdzie dalej. Ja nie by³em, ale mówi³em, ¿e jestem, bo nie chcia³em, ¿eby mnie wzi±³ za jakiego¶ niewra¿liwca.

Wieczorami wpada³em czasem do Jerzego, bo o Andrzejewskim siê mówi³o Jerzy, tak jak o Michniku - Adam, a o Wa³êsie - Lechu. Wiêc u Jerzego na pó³ce z ksi±¿kami sta³o zdjêcie piêknego ch³opca z jasnymi faluj±cymi w³osami. Szczerbaty Bolek z Targowej, który te¿ tu czasami wpada³, krzywi³ siê, ¿e na takich falach by Batory uton±³. Ale to by³a czysta zazdro¶æ, bo ch³opak ze zdjêcia by³ piêkny naprawdê i to by³ Krzysztof Kamil Baczyñski. A Jerzy by³ nim naprawdê zafascynowany, i ile razy siê kim¶ mniej lub bardziej przelotnie zachwyca³, odkrywa³ w nim fizyczne podobieñstwo do Baczyñskiego. Piêknego poetê przypomina³ mu i H³asko, i Skolimowski, Krzy¶ Mêtrak i Szczerbaty Bolek z Targowej i pisarz Andrzej Pastuszek, o którym Jerzy napisa³ w jakim¶ felietonie: "Dzi¶ znów od³o¿y³em Dostojewskiego i wróci³em do Pastuszka. Dobry Bo¿e, có¿ to za talent", i pewnie Antoni Libera, kiedy pomaga³ Jerzemu pisaæ "Miazgê".

Ja wpada³em do Jerzego na Pragê z m³odziutkim krytykiem Krzysztofem Mêtrakiem, który by³ rzeczywi¶cie do Baczyñskiego podobny, a mia³ wtedy 21 lat oraz prze¿ywa³ okres ¶wietno¶ci. Zadebiutowa³ znakomitym esejem w "Twórczo¶ci". A "Twórczo¶æ" wydawa³a wtedy w sprawach literatury wyroki niepodwa¿alne i wszyscy wielcy pisarze z tego miesiêcznika - i Stryjkowski, i Andrzejewski - ¿±dali, aby o ich ksi±¿kach pisa³ tylko Krzysio. Jerzy siê Mêtrakiem zachwyca³, ale Mêtrak wiedzia³ chyba wiêcej ode mnie, bo ba³ siê naprawdê, co bêdzie dalej i zacz±³ bardzo du¿o piæ. Pili¶my wtedy wszyscy bardzo du¿o, tyle ¿e Krzysztof pi³ za du¿o. Co to by³o za du¿o, to trudno powiedzieæ. ¦wietny satyryk Janusz Minkiewicz, jak siê go kto¶ zapyta³, ile codziennie pije, odpowiada³: "£atwiej mi bêdzie powiedzieæ ile pijê, kiedy nie pijê. Otó¿, kiedy nie pijê, to pijê pó³ litra". Krzysztof pi³, a pisa³ i drukowa³ za du¿o, rozmienia³ swój ¶wietny talent na drobne. Parê lat pó¼niej Jerzy, któremu falowanie uczuæ nie by³o obce, zapytany o Krzysia machn±³ rêk± i powiedzia³: "Przetañczy³a jedno lato" - by³ wtedy modny szwedzki film pod tym tytu³em.

Ja mam do Mêtraka stosunek sentymentalny. By³ pierwszym krytykiem, który w ogóle o mnie napisa³. Spêdzali¶my razem sporo chwil, czasem strasznych, czasem zabawnych. Mo¿e gdyby trzyma³ siê literatury, nie skoñczy³oby siê to tak smutno.

Ale zacz±³ pisaæ o filmie, sztuce w ogóle podejrzanej i zaraz t³um podejrzanych re¿yserów i aktorów zacz±³ siê z nim zaprzyja¼niaæ, licz±c, ¿e co¶ tam o nich dobrego napisze. No i potem siê ju¿ tak porobi³o, ¿e Krzysztof coraz czê¶ciej pierwszy przychodzi³ do SPATiF-u i prawie zawsze ostatni z niego wychodzi³. Raz na Festiwalu Polskich Filmów w Koszalinie, co od pocz±tku brzmi dobrze, na którym bez powodzenia startowa³o "Trzeba zabiæ tê mi³o¶æ", Krzysztof by³ przewodnicz±cym jury. Ale, jak to piêknie i poetycko uj±³ prezydent Wa³êsa, mówi±c o swoim ulubionym wspó³pracowniku Wachowskim - poszed³ w ludzkie s³abo¶ci. I w zwi±zku z nimi na posiedzeniach jury ani razu siê nie pojawi³. A kiedy jurorzy udawali siê eleganck± nysk± na koñcowe obrady, minêli Krzysia, który ko³ysz±c siê, ale nie padaj±c, siusia³ przed g³ównym wej¶ciem do sali konferencyjnej.

Ale po og³oszeniu werdyktu Krzysztof zacz±³ odczuwaæ moralny niepokój i przyszed³ siê poradziæ, czy mu aby na pewno wypada wzi±æ pieni±dze za przewodniczenie jury, w którego obradach nie bra³ udzia³u. Ja go namawia³em, ¿eby bra³, bo kasa jest kasa, a co to w ogóle za ró¿nica, ale Krzysztof pokrêci³ ponuro g³ow±, ¿e jednak nie, nie we¼mie. I poszed³ poinformowaæ o tym pozosta³ych jurorów. Ale za chwilê wróci³ rozpromieniony i z pe³nym portfelem.

- Wpadli w panikê. Powiedzieli, ¿e to bêdzie odczytane jako wotum nieufno¶ci i gest polityczny. Ub³agali mnie.

No to poszli¶my siê upiæ. By³ miêdzy nami rodzaj porozumienia. On mi przebacza³, ¿e nie mam problemu z alkoholem, a ja to co alkohol z nim robi³.

Jerzy by³ wtedy po "Bramach raju" i "Idzie skacz±c po górach". Zabiera³ siê do "Miazgi" i by³ w ¶wietnej formie pisarskiej. Ja nie mówiê, ¿e¶my go podziwiali tak jak Szatow czy m³ody Wierchowienski Stawrogina. Ale jednak nie mieli¶my w±tpliwo¶ci, ¿e to jeden z najwiêkszych pisarzy europejskich, a ju¿ co jak co, ale Nobel to mu siê nale¿y. Zreszt± Jerzy siê z tym w zupe³no¶ci zgadza³. W jego mieszkaniu mówi³o siê du¿o o literaturze, alkohol p³yn±³ jak rzeka, a czasem Jerzy co¶ czyta³. Wprawdzie Henio Bereza siê wykrzywia³, ¿e u Jerzego trochê mêcz±ca jest konieczno¶æ chwalenia wszystkiego od prozy po skarpetki. Ale mnie imponowa³y Andrzejewskiego ksi±¿ki, s³awa, z³ote binokle i drogie garnitury, bo my wszyscy chodzili¶my obdarci w zwi±zku z bied± albo mod±. No i nonszalancja, z jak± ironizowa³ na temat swój i ¶wiata. Kiedy¶ powiedzia³ mi, ¿e swój s³awny list do prezesa Zwi±zku Czeskich Pisarzy Goldstückera, potêpiaj±cy inwazjê pañstw Uk³adu Warszawskiego na Czechos³owacjê, list, który wywo³a³ furiê Gomu³ki i Kliszki, napisa³ wy³±cznie z pychy. "Czu³em - powiedzia³ - ¿e kto¶ to powinien zrobiæ, a wydawa³o mi siê, ¿e ja najlepiej pasujê". Mówi³ szczerze czy pozowa³, có¿ to za ró¿nica? Komuni¶ci mieli z Andrzejewskim straszny k³opot, bo z jednej strony kochali "Popió³ i diament", z drugiej jawna pogarda Jerzego, wyst±pienie z partii, ten list do Goldstückera, a pó¼niej drukowanie w paryskiej "Kulturze". Ale dysydentom z Jerzym te¿ nie zawsze by³o lekko.

Kto¶ opowiada³, ¿e kiedy¶ przyszed³ do Jerzego po podpis na jakim¶ protestacyjnym li¶cie. A pisarz by³ bardzo napity, na dodatek akurat odwiedzi³ go Rysio z Bazaru Ró¿yckiego i Andrzejewski powiedzia³, ¿e owszem podpisze, ale pod warunkiem, ¿e Rysio te¿ podpisze. I trzeba go by³o d³ugo przekonywaæ, ¿e podpis Rysia nie jest konieczny. W koñcu Jerzy ust±pi³, ale z boku narysowa³ króliczka.

Czasami wieczorem wpada³ do niego w poszukiwaniu pieniêdzy Janusz Szpotañski. Troszkê wcze¶niej studiowali¶my obaj polonistykê na tym samym roku. Janusz by³ mocno starszy, ale mia³ przerwê w nauce. Opowiada³, ¿e kiedy¶ kopn±³ jakiego¶ partyjniaka, a ten przeprowadzi³ dowód, ¿e kopi±c w dupê cz³onka partii Szpot kopn±³ w dupê ca³± PZPR. I Szpotañskiego wyrzucili. Podobno zaszkodzi³a mu te¿ praca na temat "Gribojedow Szekspirem literatury rosyjskiej", któr± on wykona³ w wersji "Szekspir Gribojedowem literatury angielskiej". Ja tê opowie¶æ ¶ci±gn±³em do filmu "Polowanie na muchy". A z jego opowie¶ci o "Wirówce nonsensu" zrobi³em pó¼niej tytu³ swojego debiutanckiego zbioru opowiadañ. Umie¶ci³em tam zreszt± Szpota jako Jana B., wyg³aszaj±cego o wirówce d³u¿szy speach.

Szpot by³ wtedy jeszcze przed operami, wiêzieniem i dysydenck± legend±, a za to jako¶ skumplowany przez Jana Józefa Lipskiego z Januszem Wilhelmim. By³ ci±gle bez forsy. Jedyne pieni±dze zarabia³ graj±c w szachy z badylarzami i eleganckimi mecenasami "na górce" w Kawiarni MDM. Kiedy¶ by³ podobno sklasyfikowany pod koniec pierwszej dwudziestki polskich szachistów. Wygran± wymienia³ od rêki na alkohol, a ¿e wygrywa³, jak na tê swoj± potrzebê, za ma³o, wiêc bezlito¶nie tropi³ darmowy alkohol we wszystkich zakamarkach Warszawy. Ja na studiach obraca³em siê w najlepszym towarzystwie, wspomniana ju¿ Paszcza i Paskuda, paru z³odziei, trochê cinkciarzy, którzy ostatnio porobili kariery w biznesie i polityce. Ale g³ównie Marek Piwowski, aktor Jerzy Karaszkiewictz, Tomek £ubieñski, który ju¿ za chwilê mia³ wydaæ pierwszy tom opowiadañ, doktor Arek Uznañski, wybijaj±cy siê pedagog Janek Sosnowski i koñcz±cy prawo W³odek Jurkowski ksywka "Synek", którego zrobi³em bohaterem pierwszego mojego w ¿yciu opowiadania pt. "Na pla¿y". Kiedy wpad³o nam parê groszy, z rozkosz± przepijali¶my je ze Szpotem, s³uchaj±c jego b³yskotliwych, pe³nych niewiary w cz³owieka tyrad. Pi³o siê wszystko, g³ównie tak zwane wino marki Wino po trzy z³ote butelka, du¿o rzadziej denaturat, czyli tak zwany o¶lepek, a zagryza³o siê czasem i traw±. Szpot pi³ byle co i byle jak, natomiast starannie miesza³ ¿ycie ze sztuk±. Stanowi³ obiekt straszliwej zawi¶ci wielu pocz±tkuj±cych dekadentów z tak zwanych ¶rodowisk twórczych.

Mieszka³ byle gdzie, chyba najd³u¿ej w wynajêtym, ale za darmo, pokoiku na Powi¶lu, który nazywa³ dumnie Hotelem, a siebie jego dyrektorem. Hotel by³ umeblowany tylko przykrytym kocem tapczanem i ksi±¿kami. W zimie zabezpiecza³ siê od przeci±gów, ustawiaj±c barykadê z niemieckich filozofów w oryginale, dodatkowo otulaj±c siê ulubionym p³aszczem - Emilem. Nagle i niespodziewanie zaprosi³ nas do "Zamku", czyli eleganckiej willi na Saskiej Kêpie, któr± kto¶ mu na parê miesiêcy powierzy³. I tam popija³ herbatkê z "Zielonook±", czyli piêkn± ¿on± s³awnego adwokata, w której siê podkochiwa³. Potem znów l±dowa³ w slumsach, pokrzepiaj±c siê czyst± wyborow±, Schopenhauerem oraz zapisywaniem swoich blasków i nêdz w formie sonetów.

Czasami, poluj±c na szlaku, wpada³ na Piwn± 4a do rodziców obecnego bogacza z Nowego Jorku - Witka Markowicza.

Witek ma ¿yciorys mocno filmowy. Kiedy siê zaczê³a wojna, jego rodzice uciekli przed Niemcami do Lwowa. Tam zajêli siê nimi Rosjanie i w zwi±zku z tym Witek urodzi³ siê za Bajka³em. Potem wszyscy wrócili, a nastêpnie przeczuwaj±c rok 1968, trochê wcze¶niej zabrali siê z Witkiem i jego ¶liczn± siostr± Ew±, w której siê wszyscy podkochiwali¶my, do Izraela. Stamt±d Witek ju¿ siê na w³asn± rêkê przeniós³ do Nowego Jorku. Jest hazardzist±, wiêc siê zaj±³ loteri±, a ¿e w Warszawie studiowa³ matematykê teoretyczn±, co¶ wymy¶li³, skomputeryzowa³ i zosta³ multimilionerem z wszystkimi konsekwencjami.

Pañstwu Markowiczom powodzi³o siê wtedy o wiele lepiej ni¿ nam wszystkim i wielkodusznie udostêpniali nam jeden z pokojów, zawsze pe³n± lodówkê i alkohol. Wiêc parê razy w tygodniu odbywa³a siê tam impreza. Wpada³ tam studiuj±cy geologiê Maciek Wierzyñski, z którym siê moje losy od szko³y a¿ po Nowy Jork raz po raz przecinaj± i który jest jednym z nielicznych Polaków, jakich znam, w ogóle pozbawionym zawi¶ci. Zagl±da³ kolega z polonistyki Adam Budzyñski, prawnik Jurek Wê¿yk i wiêkszo¶æ wymienionych wcze¶niej jako towarzystwo, w którym siê obraca³em. Poza Paszcz± i Paskud±, które niestety by³y dyskryminowane. Sta³ym go¶ciem by³a Monika, córka Janusza Minkiewicza, w której siê podkochiwali ci, którzy nie wyznali wcze¶niej mi³o¶ci siostrze Witka. Pó¼niej w Ameryce Monika wziê³a z Witkiem ¶lub.

Szpot pojawia³ siê na krótko, wyg³asza³ oskar¿ycielskie tyrady o okrucieñstwie ¿ycia, które zmusza go do kontaktów z nami, beznadziejnymi pó³inteligentami, oraz pañstwem Markowiczami, czyli bezsensownymi drobnomieszczanami. Podkre¶la³ niezas³u¿ony zaszczyt, jakim jest dla nas kontakt z geniuszem, wypija³ wszystko, co by³o do wypicia, wybucha³ szyderczym ¶miechem, kiedy uprzejmy ojciec Witka pyta³: "Czy pan ju¿ zaspokoi³ pragnienie, panie Januszu?", i rusza³ w drogê.

Zasypia³ tam, gdzie mu akurat zabrak³o si³, czasem na schodach przykryty Emilem. Raz opowiada³ z oburzeniem, ¿e w³a¶nie w takiej sytuacji obudzi³a go bezceremonialnie ca³uj±ca siê na klatce schodowej para. "Podnios³em siê - powiedzia³ z dum± - i wyg³osi³em swój s³awny speach zaczynaj±cy siê od s³ów: wszyscy zakochani to byd³o". Czasem w nocy wpada³ do mnie na Bednarsk±. Kopa³ w drzwi, budz±c moich rodziców, a kiedy szybciutko otwiera³em, mija³ mnie bez s³owa, wchodzi³ do mojego pokoju, pada³ na ma³± kanapê i zasypia³. Kiedy¶ obudzi³a mnie nad ranem awantura. Okaza³o siê, ¿e Szpot pomyli³ piêtra i zacz±³ siê dobijaæ do s±siadów, a kiedy mu otworzono, min±³ przera¿on± kobietê, skrêci³ tam, gdzie mia³ byæ mój pokój, rzuci³ siê na jaki¶ tapczan i zasn±³.

Szpot wpada³ do Jerzego i straszy³, ¿e je¿eli natychmiast nie po¿yczy mu paru setek, napisze co my¶li o tej jego bezsensownej ksi±¿ce "Idzie skacz±c po górach i podpieraj±c siê chujem". Jerzy po¿ycza³, a Szpotañski mówi³ z dum±: "Suchy peda³ procentuje" i szed³ dalej. Ale i tak napisa³ bezlitosny paszkwil i wydrukowa³ go u Wilhelmiego. Trochê tego ¿a³owa³, bo Jerzy przesta³ mu po¿yczaæ.

W¶ród t³umu pijanych wielbicieli i wrogów u Jerzego pl±ta³ siê ma³y ch³opiec - jedyny trze¼wy. Jerzy usprawiedliwia³ go, ¿e "ma teraz okres niepicia". Wszyscy wiedzieli¶my, ¿e to by³ syn Marka H³aski i gosposi Andrzejewskiego. Ale H³asko by³ ju¿ na emigracji i mia³ inne zmartwienie i machn±³ na niego rêk±. A matka Marka istnienia tego ch³opca nigdy nie przyjê³a do wiadomo¶ci. W koñcu chyba Jerzy go usynowi³, a potem on gdzie¶ znikn±³.

Ma pewnie teraz oko³o piêædziesi±tki. Henryk Bereza po warszawskim pogrzebie Marka H³aski zosta³ przy grobie d³u¿ej. Powiedzia³, ¿e kiedy odchodzi³, z boku podszed³ jaki¶ mê¿czyzna i bardzo d³ugo sta³ w¶ród wieñców. Mo¿e to by³ on... Dziwne i straszne musi byæ ¿ycie nikomu nieznanego syna wielkiej tragicznej gwiazdy polskiej literatury.

One way ticket

By³ pocz±tek stanu wojennego. Stali¶my pod polskim konsulatem w Londynie, wznosz±c stosowne okrzyki. Nagle w oknie pojawi³a siê kamera. Posiadacze polskich paszportów zaczêli natychmiast podnosiæ ko³nierze i naci±gaæ czapki na oczy. Boj± siê - pomy¶la³em z pogard± i wtedy zobaczy³em, ¿e mam podniesiony ko³nierz i naci±gniêt± na oczy czapkê.

18 grudnia 1981 r. wieczorem przepycha³em siê przez t³um grzybków, anio³ków, ¦wiêtych Miko³ajów i krasnoludków, ¿eby wyst±piæ w najbardziej ogl±danym ¶wi±tecznym show telewizji angielskiej. Brzmi to dobrze i wszystko by³oby, jak siê nale¿y, gdyby nie okoliczno¶ci.

Otó¿ dziesiêæ dni wcze¶niej w moim mieszkaniu na ulicy Bednarskiej w Warszawie ¶ci±gn±³em ozdobnym paskiem ze ¶wiñskiej skóry wyj¶ciowe czarne spodnie z najdelikatniejszego sztruksu, wyglansowa³em buty, ¿eby nabra³y wygl±du, i poganiany ¿±dz± zysku i s³awy wybra³em siê do Londynu na premierê mojej sztuki "Cinders", czyli "Kopciuch" w Royal Courth Theatre. Za sob± zostawi³em strajki, negocjacje, pa³owania i na oko mocno siê ju¿ chwiej±c± w³adzê komunistów. A tak¿e moj± matkê, dwuipó³letni± córeczkê Zuziê, której obieca³em przywie¼æ lalkê, oraz ówczesn± narzeczon±, a pó¼niejsz± ¿onê Ewê Zadrzyñsk±, która, nie maj±c z³udzeñ co do moralnego poziomu tej opowie¶ci, za¿±da³a, ¿eby jej imiê siê w niej ani razu nie pojawi³o. Co obieca³em, ale s³owa nie dotrzyma³em, podobnie zreszt± jak wiêkszo¶ci obietnic sk³adanych jej oraz innym kobietom.

Oczywi¶cie ¿aden z moich warszawskich przyjació³, których z pychy zawiadamia³em, ¿e jeden z najlepszych teatrów w Londynie wystawia moj± sztukê, ani przez chwilê nie wierzy³. Owszem, potakiwali uprzejmie i gratulowali, na boku wymieniaj±c porozumiewawcze mrugniêcia. Poniewa¿ bilet powrotny mia³em na 22 grudnia, zabra³em ze sob± tylko pust± walizkê na prezenty, rezerwowe d¿insy, dwie koszule i 20 funtów gotówk±.

Z pocz±tku wydawa³o siê, ¿e to jest akurat.

Zamieszka³em za darmo w hotelu Holliday Inn, bogac±c siê dodatkowo, bo za udzia³ w próbach - w przeciwieñstwie do Polski, gdzie autora do teatru wpuszcza siê niechêtnie - p³acono. Aktorzy byli bez zarzutu, re¿yser Danny Boyle, ten od filmu "Trainspotting", te¿. I ju¿ po pierwszej próbie siê upewni³em, ¿e "Cinders" w przeciwieñstwie do "Kopciucha", po obejrzeniu którego w Polsce obieca³em sobie nie pisaæ wiêcej dla teatru, jest sztuk±, jak siê nale¿y. A trzej konsulowie polscy w Londynie, panowie: Kopa, S³omka i Mucha, zadzwonili do teatru, ¿e przyjd± celebrowaæ. Mi³o mnie to po³echta³o, bo do tej pory osobi¶cie zna³em tylko jednego polskiego dyplomatê (i to na dodatek by³ego), mianowicie konsula w Glasgow. S³abym jego punktem by³ brak znajomo¶ci jêzyków obcych. Mocnym posiadanie ³adnej ¿ony aktorki. Z tego powodu konsul spêdza³ wakacje w warszawskim SPATiF-ie i po kilku setach chêtnie dzieli³ siê ze s³uchaczami do¶wiadczeniami z pracy dyplomatycznej. - Robota - mówi³ - jest w zasadzie przyjemna, tyle ¿e od czasu do czasu do gabinetu wpieprzy ci siê Anglik i czego¶ chce. To by te¿ nie by³o najgorsze, gdyby nie to, ¿e go nic a nic nie mo¿na zrozumieæ.

Wieczorami po próbach chodzi³em z aktorami na guinnessa do którego¶ z pubów przy Sloane Square, coraz dalej by³ Jaruzelski i Bre¿niew, Wa³êsa, Kuroñ i Michnik, rozpiera³a mnie duma i czeka³em spokojnie na premierê.

Ale 13 grudnia, w³a¶nie w dniu, w którym moja ówczesna narzeczona Ewa mia³a wsi±¶æ o 8 rano do samolotu i odwiedziæ Londyn, kupiæ sobie co¶ z ubrania i wzi±æ udzia³ w uroczysto¶ciach, o 7 rano obudzi³ mnie telefon. Dzwoni³a zaprzyja¼niona Nina Smolar z informacj±, ¿e genera³ Jaruzelski rozpocz±³ znan± czytelnikom polskim akcjê. Doda³a, ¿e byæ mo¿e pierwszy samolot wypuszcz±, a je¿eli tak, ¿ebym b³yskawicznie przyprowadzi³ Ewê do BBC, gdzie szefem polskiej sekcji by³ jej m±¿ Gienio Smolar.

- Dobrze, dobrze - odpowiedzia³em, maj±c reakcjê spowolnion± przez nocnego guinnessa. Od³o¿y³em s³uchawkê i dopiero wtedy, jak wampir w filmie Herzoga, sztywno usiad³em na ³ó¿ku.

Pierwszego samolotu z Ew± nie wypuszczono. Ale ja dziêki akcji genera³a Jaruzelskiego i krzywdzie narodu polskiego w jednej chwili zamieni³em siê z nikomu nieznanego prowincjonalnego pisarza w zupe³n± znakomito¶æ.

Wprawdzie konsulowie Kopa, S³omka i Mucha na premierê nie przyszli, ale przed teatrem k³êbi³y siê t³umy. Dziennikarze ustawiali siê w kolejce, a recenzje zgodnie podkre¶la³y antytotalitarny charakter i ponury kafkowski humor "Kopciucha".

No i w³a¶nie w zwi±zku z tym 20 grudnia szed³em d³ugim i szerokim, wy³o¿onym dywanami i obwieszonym obrazami korytarzem, przeciskaj±c siê przez t³um grzybków, anio³ków, krasnoludków i ¦wiêtych Miko³ajów, ¿eby wyst±piæ w najbardziej ogl±danym show telewizji angielskiej. W klapê marynarki z kolekcji Barbary Hoff w Juniorze wpi±³em znaczek "Solidarno¶ci". Szed³em raz wolniej, raz szybciej i okropnie siê wstydzi³em my¶li, które akurat telepa³y mi siê po g³owie. A by³y one mniej albo wiêcej takie: Na cholerê ja siê zgodzi³em w tym wyst±piæ. Niby p³ac± w funtach, ale nie a¿ tak du¿o i s³awa z tego krótkotrwa³a. A jak powiem, co my¶lê o stanie wojennym, to ju¿ moja córeczka tej obiecanej lalki w ¿yciu na oczy nie zobaczy. Niby owszem, mo¿na by przed kamerami przysi±c, ¿e nie polityka mnie interesuje, tylko sztuka czysta. Ale to jednak wstyd straszny. I jak ja potem spojrzê w oczy temu patriocie, co mnie namawia³, ¿ebym ciê¿arówkê z broni± dla "Solidarno¶ci" przeprowadzi³ przez granicê. Przecie¿ on, chocia¿ agent bezpieki, w twarz mi publicznie napluje. A w ogóle kto tym z telewizji da³ mój telefon. Jaki¶ Polak pewnie zawistny, co mnie chcia³ wykoñczyæ. I jeszcze jedna sprawa delikatna - jak tu mówiæ o tragedii narodu z kiepskim akcentem. A jeszcze nie daj Bo¿e jaki¶ gramatyczny b³±d mi siê przytrafi.

Tak my¶l±c, szed³em korytarzem popychany przez ¶liczn± angielsk± aktorkê, a ostatnio t³umaczkê, o której w tej chwili te¿ my¶la³em bez sympatii, bo przez ni± te wszystkie k³opoty.

Parê miesiêcy temu przyjecha³a do Warszawy. A mnie siê akurat powodzi³o ca³kiem nie¼le. Wprawdzie scenariusz dla Himilsbacha i Maklakiewicza, który wymy¶la³em z Markiem Piwowskim, a który mia³ byæ polsk± wersj± filmu "Easy Rider", szans nie mia³, ale moja zatrzymana przez cenzurê ksi±¿ka o strajku w Stoczni Gdañskiej akurat siê ukaza³a w podziemiu. A Szwecja i Niemcy zachodnie nada³y przez radio parê moich s³uchowisk. Tyle ¿e jak siê tylko cz³owiekowi trochê lepiej powodzi, to zaczyna my¶leæ o ¶wiñstwach.

Nagada³em aktorce ró¿nych g³upot. Zaprowadzi³em j± do ¦cieku, SPATiF-u, a na koniec na Bednarsk±. Przy³o¿y³em siê, pamiêtaj±c o ¶wiêtych prawach go¶cinno¶ci, a ona z wdziêczno¶ci z miejsca zaczê³a t³umaczyæ. I do tego tak sko³owa³a producentów w Londynie, ¿e jeden siê rozwiód³, a drugi wystawi³ moj± sztukê.

Tak bij±c siê z my¶lami, doszed³em do charakteryzatorni, gdzie mnie odmalowali, przypudrowali, przyczesali na mokro i kazali czekaæ. A przed kamerami s³awny prezenter za¶miewa³ siê, klepi±c po plecach z Paulem McCartneyem. Obaj byli du¿o lepiej ubrani, wiêc od razu zacz±³em siê pocieszaæ, ¿e niewa¿ne, w co siê cz³owiek przyodziewa, i ¿e ostatni bêd± pierwszymi. Wtedy kto¶ mnie popchn±³ i znalaz³em siê w pe³nym blasku. Chyba mimo odmalowania wygl±da³em tak, jak siê czu³em, bo mój widok zgasi³ u¶miech prezentera. Twarz wykrzywi³ mu grymas bólu, a w oczach b³ysnê³y ³zy. Troskliwie posadzi³ mnie w fotelu, przez chwilê tylko krêci³ g³ow±, a¿ dopiero przemówi³:

"Ale nie dla wszystkich ¶wiêta Bo¿ego Narodzenia oznaczaj± szczê¶cie i spokój. Jest tu dzi¶ z nami Polish playwright D¿anus Glowaki, wszyscy wiemy, co siê sta³o kilka dni temu w jego nieszczê¶liwej ojczy¼nie. Opowiedz, D¿anus, o czym teraz my¶lisz".

No to wyg³osi³em ponurym g³osem kilka zdañ o nocy nad Polsk±, staraj±c siê nie myliæ czasu tera¼niejszego z przesz³ym i "she" z "he". Prezenter zastyg³ na chwilê w bólu, a kiedy wróci³ do siebie, mocno, po mêsku u¶cisn±³ mi rêkê, ¿ycz±c, ¿ebym nie straci³ odwagi, co mi akurat nie grozi³o, bo jej w ogóle nie mia³em. Znów mu u¶miech twarz rozja¶ni³ i wykrzykn±³: "A teraz sylwestrowe propozycje Gianniego Versace!". Chcia³em zostaæ i popatrzeæ, ale kto¶ mnie poci±gn±³ z ty³u za marynarkê, kto¶ inny popchn±³ w stronê kasy. Wyp³acono mi 250 funtów i wyrzucono na ulicê. Zamierza³em pojechaæ na Portobello Rd., ¿eby kupiæ t³umaczce obiecane z³ote kolczyki, tyle ¿e w³a¶nie przechodzi³a ulic± ca³kiem spora demonstracja rodaków, nad któr± ko³ysa³a siê na pomniejszonej szubienicy naturalnej wielko¶ci kuk³a genera³a Jaruzelskiego, a anarchi¶ci, na których zawsze mo¿na liczyæ w potrzebie, pod³±czyli siê, wal±c w bêbny. No to te¿ siê przy³±czy³em.

Pod konsulatem czeka³ ju¿ na nas spory oddzia³ angielskiej policji. Ustawili¶my siê naprzeciwko, wznosz±c stosowne okrzyki do czasu, kiedy firanki zafalowa³y i wyjrza³y zza nich najpierw z³owró¿bne twarze moich niedosz³ych widzów, konsulów: Kopy, S³omki i Muchy, a nastêpnie oko filmowej kamery. W odpowiedzi posiadacze polskich paszportów, narzekaj±c na ch³ód, rozpoczêli natychmiastowe podnoszenie ko³nierzy i naci±ganie czapek na oczy. Boj± siê - pomy¶la³em z pogard± i wtedy zobaczy³em, ¿e mam podniesiony ko³nierz i naci±gniêt± na oczy czapkê.

¦wiêta ju¿ by³y na ca³ego. Tymczasem wiadomo¶ci z Polski przychodzi³y albo ponure, albo ich wcale nie by³o. A i moja sytuacja te¿ siê pogorszy³a.

Wprawdzie recenzje by³y entuzjastyczne, ale skoñczy³ mi siê hotel, a dodatkowo do mojej t³umaczki przyjecha³ m±¿, który, okazuj±c typowy brytyjski egoizm i brak wra¿liwo¶ci na los Polaka, zabroni³ jej ze mn± spaæ.

Na moje szczê¶cie Adam Zamoyski, pisarz i historyk, któremu "Cinders" siê podoba³, przygotowywa³ do wynajêcia czy sprzeda¿y jedno ze swoich mieszkañ z widokiem na Hyde Park i na razie mog³em tam sobie nocowaæ. Tak wiêc co rano budzi³em siê w panice, ¿e co¶ jest ¼le, potem sobie przypomina³em, o co chodzi, a nastêpnie przychodzi³ Adam. Wchodzi³ na drabinê i osobi¶cie odmalowuj±c ozdobny sufit, udziela³ mi rad. G³ównie chodzi³o o to, czy mam wracaæ, czy wprost przeciwnie.

A ja, dr¿±cymi rêkami zaparzaj±c kawê i uwa¿aj±c, ¿eby nie rozlaæ, bo w kuchni roz³o¿ony by³ ju¿ nowy dywan, s³ucha³em i nie s³ucha³em. Potem pa³êta³em siê po ¶wi±tecznym Londynie zastawionym choinkami, obwieszonym bombkami i zapchanym ¦wiêtymi Miko³ajami.

¯eby samoloty do Polski lata³y, pewnie bym jednak w który¶ wsiad³. Bo co spotka mnie w Warszawie poza zaspokojeniem têsknoty, to mniej wiêcej sobie wyobra¿a³em, przyjemne to nie by³o, ale oswojone. Co bêdzie tutaj, to mniej wyra¼nie wiedzia³em. Sztuka, owszem, sz³a dobrze, tyle ¿e z tego siê nie wy¿yje. Jerzy Giedroyc odszuka³ mnie osobi¶cie, wydrukowa³ fragment "Moc truchleje", czyli ksi±¿ki o strajku w Stoczni Gdañskiej, i nawet wys³a³ j± do eleganckiego wydawnictwa paryskiego Flammarion. Niestety, odes³ali j± z listem od pracuj±cej tam nad polsk± literatur± redaktorki, ¿e niech siê pan G³owacki najpierw nauczy pisaæ po polsku. To mi zabrzmia³o ca³kiem gro¼nie, bo ta cienka ksi±¿eczka to by³ monolog ma³ego, zabiedzonego robotnika ze Stoczni Gdañskiej, który przesta³ odró¿niaæ dobro od z³a i zosta³ konfidentem policji, wcale o tym nie wiedz±c. A do strajku siê przy³±cza, te¿ nie bardzo wiedz±c, ¿e to robi i po co, czyli wspania³ego patriotycznego zrywu nie by³o w tej opowie¶ci za grosz. Tylko smutne ulice, bida z nêdz± i rozpacz±, restauracje, w których nie ma co zje¶æ, ulice zapchane tajniakami, konfidenci w kierownictwie strajku i to siê wszystko wydaje bohaterowi ksi±¿ki ca³kiem normalne. Co gorsza, i to w³a¶nie tak wyprowadzi³o z równowagi redaktorkê z Flammarion, on opowiada o tym jêzykiem, który przesta³ byæ tradycyjnie rozumianym narzêdziem komunikacji. Zamiast tego zamieni³ siê w mieszaninê socjalistycznych sloganów z lumpenproletariack± nowomow±, czyli w ogóle nie wiadomo w co. "Moc truchleje" ju¿ w Polsce siê krytykom nie podoba³a, to co siê w³a¶ciwie dziwiæ, ¿e w normalnym kraju nikt siê na niej nie pozna³, czyli moje mo¿liwo¶ci i szanse wygl±daj± blado. Wiêc ³azi³em po Londynie, po trochu spotyka³em siê z agentami wydawniczymi, udziela³em wywiadów i siê coraz bardziej martwi³em. Bo z kraju wiadomo¶ci w prasie tutejszej do¶æ okropne, a plotki jeszcze gorsze - o zalewaniu kopalni ze strajkuj±cymi górnikami, rozstrzeliwaniu zbuntowanych ¿o³nierzy. A znów w radiu polskim oficjalnym spokój, rado¶æ i wywiady z producentami p±czków. A gdzie¶ tam, w tym wszystkim, moja córeczka z mateczk± i narzeczona. To jak, wracaæ, nie wracaæ?

Po cichu siê przyznam, ¿e poza wzglêdami rodzinno-patriotycznymi za tym, ¿eby wracaæ, przemawia³a tak¿e pewna zawodowa kalkulacja. Bo ten stan wojenny to by³ jak dla mnie. Ca³e ¿ycie narzeka³em, ¿e Mailer albo Heller, Hemingway albo Babel to mieli co zapisywaæ. A teraz proszê, jak temat do mnie do domu przyszed³, to mnie tam nie ma. I ca³e ¿ycie bêdê ¿a³owa³. Czyli wracaæ.

A znowu¿ Adam z drabiny odradza. "Nie wiem, jak± masz pozycjê w Polsce. Ale oni teraz wszyscy s± przytrza¶niêci, a ty mo¿esz pisaæ bez cenzury, ca³± prawdê i ci ka¿dy wydrukuje".

Czyli za rad± Adama przysiad³em w irlandzkim pubie i zacz±³em pisaæ jako pisarz ma³o ¿e wyzwolony, to na ca³ego, co siê okaza³o od regularnego pisania sztuk± du¿o trudniejsz±.

Zagryza³em wargi, popija³em guinnessem, miê¶nie mi gra³y i pisa³em jeden tydzieñ, a potem drugi. W trzeci to przepisa³em na czysto i siê zawstydzi³em. Gniew by³ w tym opowiadaniu s³uszny, oburzenie jak z³oto. ZOMO-wcy mieli zimne oczy i okrutne u¶miechy, prze¶ladowani dzia³acze "Solidarno¶ci" - wprost przeciwnie. Jednym s³owem, wyrzuci³em i siê jeszcze bardziej zacz±³em denerwowaæ, ¿e mo¿e za pó¼no mnie wyzwolono, ¿e mo¿e ju¿ jestem beznadziejnym kalek±, co to bez cenzury ani rusz i w ogóle siê nie nadajê. Bo ja siê przez kilkadziesi±t lat mêczy³em, kombinuj±c, jak by co¶ prawdziwego napisaæ, ale tak subtelnie, ¿eby pu¶cili. Jak by te¿ tê cenzurê obej¶æ i przechytrzyæ? Gdzie na przyk³ad akcjê sztuki albo ksi±¿ki przenie¶æ, do jakiego kraju czy w jaki wiek, ¿eby siê kojarzy³o, ale nie do koñca? Jak± parabol± u¶piæ czujno¶æ cenzora? Imperium Rzymskie siê na przyk³ad do tego celu nadawa³o, inkwizycja hiszpañska te¿ nie najgorzej. Z prostszych zabiegów wiêzienie albo zak³ad poprawczy dla nieletnich dziewcz±t, jak u mnie w "Kopciuchu". I tu lojalnie trzeba przyznaæ, ¿e czytelników i widzów mieli¶my w Polsce Ludowej wyj±tkowo wdziêcznych w wychwytywaniu aluzji, nawet tam, gdzie ich nie by³o. Wystarczy³o napisaæ, ¿e bohater jest alkoholikiem albo garbaty czy na przyk³ad zdradza ¿onê, a ju¿ nikt nie mia³ w±tpliwo¶ci, ¿e to komunizm jest winien, i nagradza³ autora owacj± na stoj±co.

Chyba 20 grudnia og³oszono, ¿e Warszawa pierwszy samolot wypu¶ci i pierwszy wpu¶ci. Na próbê pojecha³em na lotnisko Heathrow. Samolot LOT-u siê spó¼nia³, a ja wmiesza³em siê w smutny, milcz±cy t³umek szykuj±cych siê do powrotu Polaków. Wszyscy przygl±dali siê sobie podejrzliwie, znaczki "Solidarno¶ci", które przed 13 obowi±zywa³y do ka¿dego garnituru, by³y pochowane.

W koñcu samolot z Warszawy wyl±dowa³ i zaczêli wysiadaæ g³ównie cudzoziemcy, których stan wojenny przytrzasn±³, a za plastikow± ¶cian± przemykali tranzytowcy. Miêdzy nimi zobaczy³em profesora Jana Kotta. Wraca³ do Ameryki z przerwanego przez stan wojenny Kongresu Kultury. Szed³ przej¶ciem tranzytowym oddzielony ode mnie plastikow± szyb±. Wali³em w ni±, ale profesor nie s³ysza³. Dwa dni pó¼niej us³ysza³em go w Wolnej Europie. Opowiada³ o nocy nad Polsk±, a marzn±cy przy koksownikach ¿o³nierze skojarzyli mu siê z prostytutkami ogrzewaj±cymi siê przy ogniu w Rzymie. W tej króciutkiej relacji, która doprowadzi³a do sza³u genera³a Jaruzelskiego, by³ ca³y Jan Kott. Jego czytanie literatury i ¶wiata. Skundlona tragedia i uwznio¶lona farsa.

Na razie wzi±³em g³êboki oddech, wróci³em do miasta i znów pl±ta³em siê po Londynie. Troszeczkê mi doda³o otuchy to, ¿e bardzo dobre wydawnictwo londyñskie Andre Deutch jako¶ siê zorientowa³o, o co chodzi w mojej ksi±¿ce, i podpisa³o umowê na "Moc truchleje".

Wieczorami po przedstawieniu chodzi³em z aktorami z "Kopciucha" do jednego albo drugiego pubu i przy piwie rozczula³em ich i siebie opowie¶ciami o przemierzaj±cych pokryty ¶niegiem kraj Chopina hordach Jaruzelskiego.

Raz po zamkniêciu pubu, kiedy wraca³em pieszo do prawie ju¿ wyszykowanego na sprzeda¿ mieszkania Adama na Knighsbridge, zatêtni³y za mn± po bruku wysokie obcasy i dogoni³a mnie graj±ca w "Kopciuchu" Z³± Siostrê aktorka. Ze ³zami w oczach przyzna³a, ¿e kiedy tak szed³em samotnie przez u¶piony Londyn, przypomnia³em jej bohatera filmu Andrzeja Wajdy "Cz³owiek z ¿elaza" i postanowi³a zrobiæ wszystko, co mo¿e zrobiæ m³oda aktorka, ¿eby podnie¶æ mnie na duchu. I teraz chcia³em ostrzec, ¿e je¿eli ktokolwiek w mojej obecno¶ci o¶mieli siê nazwaæ "Cz³owieka z ¿elaza" naiwnym socrealistycznym kiczem, bêdzie mia³ we mnie ¶miertelnego wroga.

Bardzo wielu Polaków przytrza¶niêtych w Londynie przez stan wojenny narzeka³o, ¿e nie zajê³a siê nimi tak zwana stara emigracja. Ja, podobnie jak bohaterka sztuki Tennessee Williamsa "Tramwaj zwany po¿±daniem" Blanche, by³em w tej sprawie dobrej my¶li. Blanche mianowicie, kiedy zawiedli j± wszyscy, z ufno¶ci± bierze pod rêkê psychiatrê, który na polecenie rodziny przyjecha³, ¿eby zamkn±æ j± w domu wariatów, wypowiadaj±c przy tej okazji moj± ulubion± kwestiê: "Zawsze wiedzia³am, ¿e w ka¿dej sytuacji mo¿na polegaæ na uprzejmo¶ci obcych".

I proszê bardzo, ju¿ 29 grudnia, a wiêc zaraz po ¶wiêtach, w³a¶ciciel bardzo przyzwoitej polskiej restauracji, patriota i mi³o¶nik literatury, zaproponowa³ mi pracê kelnera na ca³kiem przyzwoitych warunkach. Zaraz potem utalentowana m³oda aktorka, która wyjecha³a rok wcze¶niej i wysz³a za m±¿ za stolarza, ale nie by³a szczê¶liwa, bo ci±gnê³o j± do sztuki, zaproponowa³a mi wspólne wysoko p³atne wystêpy erotyczne dla angielskiej arystokracji. Mój znajomy z dawnych lat "W³adek-Aspiryn", energiczny handlarz dostarczanymi do Polski przeterminowanymi lekarstwami, który zrobi³ karierê polityczn±, demaskuj±c ju¿ w wolnym kraju nieuczciwych przedsiêbiorców, namawia³ mnie na ca³kiem dobrze zaplanowany skok na jubilera.

Z propozycj± wspó³pracy wyst±pi³ te¿ "Tadek-D³ugie Rêce". Tadek w latach 50. mia³ inn± ksywkê - "Rybak". To by³y czasy, kiedy ludzie nie mieli lodówek i przed Wielkanoc± wywieszali za okno na sznurku zakupione wcze¶niej zaj±ce. Tadek posiada³ NRD-owsk± wêdkê rozsuwan± na wysoko¶æ drugiego piêtra. Na koñcu umieszcza³ ¿yletkê marki Gerlach i zaj±ce spada³y prosto do podstawionej torby. W Londynie Tadek siê przekwalifikowa³ i miêdzynarodowo przemyca³ zegarki. Czyli ¿e musia³ z dwiema walizkami wypchanymi zegarkami przebiec tanecznym krokiem, u¶miechaj±c siê do celników, przej¶ciem zielonym. To by³o tylko piêædziesi±t sze¶æ kroków, ale te zegarki wyci±gnê³y mu rêce. St±d ksywka i propozycja dla mnie.

W zwi±zku z sukcesem "Kopciucha" w Londynie dosta³em z Ameryki propozycjê, ¿eby poprowadziæ kursy o Kafce, Czechowie i Dostojewskim w wyj±tkowo ekskluzywnym Bennigton College w stanie Vermont, gdzie uczy³ kiedy¶ Erich Fromm, a aktualnie literaturê i teatr wyk³adali Bernard Malamud i Bob Wilson. Po d³ugim namy¶le i walce wewnêtrznej wybra³em tê ostatni± propozycjê, chocia¿ by³a najmniej atrakcyjna finansowo.

Trzy tygodnie pó¼niej, przyciskaj±c do serca oficjalnie potwierdzone przez Departament Stanu na ró¿owym blankiecie zaproszenie, przecisn±³em siê przez t³um katolików i muzu³manów i z bolesnym u¶miechem politycznej ofiary roz³o¿y³em je na biurku konsula. By³em pewien, ¿e ludzie Ronalda Reagana, który z takim obrzydzeniem odniós³ siê do stanu wojennego, nazywaj±c Jaruzelskiego rosyjskim genera³em w polskim mundurze, a jego najbli¿szych "band± wszawych gnojków", przyjm± mnie z otwartymi ramionami. Tymczasem konsul ze sceptycznym u¶miechem wys³uchiwa³ moich zapewnieñ, ¿e powodem mojego wyjazdu do Ameryki nie jest chêæ zamordowania prezydenta ani nawet roznoszenia chorób wenerycznych, a jedynie uzupe³nienie wiedzy studentów w stanie Vermont, a w dalszej kolejno¶ci zrealizowanie mojego m³odzieñczego marzenia, czyli wystawienia sztuki na Broadwayu. Po dwugodzinnym przes³uchaniu, gdybym mia³ choæ odrobinê godno¶ci, powinienem siê obraziæ i wyj¶æ. Ale przypomnia³em sobie radê Janusza Wilhelmiego, redaktora naczelnego warszawskiego tygodnika "Kultura", w którym przepracowa³em kilkana¶cie lat: "Januszku, unikaj zawsze pierwszych reakcji, mog± byæ uczciwe". U¶miechaj±c siê fa³szywie, prze³kn±³em upokorzenie, wbito mi do paszportu kolorow± przepustkê i drzwi do demokracji uchyli³y siê przede mn±. Parê miesiêcy pó¼niej dowiedzia³em siê, ¿e oburzona wprowadzeniem stanu wojennego administracja Ronalda Reagana wyda³a polecenie, ¿eby utrudniaæ jak siê da wydawanie wiz Polakom i Afgañczykom, bo jedni i drudzy mog± prosiæ o azyl.

Parê tygodni pó¼niej znów siê pojawi³em na lotnisku Heathrow, z t± sam± polsk± walizk±, ale teraz by³a ciê¿sza. Wioz³em ze sob± zestaw najniezbêdniejszych rzeczy, które powinien mieæ ka¿dy szanuj±cy siê profesor ze Wschodu przystêpuj±cy do objêcia katedry na ekskluzywnej amerykañskiej uczelni, a mianowicie: kiepsk± znajomo¶æ angielskiego, dwie pary d¿insów zakupionych okazyjnie na Portobello Rd., podarowane przez aktorkê-t³umaczkê ozdobne wydanie tragedii Szekspira, dwie lniane koszule w czarno-bia³e pasy, czyli hinduskie barach³o z wyprzeda¿y, ukradzion± z biblioteki ksi±¿kê Mackiewicza o Dostojewskim, dwie pó³litrówki wyborowej z niebiesk± kartk±, g³êboki kompleks prowincji maskowany pych± i poczuciem wy¿szo¶ci oraz plik recenzji z Londynu.

A tak¿e du¿y zapas bezinteresownej polskiej zawi¶ci, któr± potem, ¿eby sobie ul¿yæ, zacz±³em przerzucaæ na bohaterów moich sztuk, zw³aszcza na "Pche³kê", bohatera "Antygony w Nowym Jorku". Z tym drobnym cwaniaczkiem, traktowanym przez wielu krytyków nad Wis³± jako tania i ³atwa karykatura Polaka, mia³em, niestety, trochê wspólnego. Zupe³nie nie wiem, jak i kiedy siê t± zawi¶ci± zarazi³em. Bo moi rodzice na to nie chorowali.

Zaj±³em miejsce przy oknie, obok usiad³a ¶liczna Angielka, te¿ jako¶ zatopiona w my¶lach, tak ¿e na razie nie nawi±zali¶my kontaktu. Samolot Pan American trochê siê pokrêci³ po lotnisku, wymin±³ francuskiego concorde'a, hiszpañsk± Iberiê, ustawi³ siê w kolejce tu¿ za Lufthans±, a du¿o przed China Air i piêæ minut pó¼niej zacz±³ siê na dobre wznosiæ, czyli oddalaæ. A ja zacz±³em siê na dobre baæ. Bo co, je¿eli racjê mia³a ta pani z Flammarion albo polscy krytycy, którzy ju¿ zadecydowali, ¿e jestem kawiarnianym pisarzem lokalnym, specjalist± od z³otej m³odzie¿y i playboyów, czyli ¿e za granic± nie mam w ogóle czego szukaæ.

A w Polsce jednak mia³em swoj± popularno¶æ i przyjemno¶ci. Spod lady, po cichu, ekspedientki sprzedawa³y mi bu³kê parysk±, na Bednarskiej i Krakowskim zna³em ka¿dy schodek i ka¿d± bramê, a jêzykiem umia³em zakrêciæ jak ma³o kto. Im dalej lecia³em, tym nabiera³em wiêkszych w±tpliwo¶ci, czy lecê w dobr± stronê i czy siê do demokracji i Ameryki s³usznie wpycham.

Na brak w³asnych pisarzy oni tam nie cierpi±, a jeszcze po Nowym Jorku i okolicach t³ucze siê t³um zawodowych ofiar ze skrzywdzonych przez dyktatury krajów. Nie mówi±c o rosyjskich pisarzach dysydentach, takich, ¿e a¿ strach. No bo jednak Dostojewski czy To³stoj, Czechow czy Gogol - by³o po kim dziedziczyæ. I czy po So³¿enicynie, Brodskim albo i Aksjonowie w ogóle kto¶ na moje cierpienia nastawi ucho? A niech siê jeszcze co¶ poruszy w Czechach? Albo i na Wêgrzech? Takie to my¶li przepe³nione patriotyczn± egzaltacj± lata³y mi po g³owie. Ale tak czy inaczej by³o ju¿ za pó¼no. Na wszelki wypadek zacz±³em sobie powtarzaæ przykazania dla ¶wie¿ego emigranta, które kto¶ ¿yczliwy zapisa³ mi na karteczce.

1. Je¿eli jeste¶ w nêdzy albo rozpaczy, nigdy, ale to nigdy nie przyznawaj siê do tego rodakom. Nikt ci nie pomo¿e, tylko ciê dobij±.

2. W ¿adnym wypadku nie pozwalaj sobie na szczero¶æ wobec bogatszych od siebie. Je¿eli bêd± ci pokazywaæ swoje ohydne ¿ony, domy, filmy albo ksi±¿ki, chwal. Nie staæ ciê na wrogów.

3. Je¿eli kto¶ ciê obrazi - u¶miechaj siê, zem¶cisz siê pó¼niej.

4. K³ami±c na temat swojego sukcesu, staraj siê uwierzyæ w to, co mówisz. To daje komfort psychiczny i nic ci to nie zaszkodzi. Najwy¿ej zaczn± ciê uwa¿aæ za mitomana. Ale parê osób zawsze uwierzy i wtedy bêdziesz móg³ od nich co¶ wyci±gn±æ.

5. Je¿eli kto¶ poprosi ciê o pomoc, nie pomagaj, nawet gdyby¶ móg³, bo po co. Mo¿e ci wyrosn±æ konkurent. Ale nie odmawiaj z góry - oczywi¶cie poza po¿yczeniem pieniêdzy. Obiecaj pomoc, udawaj zainteresowanie, na jaki¶ czas zyskasz przyjaciela. A nu¿ ci siê przyda...

6. Wyznaæ mi³o¶æ wolno tylko kobiecie, której siê nie kocha. Nie staæ ciê na uzale¿nienie siê.

Pozosta³ych czterech nie przelecia³em, bo przemówi³a moja s±siadka i to zupe³nie niespodziewanie po polsku:

- S±dz±c po zamówieniu, pan z Warszawy.

Chodzi³o jej o to, ¿e przed chwil± zamówi³em po raz trzeci podwójny d¿in bez toniku.

- Wie pan, o co siê mnie zapytali w amerykañskiej ambasadzie?

- Czy pani chce zabiæ prezydenta - podpowiedzia³em. - I co pani odpowiedzia³a...?

Pokiwa³a g³ow±.

- Jak pan my¶li, czy oni przypuszczaj±, ¿e jak kto¶ naprawdê jedzie, ¿eby zabiæ prezydenta, to da im uczciw± odpowied¼?

- Dziwny kraj - przyzna³em.

- Zapytali siê mnie te¿, czy jadê do Ameryki, ¿eby zajmowaæ siê prostytucj±.

- Niech pani to potraktuje jako komplement - pocieszy³em j±.

- My¶li pan?

Zamówili¶my oboje d¿in bez toniku i wymienili¶my adresy. Ja przypomnia³em sobie s³owa, jakimi dodawa³ ducha trener naszej pi³karskiej reprezentacji przed meczem: "Bia³o-czerwona na maszcie, pierwszy sekretarz na trybunie, kie³basy do góry i golimy frajerów". A od siebie doda³em:

- Janek, co siê przejmujesz. Jedziesz do dzikiego kraju, w którym nikt nawet nie wie, kto to jest Himilsbach.

I poczu³em siê lepiej.

¯art bogów

Gdzie siê u Jerzego Kosiñskiego kalkulacja koñczy, a prawda zaczyna? Z bliska ogl±da³em wiatrak, na którego skrzyd³ach ¶wietnie sobie radzi³, wiêc kiedy i dlaczego siê po¶lizgn±³? Bo przecie¿ sz³o tak dobrze. No i czy ten upadek i straszny koniec by³ w jego historiê wpisany z góry? Wiêc jednak tragedia? 

W po³owie lat sze¶ædziesi±tych, kiedy trenowa³em boks, zg³osi³ siê do klubu sportowego Gwardii W³adek Dañczewski. Mia³ 16 lat i dobre bokserskie pochodzenie, bo akurat uciek³ z poprawczaka. Mia³ absolutny talent do bicia, ale mia³ te¿ problem. W³adek uwa¿a³ umieszczenie go w poprawczaku za niesprawiedliwo¶æ. Wys³a³ w tej sprawie list do W³adys³awa Gomu³ki, ale nie dosta³ odpowiedzi, wiêc z zemsty kaza³ sobie wytatuowaæ na czole "Chuj w dupê Gomu³ce". Chuj siê wtedy pisa³o bez "c", czyli by³a jedna litera mniej.

Trener kaza³ mu ten wzorek usun±æ, ale W³adek powiedzia³, ¿e "w ¿yciu i jeszcze d³ugo nie". Trener by³ zmartwiony, bo siê w zasadzie z tre¶ci± napisu zgadza³, ale perspektywa k³opotów by³a za du¿a i W³adka wyrzuci³.

W³a¶nie na æwiczeniach u profesora Jana Kotta zajmowali¶my siê tragizmem i jego rodzajami. Otó¿ przypadek W³adka mo¿na by³o od biedy podci±gn±æ pod tragizm w rozumieniu m³odego Marksa. W³adek mia³ racjê moraln±, ale nie historyczn±. Bo podobnie jak wielcy rewolucjoni¶ci za bardzo wyprzedza³ swój czas. Tak wiêc W³adek by³ tragiczny, ale nie do koñca. Jak wiadomo, solidna tragedia musi mieæ porz±dek matematyczny - je¿eli "A", to "B" i tylko je¿eli "A", to "B", co w sytuacji W³adka nie do koñca siê zgadza³o. A i ¶mieræ, koniecznie wymagany do budowy tragedii element, jako¶ tu w grê nie wchodzi³a. W marcu 2004 przyjecha³em do Polski i akurat Gustaw Holoubek wyre¿yserowa³ "Króla Edypa" w Ateneum. Nie mam pewno¶ci, czy taki Edyp mo¿e siê spodobaæ postêpowym warszawskim krytykom, bo Piotr Fronczewski ani nie gra peda³a, ani nie chodzi go³y, ani nawet nie dyma na scenie Budzisz-Krzy¿anowskiej, co jest na pewno strat±. Z drugiej strony, dziêki tym lekkomy¶lnym ograniczeniom, rzecz zrobi³a siê czystym, ch³odnym i przez to mocno przera¿aj±cym wyk³adem o losie cz³owieka, z którego bogowie sobie za¿artowali. No bo wiadomo, skazali go jako dziecko na zabicie ojca i ma³¿eñstwo z matk±, potem dla ¶miechu pomogli mu zabiæ Sfinksa, o¿eniæ siê, zostaæ królem, i dopiero wtedy - ³up! Ten tragizm Edypa jest bardziej okrutny od tragizmu Antygony, bo bardziej absurdalny. Czyli pasuj±cy do naszych czasów, tak ¿e bardziej nie mo¿na.

Kiedy Jerzy Kosiñski pope³ni³ w Nowym Jorku samobójstwo, napisa³em do albumu Czes³awa Czapliñskiego takich kilka zdañ: "Parê dni temu znów otworzy³em >>Biesy<< Dostojewskiego. Przygl±da³em siê >>opêtanym<<: Stawroginowi, Kiry³owowi, m³odemu Wierchowieñskiemu i my¶la³em o Jerzym Kosiñskim. O jego mrocznym, gwa³townym ¿yciu, o krótkich spojrzeniach, które rzuca³ za siebie, jakby ci±gle obawia³ siê ataku z ty³u. Wymy¶la³ ksi±¿ki i w³asn± biografiê. Wci±¿ j± przerabia³, uatrakcyjnia³, ozdabia³ nowymi odcieniami z³a. Mia³ wielkie sukcesy i wielkie niepowodzenia. Pojawili siê ludzie, którzy uznali jego ksi±¿ki i jego ¿ycie za sprytn± mistyfikacjê. By³ wielkim mistyfikatorem, ale demony, których obecno¶æ stale wyczuwa³ za plecami, by³y prawdziwe. Pewnej nocy otoczy³y go w mieszkaniu przy 57. Ulicy ciasnym krêgiem".

A teraz sobie my¶lê, ¿e Dostojewski Dostojewskim oczywi¶cie, ale co¶ w historii Kosiñskiego pobrzêkuje "¿artem bogów". No bo Kosiñski siê urodzi³ jako dziecko ¿ydowskie nied³ugo przed Holocaustem, czyli by³ wyrokiem najwy¿szym od pocz±tku skazany. Ale wyrok zawieszono, pozwolono mu pofikaæ, zrobiæ zawrotn± karierê, poczuæ siê bezpiecznie i dopiero potem sobie o nim przypomniano. Oczywi¶cie to s± inne czasy, cudownie, tak jak Edyp, ocalony Kosiñski zachowuje siê ca³kiem inaczej ni¿ król Teb. Nie prowadzi przeciw sobie ¿adnego ¶ledztwa, wprost przeciwnie, zaciemnia i manipuluje. Bo te¿ pozna³ regu³y dzia³ania i cyrk, jaki siê na ¶wiecie wyprawia. A przy tym jest na emigracji.

Kiedy mieszka³em z rodzicami w Polsce, ile razy kto¶ z nas wyje¿d¿a³ nawet tylko na tydzieñ, ojciec ¿±da³, ¿eby¶my wszyscy razem usiedli na kanapie. On siê tego nauczy³ od swojego ojca, a tamten od swojego. Chodzi³o o to, ¿eby czas przytrzymaæ. Co¶ siê skoñczy³o, a zaczyna co¶ nowego, czego nie znamy. Ale na razie jeste¶my razem. Mnie ¶mieszy³a ta próba zrobienia porz±dku. Zw³aszcza ¿e ma³o pomaga³a, bo moi dwaj dziadkowie i obie babki zginêli w straszliwym ba³aganie. Ale po przyje¼dzie do Nowego Jorku dooko³a mnie wszystko siê tak zapl±ta³o, a i czas przesz³y przesta³ siê liczyæ w ogóle, ¿e co¶ z pomys³u ojca zrozumia³em.

W sztuce "Polowanie na karaluchy" bohater emigrant mówi, ¿e w Nowym Jorku "straci³ wszystko poza akcentem". W Nowym Jorku w jedn± chwilê przesta³ istnieæ G³owacki playboy, ¶rodowiskowy pisarz, przewrotny felietonista i ozdoba przyjêæ. Narodzi³ siê za to przestraszony, ¼le mówi±cy po angielsku nieznany pisarz bez pieniêdzy. Emigracja to panika, grunt siê pali pod nogami i robi siê mnóstwo rzeczy za szybko, bez namys³u i sensu. Na emigracji prosi³em o przys³ugê ludzi, których nigdy w ¿yciu nie powinienem prosiæ. Oni oczywi¶cie odmawiali, a ja czasem to sobie przypominam, tak jak teraz, kiedy to piszê. I czerwieniejê ze wstydu, bo wiem, ¿e oni to te¿ pamiêtaj±. Krótko mówi±c, skacze siê w to nowe ¿ycie z ko³ysz±cego siê pok³adu mo¿e i ton±cego statku. Nie jestem pewien, czy kiedy Lord Jim skoczy³ z Patny, to siê przedtem d³ugo zastanawia³. Mo¿e zacz±³ ¿a³owaæ ju¿ w powietrzu, a mo¿e skoczy³ w szoku i momentu skoku nie pamiêta³ w ogóle. A konsekwencje ros³y, ros³y, a¿ go dopad³y.

Kosiñski nie¼le siê o Amerykê zaczepi³, dobrze o¿eni³, co¶ tam wyda³, ale niewa¿nego. No i wyszed³ wreszcie "Malowany ptak" i albo to móg³ byæ sukces, albo nic. Owszem, dosta³ parê dobrych recenzji, ale dobrych recenzji to siê w Ameryce co roku parê tysiêcy ukazuje. Wreszcie do recenzji najwa¿niejszej, bo w "New York Times Book Review", dosta³ ksi±¿kê najwiêkszy autorytet od Holocaustu - Elie Wiesel. Wiesel przeczyta³ i napisa³ ch³odno, ale jeszcze nie wys³a³ do gazety. A Kosiñski siê o tym dowiedzia³. Ciekaw jestem, czy siê d³ugo waha³, zanim zdecydowa³, ¿e trzeba Wiesela odwiedziæ i go przekonaæ, ¿e ta przera¿aj±ca historia czarnow³osego ch³opca, ni to ¯yda, ni to Cygana, w czasie wojny tu³aj±cego siê samotnie przez nienawistne jasnow³ose plemiê prymitywnych zboczeñców i sadystów, to w³a¶ciwie ca³kiem wierna kopia jego w³asnych losów. Ksi±¿ka siê przez to nie zrobi³a nic a nic lepsza ani gorsza, ale Kosiñski wiedzia³, co robi. Tak jak Edyp Sfinksa, tak on rozwi±za³ zagadkê Wiesela. Bo Wiesel recenzjê ch³odn± podar³ i napisa³ now±, entuzjastyczn±, oficjalnie mianuj±c Kosiñskiego ¶wiadkiem, a jego ksi±¿kê ¶wiadectwem Holocaustu. I to by³ pocz±tek wielkiej kariery Kosiñskiego.

Tyle ¿e, jak wiadomo, autobiografia to to akurat nie by³a, bo Jerzy Kosiñski spêdzi³ ca³± okupacjê z rodzicami, ukrywany przez polskich ch³opów we wsi D±browa.

Jerzy Kosiñski mia³ setki usprawiedliwieñ lepszych i gorszych. W koñcu jego prawdziwa historia to te¿ by³ koszmar, tyle ¿e trochê inny. Mniejszy mo¿e. Je¿eli koszmar warto mierzyæ centymetrem. Dziêki tej, powiedzmy, niedok³adno¶ci sta³ siê s³awny i bogaty. Ale tak¿e tylko dziêki temu dobr± ksi±¿kê o strasznych czasach przeczyta³o parê milionów ludzi. Oczywi¶cie nie przesadzajmy. Kiedy Kosiñski przyszed³ do Wiesela, ziemia mu siê tak bardzo znów pod stopami nie pali³a i fale go nie zalewa³y. Ale przekona³ siebie, ¿e za piek³o, które przeszed³, co¶ mu siê nale¿y. A na ¶wiecie dooko³a widzia³ nic tylko jedno wielkie k³amstwo na k³amstwie i cwaniactwo na cwaniactwie.

Ale jednak go to w³asne mêczy³o, ¿e a nu¿ wyjdzie na jaw, i dlatego w dziesi±tkach esejów i wywiadów przekonywa³, ¿e autobiografizm w powie¶ci jest w ogóle niemo¿liwy. Mêczy³o go to k³amstwo, ale nie na tyle, ¿eby nie dodawaæ do niego nowych.

Tylko znów - czy naprawdê pretensje o to nie s± ¶mieszne? Przecie¿ na ogó³ siê przyjê³o, ¿e rodzice ucz± dzieci mówiæ prawdê. Kosiñskiego od samego pocz±tku uczyli k³amaæ, ¿eby ewentualnie prze¿y³. Pl±ta³ siê w tym okropnie. ¯ydowskim dzieciom z podwórka, które go zna³y tak, ¿e lepiej nie mo¿na, jako Lewinkopfa, wmawia³, ¿e siê nazywa Kosiñski. Córkê ch³opów, którzy go ukrywali, straszy³, ¿e jest Lewinkopfem.

Z tymi rodzicami, co to ucz± mówiæ prawdê, to te¿ wielka przesada. Niedawno w Nowym Jorku mali ch³opcy i malutkie dziewczynki, p³acz±c, opowiadali na zmianê z rodzicami o ¶mierci najm³odszego braciszka, który zgin±³ pod gruzami World Trade Center. Wzruszona komisja przyznaj±ca po 11 wrze¶nia odszkodowania sypnê³a dolarami. A potem siê okaza³o, ¿e tego braciszka w ogóle nie by³o. Po tragedii w World Trade Center w Nowym Jorku zaroi³o siê od kobiet, mê¿czyzn i dzieci, co to niby w wybuchu zginêli, a potem siê okaza³o, ¿e niekoniecznie.

Po prostu ¶wiat idzie naprzód. Papie¿ wyg³asza przepiêkne apele i oklaskuje nadwi¶lañskich hiphopowców. A my ju¿ siê ca³kowicie przyzwyczaili¶my do obozów w po³udniowej Ameryce, gdzie siê na przeszczepy hoduje odkupione od rodziców dzieci. I do tego, ¿e w Pekinie lekarze podkradaj± wiê¼niom organy zaraz po wykonaniu na nich wyroku ¶mierci. I ¿e te niekompletne trupy s± dalej w ruchu, bo wybitny artysta z Niemiec montuje z nich dzie³a sztuki i zarabia miliony. Wiemy, ¿e wietnamska mafia kontroluj±ca rynek heroinowy w Norwegii przemyca narkotyki w cia³ach zabijanych w tym celu noworodków. Najpierw siê je zakupuje, jeszcze ¿ywe, od prostytutek w Pary¿u i Hamburgu. Tu¿ przed odlotem zabija i wszywa heroinê. A potem podró¿uj±ca legalnie z malutkim dzieckiem, co to wygl±da jakby spa³o, niby-matka mówi na granicy, ¿e dziecko chore jest. Wiêc ma przyspieszon± odprawê. A w Oslo siê tê heroinê wypruwa, a dziecko wyrzuca. Wiêc o co w ogóle chodzi?

Kiedy nowojorski tygodnik "Village Voice" przygotowa³ ogromny artyku³, który Kosiñskiego zniszczy³, oskar¿aj±c go o seriê k³amstw, g³ównie o to, ¿e sam nie pisze swoich ksi±¿ek, a ten drobiazg wykonuj± za niego wynajêci redaktorzy i t³umacze, Kosiñski zagra³ znowu zgodnie z systemem, który zna³, ¿e lepiej nie mo¿na, i który do tej pory dzia³a³ bez zarzutu. Zapyta³ mianowicie dziennikarzy prowadz±cych to, co siê ostatnio nazywa w Polsce dziennikarskim ¶ledztwem, czy mo¿e na spotkanie z nimi przyj¶æ z psychologiem, który prowadzi badania nad zachowaniem ofiar Holocaustu w sytuacjach stresowych. Ale kiedy dziennikarze ku jego wielkiemu zdziwieniu siê nie wzruszyli i nie zrezygnowali z ataku, wpad³ we w¶ciek³o¶æ i krzykn±³, ¿e nie tylko ka¿de s³owo i zdanie, ale ka¿da kropka i przecinek w jego ksi±¿kach s± jego i tylko jego. A tego to ju¿ siê w ¿aden sposób nie dawa³o obroniæ. I Kosiñski siê ju¿ po tym k³amstwie do koñca nie podniós³. No bo jakie s± dopuszczalne granice pomocy redaktorów, to tego tak do koñca nie wiadomo. Ale wiadomo, ¿e Kosiñski zdecydowa³ siê pisaæ w jêzyku, który zna³, owszem, dobrze, ale pomocy potrzebowa³.

W lutym 1982 r., na parê miesiêcy przed napa¶ci± "Village Voice", ¿ona jednego z szefów "New York Timesa" napisa³a kilkudziesiêciostronicowe cover story o Jerzym. Lepiej byæ nie mog³o. Przepe³niony mi³o¶ci± i podziwem tekst kreowa³ Kosiñskiego na wielk± gwiazdê literatury. Na ok³adce magazynu "New York Timesa" Kosiñski sta³ na tle stajni, go³y od pasa w górê, w bia³ych bryczesach i wysokich czarnych butach do koñskiej jazdy. W d³oni ¶ciska³ uzdê.

Wielki buntownik poezji amerykañskiej Allen Ginsberg powiedzia³ mi, ¿e w czasach, kiedy wyjazd na Kubê by³ w Stanach kompletnie zabroniony, polecia³ do Hawany. Przyjêto go jak bohatera. Entuzjazm, telewizja, bankiety, wiece. A¿ raz nie wytrzyma³ i paln±³ publicznie, ¿e kiedy by³ w college'u, wszyscy jego koledzy marzyli, ¿eby siê przespaæ z Marilyn Monroe, ale on zawsze marzy³, ¿eby i¶æ do ³ó¿ka z Fidelem. Zrobi³ siê skandal. Tego samego dnia spakowano go i z oburzeniem odes³ano do Stanów.

Kosiñskiego z tym zdjêciem na ok³adce te¿ ponios³o. I jestem ciekaw, czy daj±c je, d³ugo siê zastanawia³. No niby by³o wiadomo, ¿e jego pasj± jest gra w polo, ale znana te¿ by³a jego druga pasja, sadomasochizm. A to zdjêcie na ok³adce czcigodnego magazynu rozw¶cieczy³o dodatkowo lewaków z "Village Voice". Czyli mo¿e, ¿eby nie ono, toby siê wszystko da³o wyciszyæ? Kosiñski by ¿y³ i mo¿e odbiera³ Pulitzera? Czyli niekoniecznie je¿eli "A", to "B", tylko i wy³±cznie.

Ale mo¿e jednak tak? Mo¿e wszystko by³o nieuniknione? I to by³ po prostu ci±g dalszy ¿artu bogów? Bo by³y ostrze¿enia, ¿e ¿art trwa. Kilka lat po wydaniu powie¶ci "Kroki", za któr± Kosiñski dosta³ najbardziej presti¿ow± amerykañsk± nagrodê literack± National Book Award, m³ody pisarz z Los Angeles przepisa³ "Kroki" na maszynie, podpisa³ swoim nazwiskiem i wys³a³ do kilkunastu agentów i wydawnictw, miêdzy innymi do tego, które Kosiñskiego wyda³o. Nikt ksi±¿ki nie rozpozna³, wszyscy j± odrzucili, niektórzy radz±c pisarzowi, ¿eby da³ sobie spokój z pisaniem.

Wiadomo, ¿e w naszych czasach ok³adki ksi±¿ek maj± znaczenie wielkie, mo¿e i wiêksze ni¿ to, co jest w ¶rodku. Na ok³adce "Malowanego ptaka" jest kawa³ek obrazu Boscha. Ptakopodobny demon niesie na plecach wór, z którego wystaje g³owa dziecka. Ta ok³adka by³a pomys³em Kosiñskiego i to by³ pomys³ wielki. Bo tysi±ce m³odych Amerykanów czu³o siê jak to dziecko, które ciemne si³y, politycy na przyk³ad, nios± nie wiadomo gdzie i po co. Tyle ¿e w nastêpnych ksi±¿kach Kosiñskiego to skrzywdzone dziecko jako¶ bardzo szybko doros³o. I siê zamieni³o w tajemniczego agenta albo b³êdnego rycerza w kostiumie do gry w polo czy m³odego znarkotyzowanego miliardera przynosz±cego winnym i niewinnym ¶mieræ, ból i rozkosz, coraz czê¶ciej w opisywanych ze znawstwem dekoracjach sadomaso. I powstawa³o coraz wiêcej w±tpliwo¶ci, czy zaci¶niêta piê¶æ, któr± bohater pokazuje ¶wiatu, ma jeszcze jaki¶ zwi±zek z Holocaustem, czy nie ma. Czy to gest obronny, zemsta za krzywdy, czy mo¿e jednak ju¿ tylko fisting, czyli wy¿szy stopieñ wtajemniczenia seksualnego. Kiedy to wk³ada siê partnerowi nakremowan± zaci¶niêt± w piê¶æ rêkê w odbyt a¿ po ³okieæ, co jest symbolem brania i oddania ostatecznego, bo wyprostowanie palców oznacza przebicie jelit i ¶mieræ. I jest to ca³y rytua³ wykonywany publicznie, bo ten spektakl ogl±da kr±g milcz±cych widzów.

Arthur Miller bardzo chcia³ napisaæ tragediê wspó³czesn±. Mia³a ni± byæ sztuka o emigrantach, czyli "Widok z mostu". Ale te¿ matematycznego porz±dku w tej sztuce nie ma. Bo jej bohater, emigrant w³oski, zgin±æ mo¿e, ale nie musi, czyli ¿e by³ w niej tragizm, a nie by³o tragedii.

No, ale czasy siê porobi³y takie, ¿e teraz je¿eli "A", to "C", a je¿eli "C", to "X". Nie przypadkiem ju¿ od drugiej wojny ¶wiatowej tragedie zosta³y zast±pione przez tragikomedie. I teraz to ju¿ tylko nam pozostaje albo siê powiesiæ, albo ¶miaæ do ³ez.

Wygl±da dziwnie, ¿e piszê tyle o Kosiñskim, który nic a nic nie jest moim ulubionym pisarzem. Ale zaraz, spokojnie. By³ emigrantem i czy to siê komu podoba, czy nie, mia³ najwiêkszy z polskich pisarzy sukces. Wiêc mu najpierw jak ka¿dy uczciwy Polak zazdro¶ci³em. To po pierwsze. Do tego sam siê w ¿yciu ca³kiem sporo naudawa³em i ciekawi³o mnie, jak on te coraz bardziej przylegaj±ce maski przymierza. I w którym momencie siê zmieni³ w konika, na którym jedzie kreacja, pogania batem i galopuje, uciekaj±c przed czasem przesz³ym i tera¼niejszym. I czy ma racjê Auden, ¿e jak siê raz zacznie uciekaæ, to potem nie ma ju¿ ucieczki od ucieczki.

Ca³y czas mnie mêczy³o, gdzie siê u Kosiñskiego kalkulacja koñczy, a prawda zaczyna i czy takie miejsce mo¿na znale¼æ. Z bardzo bliska ogl±da³em wiatrak, na którego skrzyd³ach ¶wietnie sobie radzi³, daj±c d³ugie kroki, wiêc kiedy i dlaczego siê po¶lizgn±³? Bo przecie¿ sz³o tak dobrze.

No i wreszcie czy ten upadek i straszny koniec by³ w jego historiê wpisany z góry, czy nie by³? Wiêc tragedia czy tylko tragizm? Tragikomedia czy tragifarsa? ¯art bogów? Zwi±zek miêdzy "A" i "B"? Jego rozbicie i nowe po³±czenie?

A teraz, uwaga, uwaga, rozbieram siê do naga, jak ¶piewa³ mój znajomy Dziki Bolek z Pragi. Otó¿ z powodu tych wszystkich w±tpliwo¶ci parê lat temu zacz±³em o Kosiñskim pisaæ dla teatru. Nie jestem pewien, czy zrobi³em to z powodu tak zwanych uczuæ wy¿szych, czy kalkulacji, ¿e to dobry temat i skok na kasê. I czy to w ogóle mo¿na rozdzieliæ? Mo¿e my¶la³em, ¿e pisz±c o nim, dowiem siê wiêcej o sobie. Bo jak siê pisze o kim¶, to siê i tak zawsze pisze o sobie.

Z tym skokiem na kasê to zreszt± gwarancji nie ma. W Nowym Jorku ju¿ jedn± sztukê o Kosiñskim napisano. By³a kiepska i od razu pad³a. Ten, co j± napisa³, wszystko powyja¶nia³. Ile, jak i dlaczego k³ama³. Ja w tej mojej sztuce nieskoñczonej niczego wyja¶niaæ nie chcê. Bo my¶lê, ¿e Jerzy Kosiñski jest o wiele ciekawszy niewyja¶niony, tak jak my wszyscy.

No na przyk³ad, kiedy¶ zaprosi³ mnie do siebie na 57. Ulicê. Jego ¿ony Kiki nie by³o, a on zacz±³ przy mnie sprawdzaæ na sekretarce wiadomo¶ci. Pierwsza by³a od Uniwersytetu w Yale, zaczyna³a siê jako¶ tak: "Dear Mr Kosiñski on behalf of literature department we would like to invite you...". Druga by³a od kobiety. "Jerzy you motherfucker don't try to fuck with me. Or you be fucking sorry". Potem Spertus College of Judaica b³aga³, ¿eby swoj± obecno¶ci± u¶wietni³ jak±¶ uroczysto¶æ, a na koñcu krzycza³a i grozi³a jaka¶ kobieta z hiszpañskim akcentem.

Nie¼le, pomy¶la³em, ale zaraz nasz³y mnie w±tpliwo¶ci, czy to aby nie by³ przygotowany dla mnie, czyli nowego znajomego, zestaw specjalny. No, bo w³a¶nie z Kosiñskim nigdy nie by³o pewno¶ci, co, jak i po co. Na przyk³ad nie ca³kiem jestem pewien, dlaczego kr±¿y³ nocami po nowojorskich szpitalach i czyta³ ¶miertelnie chorym kawa³ki swoich ksi±¿ek. Nie jestem te¿ pewien, czy gdybym umiera³, chcia³bym, ¿eby przy moim ³ó¿ku pojawi³ siê Jerzy Kosiñski z "Pasj±" czy "Krokami" pod pach±. Tak czy inaczej, je¿eli skoñczê tê sztukê, bêdzie siê pewnie zaczyna³a: "Dear Mr Kosiñski on behalf of literature department...".

Za to zupe³nie jest pewne, ¿e gdyby nie on, za szczyt zepsucia nowojorskiego dalej bym uwa¿a³ Piramidy i nigdy nie pozna³ Manhattanu od samego do³u.

Ja nie my¶lê o takich eleganckich klubach jak Hellfire czy Plato's Retreat, gdzie w labirynty korytarzy wchodzi³y kobiety, które lubi³y byæ gwa³cone przez nieznajomych, czy eleganckich klubach sadomaso, gdzie zaraz za drzwiami wielcy biznesmeni z Wall Street i drobni sprzedawcy z New Jersey odpoczywali od swoich ¿on, dzieci albo wahañ gie³dy. I cierpliwie czekali, zaparkowani równo jak taksówki, nago, na czworakach, z siod³ami na grzbiecie, a¿ kto¶, poganiaj±c szpicrut±, pojedzie na nich do baru. Chodzi mi o te miejsca bez nazwy, nad rzek± Hudson, w podziemiach opuszczonych fabryk, do których prowadzi³y tylko namalowane na murze czerwon± farb± strza³ki. Miejsca, w których sposób, w jaki potraktowano Leopolda Bluma w nocnym miasteczku w "Ulissesie" Joyce'a, czy mo¿liwo¶ci, jakie ofiarowywa³ burdel w "Balkonie" Geneta, to s± wzruszaj±ce brakiem wyobra¼ni delikatne pieszczoty.

Raz w jednym z takich lochów, w miejscu, które niektórzy nazywaj± ziemi± obiecan±, a inni kazamatami gestapo, co¶ siê zaczê³o paliæ i zarz±dzono ewakuacjê. Przyjecha³a stra¿ i na powierzchniê zaczê³y wype³zaæ te niby-zmory, ale przecie¿ ludzie, poplamieni krwi±, brzêcz±c ³añcuchami, w pieluszkach albo bez, w skórzanych stringach albo gumowych spodenkach. I ruszy³y natychmiast w stronê stra¿aków, m³odych ch³opców ubranych w d³ugie ¿ó³to-czarne gumowe p³aszcze ochronne, które te¿ by³y przecie¿ kostiumami. I jeden ze stra¿aków, patrz±c na sun±cych w jego stronê z uwodzicielskimi u¶miechami upiornych bli¼nich, wytrzeszczy³ oczy i wyszepta³: Bo¿e!

W tej sztuce niedokoñczonej napisa³em tak± scenê, ale teraz ju¿ nie jestem pewien, czy bym j± chcia³ zobaczyæ w teatrze. Tak czy inaczej po wybuchu AIDS w tych klubach gra siê g³ównie w ping-ponga.

I znów Bednarska [warszawski adres autora - red.]. Parê dni temu przyjecha³em z Nowego Jorku. Wiem ju¿ wszystko o tym, co w Polsce najwa¿niejsze, jak skacze Ma³ysz, co z Rywinem, ¿e Rokita jest najlepszy, a Amerykanie nas kochaj± i zrobi± dla nas wszystko... Za oknem pada, na biurku le¿y gruba biografia Jerzego Kosiñskiego. Na ok³adce zdjêcie. Tym razem sama twarz. Burza czarnych w³osów i gro¼ne demoniczne oczy. Nie bardzo mogê wytrzymaæ ich spojrzenie. Mój przyjaciel z Nowego Jorku Micha³ Kott po ¶mierci Jerzego napisa³ w jednej z amerykañskich gazet, ¿e gdyby mia³ obsadzaæ w filmie rolê diab³a, wybra³by Kosiñskiego. Ale moja przyjació³ka Olena, kompozytorka z Ukrainy, popatrzy³a na ok³adkê i powiedzia³a, ¿e w tych oczach jest tylko strach.

 

 

 

 

JANUSZ G£OWACKI, popularny pisarz i dramaturg, którego sztuki graj± teatry na ca³ym ¶wiecie, napisa³ autobiografiê zatytu³owan± "Z g³owy". Tytu³ ma znaczenie podwójne: "G³owa" to bowiem pseudonim artystyczno-towarzyski, jaki nada³a pisarzowi Warszawa w latach 70., kiedy by³ wziêtym felietonist± tygodnika "Kultura" oraz wnikliwym kronikarzem miejscowego obyczaju. W swej ksi±¿ce przypomina dawn± Warszawê, której by³ cz±stk±, jednocze¶nie w ten sam sceptyczny, ironiczny sposób spogl±da na Nowy Jork, w którym mieszka. Widok z okna zupe³nie inny, lecz zarazem trochê podobny.









NIC TAK DOBRZE NIE ROBI PISARZOWI JAK UPOKORZENIA - z Januszem G³owackim rozmawiaj± Katarzyna Bielas i Jacek Szczerba










WARSZAWKA !!!