Archiwum  

Życie z dnia 2001-01-11



Jacek Trznadel

Zbigniew Herbert na miarę "Wyborczej"

 

Trwa praca nad stworzeniem politycznie poprawnego wizerunku Zbigniewa Herberta

 

W obszernym wywiadzie udzielonym przez panią Katarzynę Herbertową Jackowi Żakowskiemu ("Gazeta Wyborcza" 2000, nr 303) żona poety mówi, że chciałaby postawić mężowi pomnik. Pomnik to wszakże szczególny. Bowiem według niej postać poety powinna wyglądać inaczej, niż to sobie wyobrażamy. Przy tym nie chodzi o dorzucenie nieznanych spraw z jego biografii. Odwrotnie, Herbertowa pragnie usunąć pewne ważne fakty z życia pisarza, próbuje unieważnić jego niektóre wypowiedzi intelektualno-publicystyczne i zmienić ich sens, by - cytuję - "powyjaśniać, czego on nie zdążył wyjaśnić". A właściwie chodzi jej o przekonanie szerokiej opinii, że część publicystycznych wystąpień poety nastąpiła wskutek trawiącej go przez dziesiątki lat choroby, która niepotrzebnie wypaczała zdrowego i prawdziwego Herberta. Już w czołówce tekstu czytamy: "Jak oddzielić tego wspaniałego człowieka - jego intelektualną biografię, jego twórczość, jego wspaniałe emocje - od chorobowej nici, która oplotła całe jego życie? Nieraz zachowywał się przecież zupełnie inaczej, niż sam by sobie życzył".

Ciekawe, że według Herbertowej depresja nie zniekształcała jego poezji, esejów o kulturze śródziemnomorskiej, a jedynie jego sądy intelektualne na temat powojennej i współczesnej literatury polskiej i pisarzy ją tworzących. I to takie sądy, co do których czujemy wyraźnie, że się bohaterce wywiadu nie podobają i że się z nimi nie solidaryzuje. Sądy, o których zresztą wiemy skądinąd, że są niemiłe - by nie rzec mocniej - dla środowiska "Gazety Wyborczej". Cała ta, wyrażona przez żonę poety, rewizja poglądu Herberta jest według mnie nie tylko nieprawdziwa, ale i szczególnie małoduszna. Nie neguję faktu samej choroby Herberta. Nie da się jednak udowodnić jej wpływu na żadną z dziedzin jego twórczości.

To charakterystyczne, że według pani Katarzyny Herbertowej psychiczny wirus depresji dotknął i zniekształcił te akurat wystąpienia intelektualno-publicystyczne Herberta, o które toczyły się spory w ostatnich kilkunastu latach i które poróżniły go ze środowiskiem "political correctness" "Gazety Wyborczej" i naraziły na ostre ataki "poprawnego establishmentu" politycznego i kulturowego. Na początku był oczywiście udzielony mi wywiad do książki, która rok później miała się ukazać pod tytułem "Hańba domowa". Mówi pani Herbertowa: "Rzeczywistość stanu wojennego zaczęła działać na niego bardzo depresyjnie. Przyszło załamanie. Wtedy, w 1985 roku, Jacek Trznadel namówił go na ten wywiad do "Hańby domowej". Zbyszek był bardzo gorzki. I powiedział Trznadlowi to, co może czasami rzeczywiście myślał, ale czego nigdy wcześniej nie mówił. Bo pewnie uważał, że nie wszystko się mówi, co człowiek czasem pomyśli czy poczuje. W każdym razie Trznadlowi mówił dużo przykrych rzeczy o innych pisarzach - między innymi o swoich kolegach z "Zapisu", którzy w okresie stalinowskim byli po stronie władzy. To był początek naszych nowych kłopotów. Ale na razie problemem był przede wszystkim stan Zbyszka - coraz gorsza depresja".

Nie namawiałem Herberta na tę wypowiedź. Wiedział, że wielu wybitnych pisarzy już udzieliło mi wywiadu i że moja książka będzie ostra. Zadzwoniłem, a on natychmiast zgodził się i umówił na rozmowę w Laskach. W luźnej formie wywiadu znalazł po prostu okazję dla poruszenia spraw, które go nurtowały od lat. Gdy posłuchać jego mocnego, jasnego głosu, formuł o niebywałej precyzji, wypowiadanych z werwą na tych pięciu kasetach, nie myśli się o depresji. Ani mi to wtedy (i później) do głowy nie przyszło, choć Zbigniew był w "laskowym" szpitaliku i siostra przyniosła nam kaszkę na mleku. O tej kaszce powiedziałem w jakiś czas później - już po ogłoszeniu wywiadu w "Kulturze Niezależnej" - Marianowi Brandysowi, który zresztą, z wrodzoną mu delikatnością, zapytał, czy w czasie tego wywiadu nie weszły w grę alkohole. Sprawdzał zapewne jakąś sugestię tak zwanego środowiska, które od razu poczuło się urażone i zaczęło tłumaczyć upojeniem to, co teraz tłumaczy się chorobą.

Wywiad nie był jednak porywem chwili, Herbert włożył w to potem dużo trudu, autoryzując wersję do druku, ślęczał nad tym jeszcze, gdy przyszedłem po maszynopis, skreślając i wiele dopisując swoim drobnym pismem. Nie sposób nie zauważyć, że wściekłość go brała na niepełność i hipokryzję tego, co funkcjonowało dotąd jako "obrachunki inteligenckie" po 56 roku. Prawda była dla niego ważniejsza niż względy towarzyskie. Dbał przy tym skrupulatnie o formę i dlatego przed włączeniem magnetofonu zaproponował, byśmy w wywiadzie mówili sobie "per pan" - "niech nie sądzą, że tu panuje jakaś poufała atmosferka, lecz należny dystans".

W rok po udzieleniu tego wywiadu pisał do mnie w 1986 z Biarritz: "Ostatnio tutaj biały Rosjanin palnął sobie w łeb, a ty, który wiesz wszystko, odpowiedz mi na pytanie, dlaczego robią to wyłącznie biali. Sądzę, że to fundamentalna ontologiczna niesprawiedliwość. Jak mówił mój przyjaciel Tyrmand, co ja takiego zrobiłem, że ludzie się na mnie boczą, sarkają a nawet popluwają. Parę banałów i trochę pogardy, więc skąd to całe zamieszanie? Mówię ci, bo sprowokowałeś. Odwoływać wszelako nie będziemy".

W jednym z późniejszych wywiadów telewizyjnych komentował swoją wypowiedź dla "Hańby domowej": "Ja swoją sławę czy niesławę zawdzięczam Jackowi Trznadlowi, który zrobił ze mną wywiad... Dlaczego ja napisałem tę brutalną w końcu wypowiedź? W tym wywiadzie powiedziałem to, czego przedtem nie mówiłem. Dlaczego nie mówiłem? Z pewnej taktyki życiowej. Miałem małą nadzieję, że wywołam jakąś dyskusję" (te słowa Herberta można znaleźć w ostatnim filmie Zalewskiego). Jeszcze w liście do Stanisława Barańczaka, napisanym w sierpniu i ogłoszonym we wrześniu 1990 w "Gazecie Wyborczej", pisał: "Jackowi Trznadlowi powiedziałem w wywiadzie, który dość pochopnie nazywasz niesprawiedliwym, a jest tylko brutalnym... ". Przez następnych kilkanaście lat nie miał Herbert ani jednej wypowiedzi w rodzaju: "żałuję tego wywiadu".

W udzielonym mi wywiadzie nie powiedział Herbert wszystkiego, co go nurtowało. A istotny był dla niego także spór z postawami Miłosza, które Miłosz uwydatnił jeszcze bardziej w "Roku myśliwego", nie tylko zresztą swoim sprzeciwem wobec "Hańby domowej". Herbert widział swoją rację jako przeciwstawną do Miłoszowego "rządu dusz". Polemika Herberta osiągnęła swoje apogeum w wywiadzie z Andrzejem Gelbergiem w ostatnich latach przed śmiercią. Nim do tego dojdę, trzeba podkreślić, że to Herberta nurtowało bardzo długo. Jeszcze na rok przed śmiercią Herbert pożyczył ode mnie "Rok myśliwego" Miłosza. Pamiętam też dobrze pewne spotkanie ze Zbigniewem w Paryżu w drugiej połowie lat osiemdziesiątych, gdy przebywał akurat w szpitalu w Pitié. Wyszliśmy do ogrodu, na ławeczce opowiadał mi o poróżnieniu się z Miłoszem, na tle problemów "Hańby domowej". Nie znosił maniakalnego przyczepiania przez Miłosza łatek do Polski dwudziestolecia. Zainscenizował przede mną fragment tej rozmowy (miał duży talent imitatorski): Miłosz: - Śmieszne były te przedwojenne mundury oficerskie w Polsce, takie strojne. - Herbert: - Które? Polowe?

Trochę później swój spór z Miłoszem podkreślił Herbert wierszem "Chodasiewicz" ze zbioru "Rovigo". Pani Herbertowa mówi: "Miłosz uważał, że bardzo nieprzyjemny wiersz "Chodasiewicz" z "Rovigo" jest o nim. Ale to jest wiersz o Chodasiewiczu, nie o Miłoszu". Ciekawe, skąd Herbertowa to wie? Na ten właśnie temat mam osobiste wspomnienia ze zbioru "Rovigo". Pokazał mi ten wiersz jeszcze przed jego publikacją. Prosił, abym przeczytał tekst w jego obecności. Ledwo doczytałem połowy utworu, uniosłem wzrok i zaskoczony powiedziałem: - Ależ Zbyszku, wiersz jest o Miłoszu, nie o Chodasiewiczu. - Wtedy Zbigniew rozjaśnił się promiennym uśmiechem, jak rozjaśnia się autor, gdy trafnie oceniono jego intencje. Nie zaprzeczył. Ofiarował mi tekst wiersza z odręcznymi poprawkami. Oczywiście, poezja nigdy nie może być rozumiana dosłownie. Wystarczy powiedzieć, że ten wiersz sugeruje atmosferę związaną z Miłoszem.

Na następnym etapie, wymagającym według żony "wyjaśnień", powstał wywiad udzielony Andrzejowi Gelbergowi już w ostatnich latach życia. Herbertowa, komentując ten okres, rozwija swoją wersję poety chorego i nieodpowiedzialnego: "Marzę o jednym: żeby postać Zbyszka przestała być używania do robienia taniej polityki przez ludzi, którzy w ostatnich latach życia zaczęli go oklejać (...) pod koniec ta otwartość stała się naiwnością. Stał się bezbronny jak dziecko. I różni cwaniacy za nos go wodzili". No tak, ci z "Tygodnika Solidarność", ze środowiska - "z którym nic go nie łączyło. (...) Oni po prostu próbują sobie Herberta przywłaszczyć" (Herbertowa). To dlaczego Herbert dawał im tyle tekstów do druku? Czy tylko dlatego, że nie chciał mieć nic wspólnego z "Gazetą Wyborczą"? Czy na jej łamach byłaby możliwa zainicjowana przez niego akcja na rzecz uznania zasług pułkownika Ryszarda Kuklińskiego? Mówiąc "tania polityka" - Herbertowa nie odróżnia pojęcia historii od polityki. Polityka to dla niej coś małego, brudnego, do czego lepiej się nie mieszać, a że określone wybory polityczne mogą nieść ze sobą określone rozumienie historii, tego po prostu nie widzi.

Podniosła się wrzawa z powodu przypomnienia przez Herberta - w wywiadzie z Gelbergiem - dawnego skłócenia się poetów za Oceanem. Herbert wypomniał Miłoszowi rzucony przez niego, jak powiedział - żart: "że trzeba przyłączyć Polskę do Związku Radzieckiego". Bo: "Takich rzeczy nie można mówić - nawet żartem". Ale przypominając ten incydent, Herbert wywołał w istocie problem o wiele szerszy: Miłosza drogę życiową, jego publicystykę, w tym "Rok myśliwego", jego uładzone wobec rozrachunków z komunizmem poglądy, formułowaną w tym duchu późną ocenę swojej korespondencji z pisarzami po wojnie. Herbert kreślił portret Miłosza i sytuację ideową ostatnich lat, źle oceniając także Michnika.

Wszystko to przyjęto z najwyższym oburzeniem. Miłosz napisał, że "Herbert źle się czuje", inni wprost - że jest człowiekiem chorym. Bo wszyscy powinni kochać Miłosza i Michnika, a tu Herbert tworzy urojone byty, ma za złe. A to było uzewnętrznienie sporu, bardzo zasadniczego, który dzielił powojenną literaturę polską na stronę Miłosza i jego ocen, także publicystycznych, oraz literatury i opozycji niepodległościowej. Po przeciwnej stronie niż Miłoszowe istniało środowisko i w Polsce, i na emigracji, a w nowszym czasie wytworzyło się także wśród młodych, utalentowanych pisarzy, filozofów, historyków.

Mówi Herbertowa, myśląc o środowisku "Tygodnika Solidarność": Herbert "zaczął tam pisywać, udzielił wywiadu. Znalazł się w świecie, do którego przecież nigdy nie należał. Już nad tym nie panował". A dlaczego miałby powstrzymywać się od realizowania swoich nowych ocen, sądów, wyborów, w imię czego?

W jednym z późnych wywiadów Herbert nazwał Michnika manipulatorem. Zawierała się w tym krytyka jego gry politycznej. To dlatego Zbigniew polecił mi skreślić z ostatniego wydania "Hańby domowej" słowa: "mój najukochańszy przyjaciel" i pozostawić samo tylko nazwisko Michnika. Zresztą mówiąc o ostatniej, przedśmiertnej rozmowie Herberta z Miłoszem, pani Herbertowa nie dopowiada relacjonowanej przez nią przy innej okazji, obrazowej racji Herberta, odmawiającego wtedy kontaktu z Michnikiem: "Nie mogę spotkać się z człowiekiem, na którego jednym kolanie siedzi Jaruzelski, na drugim Kiszczak". Taka była prawda na tym etapie, tak jak prawdą jest, że gdy nagrywałem wywiad dla "Hańby domowej", zastałem Herberta na pisaniu listu do Michnika i w chwilę później użył o nim słów "mój najukochańszy przyjaciel".

Warto zauważyć, że oceny wypowiadane przez Herberta mieściły się zawsze w normalnym świecie literackiej, często metaforycznie i obrazowo ujętej polemiki, choć bywały ostre. Przeciwstawiały się zafałszowanej opinii literackiej. Przeszkadzają jej i dzisiaj, bo pozostała ich "siła fatalna". Chęć wytłumaczenia postawy poety brakami w jego osobowości, dzielenie jej na część rozsądną i naiwną, zdrową i chorą - to małoduszna próba unieważnienia określonych, ważnych sądów i wyborów Herberta.

Choć w innym przebraniu, wraca niestety stare widmo "psychuszki".

Pani Katarzyna Herbertowa wyraziła swój sprzeciw wobec tego, co niewątpliwie stanowi istotną część "herbertyzmu". Jej sposób myślenia jest jednak nie do przyjęcia. A żadna rzecz nie staje się prawdą przez sam fakt ogłoszenia jej, choćby i na sześciu kolumnach "Gazety Wyborczej".





HERBERT