Życie
z dnia 2001-02-20
Prywatny
obywatel
Wbrew opiniom Beylina, ostatnie wypowiedzi Adama Michnika są
zwieńczeniem polityki brązowania lewicy
Czy
publicznie wypowiadane przez Adama Michnika słowa i podejmowane przez
niego działania nie są istotnym czynnikiem współkształtującym społeczne
kryteria moralnych i politycznych wyborów? Czy ludzie myślący inaczej niż
Michnik nie są przez niego i media z nim
związane przedstawiani jako osoby ułomne intelektualnie i moralnie? Czy
zatem Adam Michnik w istocie nie wybacza
w nie swoim imieniu, nie swoim winowajcom?
W "Gazecie Wyborczej" z
8 lutego Marek Beylin w tekście "W okopach historii" odniósł się do
wywiadu udzielonego przez Adama Michnika - i Czesława Kiszczaka - własnemu
dziennikowi ("Pożegnanie z bronią", "Gazeta Wyborcza" z 3 - 4 lutego 2001 r). Wywód
Beylina jest dla naczelnego "Gazety" pełen tolerancji, zawiera przy tym
sugestie charakterystyczne dla sposobu myślenia całej polskiej lewicy.
Beylin nie oszczędza konsekwentnych krytyków PRL-u, natomiast z uznaniem
pisze o duchowych metamorfozach autorów stanu wojennego. A jednak liczba
popełnionych przez Beylina błędów wydaje się dorównywać liczbie podanych
wyjaśnień. Dokonajmy ich krótkiego przeglądu.
Michnik sprywatyzowany
Beylin pisze tak:
"Każdy ma swoją miarę czynów wybaczalnych i takich, wobec których przystoi
nieprzejednanie. To decyzja indywidualna, podejmowana wyłącznie we własnym
imieniu. To właśnie uczynił Michnik"; w
innym miejscu dodaje: "Zresztą wybaczenie czy w ogóle moralna ocena
poczynań bliźnich to zawsze problem indywidualny, rozstrzygający się
między >>mną<< a >>innym<< . Zbiorowość nie ma
mocy przebaczenia, może jedynie karać". Zatrzymajmy się przez moment
przy ostatnim zdaniu. Beylin usilnie stara się przekonać czytelników, że
moralne sądy Michnika są jego prywatną sprawą i nikomu zaszkodzić nie
mogą. W tym celu zestawia akt sumienia z działaniem wymiaru
sprawiedliwości. Efektem tego zabiegu jest truizm: skodyfikowana i
zinstytucjonalizowana procedura karna nie znajduje etycznego odpowiednika
w strukturze minimalistycznie pojmowanego państwa
liberalno-demokratycznego. No i co z tego? Idąc Beylinowym tropem
odczarowywania językowych przenośni, można powiedzieć, że zbiorowość -
ściśle biorąc - nie tylko nie ma mocy przebaczania, ale także karania, nie
sprawia bowiem żadnych skutków. Realne skutki powodują konkretni ludzie, a
nie abstrakcyjne byty kolektywne. I na odwrót: tak jak w przenośnym
znaczeniu społeczność potrafi karać, tak samo potrafi przebaczać.
Pozostaje jednak pytanie, jakie mechanizmy rządzą kolektywami,
prowadząc do rozpowszechnienia się w nich takich, a nie innych
indywidualnych wyborów i ocen? Beylin dokonuje trywialnego zastąpienia
użytecznych w socjologii kategorii zbiorowych językiem opisu psychologii
jednostki, sądząc, że w ten sposób uwolni Michnika od odpowiedzialności za
słowa. Błąd. Stwierdzenia Beylina nie likwidują zasadniczych
wątpliwości: czy publiczne działania Adama Michnika nie są istotnym
czynnikiem współkształtującym społeczne kryteria moralnych i politycznych
wyborów? Czy ludzie myślący inaczej niż Michnik nie są przez niego i media z nim związane
przedstawiani jako osoby ułomne intelektualnie i moralnie? Czy zatem Adam
Michnik w istocie nie wybacza w nie
swoim imieniu, nie swoim winowajcom? Beylin próbuje odeprzeć te
zarzuty następująco: "Także w innych wypowiedziach krytyków >>Pożegnania z bronią<< łatwo odnaleźć pogląd, iż Michnik nie ma prawa dokonywać pozytywnego osądu
Kiszczaka - tak jakby czynił to w imieniu społeczeństwa"; a w innym
miejscu: "To przecież oczywiste, iż deklaracja Michnika (...) nie wpływa
na poczynania machiny państwowej, lecz dotyczy jego indywidualnych relacji
z ludźmi"; i dodaje: "Przecież Michnik
nikogo nie zmusza do zajęcia podobnego stanowiska". A po co miałby
zmuszać? Musiałby być niespełna rozumu, a przecież jest inteligentny i
przewidujący. Sposób, w jaki "Gazeta Wyborcza" ośmieszała choćby ideę, a
potem prace, Instytutu Pamięci Narodowej oraz rzecznika interesu
publicznego, pokazuje, że przemoc fizyczna nie jest konieczna, aby
oddziaływać na sferę państwowo-prawną. Także wiele idei - a nawet
epitetów, jak "oszołom" - na przykład "neutralne światopoglądowo rządy
fachowców" (czyli ludzi ideologicznie uzależnionych od epigonów nowej
lewicy - do których awersję zamanifestowali w końcu nawet gdańscy
liberałowie) zostało skutecznie wmontowanych do głów wielu czytelnikom
"Gazety". W liberalnej demokracji sposób funkcjonowania państwa i
społeczeństwa jest w znacznym stopniu określany przez tematy - oraz ich
ujęcia - dominujące w publicznej debacie. To w przestrzeni metapolitycznej
- na uczelniach, w mediach, w Krajowej Radzie Radiofonii i Telewizji,
poprzez fundacje kulturalne itp. - powstaje i upowszechnia się klimat, w
którym tworzą się i działają instytucje państwowe (jest to szczególnie
widoczne w Polsce, gdzie demokracja jest w procesie budowy). Dziś jak
nigdy przedtem politycy skłonni są reagować na intelektualne i
ideologiczne mody lansowane przez medialne elity. Nie przypadkiem
ironizuje się, że to nie "Gazeta Wyborcza" jest organem Unii Wolności,
lecz Unia Wolności jest partią "Gazety Wyborczej". Adam Michnik jest przez wielu komentatorów uważany za
najbardziej wpływowego człowieka polskich mediów i polityki. Zgadzam się z
tą opinią i dlatego sądzę, że żadna jego wypowiedź nie powinna być
traktowana jako prywatna - wyłączając te kierowane do poduszki. Michnik jest słuchany, czytany i naśladowany
zarówno przez wyborców, jak i polityków. Czy zatem rzeczywiście nie ma
związku między od lat prowadzoną przez Michnika krucjatą przeciw
kategorycznym ocenom PRL-u i wzmagającym się w tym czasie ostracyzmem w
wielu instytucjach publicznych i prywatnych wobec osób odmawiających
spoufalania się z ludźmi współodpowiedzialnymi za zbrodnie tamtego
systemu? Wydaje się, że przykład tego, co środowisko Michnika czyni ze
Zbigniewem Herbertem, jest aż nazbyt wymowny. Próba przedstawienia
poglądów Michnika jako ciekawostki zaczerpniętej z zapisków jego
psychoanalityka budzi pusty śmiech. Adam Michnik jest osobą par excellence polityczną, a
jego działania mają ewidentne skutki polityczne i społeczne. Zresztą
środowisko Michnika bardzo dobrze zdaje sobie sprawę z własnej siły i jej
zasięgu. Dlatego konsekwentnie stara się przenieść wszelkie spory ideowe
(tyleż sprytnie, co na pozór wykpiwanymi jako "ideologia") ze sfery
państwowo-prawnej w metapolityczny obszar przez siebie zdominowany.
Lewicowa elita już dawno rozpoznała zjawisko zacierania się granicy między
tymi obszarami. Tylko ze względów taktycznych neguje fakt wzajemnego ich
warunkowania się, dzięki temu bowiem może skuteczniej narzucać własną
"ideologię" bez zwracania na ten fakt uwagi opinii publicznej. "(...)
nie sposób dopatrzyć się w jego (Adama Michnika - przyp. P. P.)
wypowiedziach pochwały przemocy i zniewolenia" - zapewnia Beylin.
Oczywiście ma rację. Wystarczy jednak, że motywowany swoimi
idiosynkrazjami Michnik pomógł stworzyć
na wiele dziesięcioleci definiujący scenę polityczną bardzo szkodliwy dla
Polski układ "antyendecki", m.in. publicznie wystawiając komunistycznym
zamordystom pozytywne świadectwa moralności.
Historiografia
molekularna
"Wiem jednak, że dziś jednoznaczne sądy moralne nie
pozwalają zrozumieć całej złożoności PRL" - pisze Marek Beylin. Problem
polega na tym, że zawsze można powiedzieć, że nie "cała złożoność"
historii została wyświetlona, a zatem odnoszące się do niej sądy moralne
trzeba zawiesić. To samo dotyczy oczywiście badań biograficznych. Czy
pamiętają Państwo analizy Sartre'a poświęcone złożoności osobowości
pisarza i przestępcy Jeana Geneta? Czy przywódcy totalitarni w XX wieku
nie byli bardzo złożonymi osobowościami? Im większy zbrodniarz, tym
endoskopowe badanie jego wnętrzności można posunąć głębiej. Potrzeba
bardzo prymitywnego zbója i jeszcze bardziej prymitywnego dziejopisa, aby
z odmętów zbrodni nie wyanalizować sprzecznych, ale "pobudzających do
myślenia" i "wzbogacających wiedzę" motywów. Historiografia molekularna
wzbogaca wiedzę - tak sądzi się w środowisku Beylina - o ile jest
pozytywnym pisaniem o negatywnych bohaterach najnowszej historii - pod
koniecznym warunkiem, że ów bohater był lub jest lewicową szują -
negatywne zaś jako tzw. grzebanie się w życiorysach. Postulaty
zwiększenia szczegółowości badań można potęgować w nieskończoność - i
nauce to nie szkodzi, wprost przeciwnie! Natomiast tego typu postulaty
brzmią niewiarygodnie, jeśli formułują je publicyści czerpiący polityczne
korzyści z unieważniania przeszłości. W tej sytuacji, gdyby generał
Kiszczak przypadkiem okazał się aniołem, powinien błagać Adama Michnika,
Marka Beylina, Agnieszkę Kublik i Monikę Olejnik o nierozgłaszanie tego
faktu.
Historiografia rozumiejąca
"Od kiedy dobrowolna
ignorancja jest lepsza niż wysiłek rozumienia?" - pyta pobudzony
retorycznie publicysta "Gazety Wyborczej". Autor ten wielokrotnie w swoim
tekście podkreśla wyższość rozumowej analizy historii nad emocjonalną jej
oceną. Zgoda, taka zależność istnieje. Ale czy to właśnie Marek Beylin
jest zasobnikiem racjonalności, rzetelności, intelektualnej uczciwości i
samokrytyczności w badaniach? Spójrzmy chociażby, jak Beylin radzi sobie z
kwestią relatywizmu ocen. "Tylko szaleńcy łagodziliby ocenę Holocaustu
czy gułagu" - pisze, ale zaraz dodaje: "Spieramy się choćby - w Polsce i
na świecie - o generałów Franco i Pinocheta. A przecież były to reżimy
bardziej krwawe niż PRL generałów Jaruzelskiego i Kiszczaka. Dlaczego więc
rodzimi dyktatorzy mają być wyjęci spod prawa do debaty, przysługującego
innym autorytarnym przywódcom?". Franco i Pinochet to już nie faszyści, a
postacie niejednoznaczne. Kto stworzył taki ich pluralistyczny wizerunek,
czyżby "Gazeta Wyborcza"? Kiedy i czyim piórem? Może Marka Beylina
(odważny to przecież autor, który dla potrzeb argumentacyjnych z samym
Szawłem wypije bruderszaft)? Dlaczego Jaruzelski i Kiszczak mają być
wyjęci spod debaty? - pyta Beylin. A ja pytam, dlaczego przy takim, jak u
Beylina, rozumieniu historii ma być wyjęty spod debaty - na przykład -
holocaust? Owszem, zgadzam się z Beylinem, że potępienie tamtej strasznej
zbrodni jest w pełni uzasadnione. Ja co do tego wątpliwości nie mam, ale
dlaczego nie ma ich Beylin? Ja przecież naiwnie ufam, że człowiek jest
zdolny poznać istotę rzeczy i wydać o niej kategoryczny sąd moralny. Ale
dlaczego tak ocenia holocaust Beylin ze swoją koncepcją prywatyzacji
poznania i ocen? Jeśliby Marek Beylin napisał o zagładzie Żydów - jak
to robi w odniesieniu do historii PRL - że "każdy ma swoją miarę czynów
wybaczalnych" i że ocena historii "to decyzja indywidualna",
zrelatywizowałby tamtą tragedię. Gdyby stwierdził, że potępienie jej
sprawców to skutek działania zdrowego rozsądku, utożsamiłby swoje
podejście z wiedzą potoczną, której lewicowi krytycy zarzucają albo
interesowność, albo irracjonalizm. Gdyby wreszcie stwierdził, że zdanie
"Holocaust jest moralnym złem" jest bezwzględnie prawdziwe, możliwe jest
bowiem pozbawione wątpliwości poznanie przeszłości, musiałby stawić czoło
oskarżeniom swojego własnego środowiska - o tyranię prawdy, złudzenie
nieomylności, zacieranie historycznych subtelności przez stosowanie
czarno-białych filtrów (w języku samego Beylina jest to "tworzenie
rytuału, który daje poczucie niezmienności świata"). Beylin staje się
ofiarą wyznawanej teorii poznania. Pozostaje mu tylko złudna nadzieja, że
sprzeczności argumentacyjne nie zostaną mu wytknięte. Niestety, dla
Beylina "Gazetę Wyborczą" czytują nie tylko głupcy. Chcąc być
intelektualnie uczciwym, Beylin powinien powtórzyć swoją firmową
argumentację w odniesieniu do holocaustu - że "dla jednych staje się on
bardziej demoniczny, dla innych - bardziej skomplikowany". Zamiast tego
ten wielki racjonalista jak myszka chowa się pod miotłą niedomówień.
In vino veritas
"To paradoks - pisze Marek Beylin - dziś w
Polsce, kraju chrześcijańskim, wybaczenie wzbudza więcej podejrzeń niż
postawa nieprzejednanego potępienia". Nie w Moskwie, tylko w
Leningradzie, nie samochody Wołga, tylko rowery, i nie dają, tylko kradną.
Reszta u Beylina jest w porządku. Bo przecież wcale nie "wzbudza", bo jak
ma "wzbudzać", skoro przez ostatnich dziesięć lat społeczeństwo było pod
huraganowym ogniem ideologii tolerancji? Aleksander Kwaśniewski i Wojciech
Jaruzelski są dziś postrzegani jako przyjaciele nie tylko przez Adama
Michnika, lecz także przez znaczną część od lat ogłupianego społeczeństwa.
To raczej ich krytycy znaleźli się pod presją insynuacji, pomówień i
kłamstw lewicowej propagandy. Poza tym, dlaczego przebaczanie byłym
opresorom nie miałoby budzić sprzeciwu, skoro ci wciąż zachowują się
buńczucznie i trwają przy swoich kłamstwach? To, że Adam Michnik się wypowiedział, nie znaczy, że
wypowiedział się Rzym. Przeciwnie. Powinniśmy stale przypominać -
zwłaszcza młodym ludziom, którym także w szkołach zaczyna się robić wodę z
mózgów - przewiny kilku pokoleń komunistów. Na koniec anegdota ze
zbioru Horacego Safrina, którą dedykuję panu Beylinowi. Bogaty
szynkarz na łożu śmierci przekazuje żonie i dzieciom ostatnią wolę:
Ponieważ po mojej śmierci będziecie nadal prowadzić nasz interes,
chciałbym umierając powierzyć wam tajemnicę. Często widzieliście,
ukochani, jak ojciec wasz dolewał do wina wodę. Wiedzcie zatem, że wino
wyrabia się również z winogron!
Paweł
Paliwoda |