Gazeta Wyborcza - 2011-02-20
Anna Bikont
Puścić Żyda na zajączka
W czasie wojny chłopi bali się Niemców, bali Żydów, ale głównie bali się siebie nawzajem
Dzień dobry. Jestem z gazety, z Warszawy. Chciałam się
dowiedzieć o czas wojny, jak Polacy tu Żydów przechowywali.
Przyjechałam do Rudy Zazamcze, jednej z wsi wymienianych przez Jana
Grabowskiego w książce "Judenjagd. Polowanie na Żydów, 1942-1945.
Studium pewnego powiatu". Ruda, dziś przedmieście Dąbrowy Tarnowskiej, w
czasie wojny była idealnym miejscem do przechowania Żydów - stało tam z
dziesięć chałup, jedna daleko od drugiej, na skraju lasu. I też wielu Żydów
się tu przechowało.
Otworzyłam furtkę z napisem "Zły pies" i stoję przed skromnym
domem z czerwonej cegły. Mieszka w nim kobieta, która żyła tu w czasie
wojny. To z nią rozmawiam.
- Odejdzie pani, puszczę psy na panią. Ja wiem, o co pani chodzi, i nic tu nie
będę mówić.
Już słyszeli o książce Grabowskiego dokumentującej los Żydów z Dąbrowy
Tarnowskiej i okolicznych wsi po likwidacji gett. Jeszcze zanim się ukazała, mówiono
o niej w telewizji.
Przyjechałam zobaczyć, jaka przetrwała pamięć tamtego czasu. Ale nawet
pytaniem o ratowanie Żydów wzbudzam nieufność i lęk.
Statystyka śmierci
Jan Grabowski, profesor historii z Kanady, związany z warszawskim Centrum Badań
nad Zagładą Żydów, na przykładzie jednego powiatu - Dąbrowy Tarnowskiej -
zbadał, co się stało z Żydami, którzy podczas likwidacji gett w 1942 roku
podjęli decyzję ucieczki.
W większości ukrywali się w wiejskich zabudowaniach, w ziemiankach i bunkrach
w okolicznych lasach. Ich życie było w rękach miejscowej ludności, to
okoliczni gospodarze ich karmili, to oni wydawali, a nawet zabijali.
Grabowskiemu udało się prześledzić los 277 Żydów, którzy ukryli się na
terenie powiatu. Informacje znalazł w zeznaniach składanych przez świadków i
oskarżonych w powojennych procesach o kolaborację z Niemcami, w relacjach
ocalałych Żydów i w dokumentach niemieckich.
Według tych świadectw przeżyło tylko 38 Żydów. Zabito 239.
O 49 osobach nie wiadomo, jak zginęły. Okoliczności śmierci pozostałych:
84 Żydów zabiła niemiecka żandarmeria, wydali ich miejscowi.
6 zamordowali chłopi.
11 znaleźli i zabili granatowi - czyli polscy - policjanci.
82 wydali miejscowi, a zabili granatowi policjanci.
7 zginęło bez udziału miejscowych, zostali zabici przez niemiecką żandarmerię.
Większość zatem wpadła i poniosła śmierć w wyniku zdrady Polaków.
Sołtys zarządza obławę
Powiat Dąbrowa Tarnowska to rozrzucone wśród pagórków wioski, zagajniki, duże
lasy - dobre tereny dla partyzantki i do ukrywania się. Aby zapanować nad
takimi obszarami bez dużego nakładu własnych sił, Niemcy musieli zorganizować
i sterroryzować miejscową ludność. Wójtów dobierali głównie wśród
folksdojczów. Wójtowie przekazywali niemieckie rozkazy sołtysom, w większości
wybranym przed wojną. Sołtysi, wraz z granatową policją, byli odpowiedzialni
za zapewnienie bezpieczeństwa okupantom przebywającym w ich wiosce, ściąganie
kontyngentów, przymusowe wyjazdy na roboty do Niemiec, dostarczanie wozów
konnych do wywózki Żydów, a po likwidacji gett - za wyłapywanie uciekinierów.
Sołtysi organizowali tzw. samoobronę wiejską,
skomplikowany system, w którym mniej czy bardziej uczestniczyli wszyscy. Byli
tam wartownicy, straż pożarna, straże wiejskie, gońcy gminni, zakładnicy.
Niektórzy wartownicy - tzw. dziesiętnicy - dostawali zapłatę i mieli
karabiny od Niemców. Zakładnicy mieli odpowiadać głową za wykonywanie
rozkazów okupanta. Gospodarze musieli rotacyjnie pełnić warty nocne, które
miały zatrzymywać podejrzane osoby - obcych, partyzantów, Żydów.
Ten system - obowiązujący w całej Małopolsce w różnych wariantach - odegrał
złowrogą rolę w wyłapywaniu resztek Żydów ukrywających się w okolicy. -
Wiedziałem wcześniej z relacji żydowskich - opowiada mi Grabowski - że
miejscowi wyciągali Żydów z kryjówek, ale stopień zorganizowania społeczności
był mi nieznany. Oni działali w prawie i w sile. Szerokie rzesze, świadomie
lub nieświadomie, przyczyniły się do wymordowania Żydów, wpisując się w
politykę ludobójstwa. Szansa ukrycia się na terenie wiejskim wychodzi mi jak
1:20.
Dzięki strukturom samoobrony wiejskiej - gońcom, zakładnikom, dziesiętnikom
- można było sprawnie skrzyknąć chłopów, gdy pojawiło się doniesienie,
że gdzieś są Żydzi, i zrobić obławę.
Grabowski: - W obławach brały udział setki ludzi z okolicy ze strachu przed
Niemcami, ale czasem były one organizowane spontanicznie, bez niemieckiej zachęty.
W książce opisuje jedną z takich obław, w której wzięło udział około
trzystu osób, czyli prawie cała dorosła ludność wioski Wólka Mędrzechowska.
Zaczęło się od tego, że Mieczysław Soja zauważył w polu "pięciu
obywateli narodowości żydowskiej, a mianowicie: matkę i trzech synów oraz
jednego ob. narodowości żydowskiej nazwiskiem Fałek". O swoim odkryciu
poinformował niezwłocznie sołtysa Władysława Trzepacza, zwanego w okolicy
"Trzepaczkiem", który zarządził obławę. Ruszyła, nie czekając
na pojawienie się niemieckich żandarmów. "Jedni poszli na polecenie
Trzepaczka, gdyż napędzał ich sam chodząc po domach, inni zaś byli z
ciekawości" - zeznawał po wojnie jeden z chłopów. Pięcioro ciężko
pobitych Żydów przekazano w ręce mędrzechowskich żandarmów, którzy ich
zaraz rozstrzelali.
Strzelali Żydów
Gdy używam słów: warta, dziesiętnicy, obława, każdy mój rozmówca w
Rudzie Zazamcze wie, o co chodzi.
Władysława Bomba, rocznik 1926: - Zrywali o piątej rano, że trzeba iść, bo
łapanka. Chodzili po domach, żeby z nimi ścigać po lasach, po krzakach. Mój
tatuś w te obławy nie chodził. Mówił: "Jak macie, to szukajcie, ja nie
pójdę, bom jest chory". Ale byli tacy, co sam przechował, a u innych
szukał.
Podaje mi dwa nazwiska gospodarzy, którzy ukrywali Żydów, a jednocześnie
uczestniczyli w obławach. I dalej wyjaśnia:
- Jestem w wieku pogrzebalnym, to nie cyganię: ja nie miałam zamiłowania, żeby
ich ścigać ani żeby ich zdawać. Ale ja się Żydów bałam jak nie wiem
czego. Dlaczego się bałam? Bo jak u kogoś znaleźli Żyda, to ich ścigali
Niemcy, więc lepiej było nie zobaczyć. Polacy ich ścigali, bo się bali. Jak
Niemcy wiedzieli, że są, to strzelali Żydów. Mordowali też Polaków.
Zastrzelili na Gruszowej babkę i dwójkę dzieci za to, że chowali Żydów. To
każdy się bał, że Żyda zobaczy. A potem ktoś zda, że zobaczył, a nie
powiedział.
Moi rozmówcy mówią o "zdawaniu Żydów", to eufemizm, za którym kryje się
i doniesienie, i odstawienie Żyda na posterunek. Przetrwało też określenie
"strzelali Żydów", o którym Grabowski pisze, że przyjęło się podczas
orgii mordowania Żydów bezpośrednio po likwidacji gett, i komentuje: "Rzecz
symptomatyczna: »strzelano« wyłącznie Żydów - w stosunku do mordów na
ludności polskiej świadkowie używali innych czasowników".
- Czy mieszkańcy wsi byli zagrożeni, jeśli w pobliżu znajdowali się w
ukryciu Żydzi? - pytam Grabowskiego.
- Według niemieckiego rozporządzenia z 15 października 1941 roku kara śmierci
groziła Polakom bezpośrednio udzielającym pomocy Żydom. Ale praktyka zależała
od widzimisię szefa żandarmerii, od jego stosunków z sołtysem. Znalazłem
list jednego z wójtów: "Odpowiedzialność za przebywanie Żyda na
terenie gromady spada na sołtysa i w razie zaniechania grozi mu kara śmierci".
Ale nie spotkałem się ani razu z tym, żeby sołtys był za to karany. Co nie
znaczy, że tak się nie zdarzyło i że nie było tego strachu, że kara za
ukrywanie Żydów spadnie na wszystkich. Ale wieś się głównie bała samej
siebie. Był potworny strach przed sąsiadami.
Ja nazwisk nie rzucam
Bali się wszyscy, począwszy od sołtysów, którzy często rządzili pod
przymusem, bo Niemcy rezygnację ze stanowiska traktowali jako sabotaż. Ale oprócz
strachu była też chciwość.
Niemcy wprowadzili karę śmierci za pomoc Żydom i jednocześnie nagradzali za
ich wyłapywanie. Trzeba powiedzieć, że skromnie. Grabowski cytuje:
"Gestapowiec nazwiskiem Haman pytał nas: »co wam się za zabicie tych żydów
należy?«, więc Koza odpowiedział »co łaska - ja przystałbym na jakiś
przyodziewek«".
Niektórzy mieszkańcy - pisze dalej Grabowski - nie licząc na niemiecką hojność,
sami pobierali z góry nagrodę. Michał Witkowski z Luszowic schwytał w swojej
stodole żydowską dziewczynkę, po drodze na posterunek odebrał dziecku
trzymane w rękach zawiniątko i schował pod mostem. Dziewczynka została z
miejsca rozstrzelana przez żandarmów, a Witkowski wyciągnął spod mostu
paczuszkę, znalazł w niej "dwa swetry i skrzyneczkę, w której były igły
i nici".
Jeden z takich rabunków jesienią 1942 roku, w czasie gdy likwidowano getto w Dąbrowie,
zapamiętał Władysław Kurtyka mieszkający w Oleśnicy sąsiadującej z Rudą
Zazamcze. Opowiada mi: - Żydzi w naszym lasku siedzieli, tym, co za oknem widać.
Jak się nazywali, nie pamiętam. Była jesień, ale już zimno. Miałem dziesięć
lat. Nosiłem im mleko w bańce i śniadania, które mama przygotowywała. Aż
tu tragedia straszna. Świtem stoją pod naszym ogrodzeniem, nago całkiem.
Wszystko to płakało. Razem z dziesięć osób, kilku dorosłych, babcia, która
woreczek pieniędzy nosiła na szyi i jak zanosiłem mleko, to mi dawała z tego
woreczka pieniążek, a ja go oddawałem mamie, pięcioro dzieci. Malutkie, też
nagie, stały w zimnie, te skurczybyki wszystkim nawet majtki zdjęły. Zrobiło
to dwóch Polaków, jeden zaraz kipnął, a drugi niedawno. Nie będę mówić
nazwisk, bo jeszcze ktoś po mnie przyjdzie. Żydzi mówili: - Zabrali nam
wszystko, idziemy z powrotem do getta. Ojciec poszukał im jakichś starych
ciuchów i odeszli na śmierć.
Druga tragedia to widziałem kilka trupów w mule, w rzece, gdzie chodziłem
ryby łowić. Była wiosna, roztopy, Niemców już wtedy nie było i Niemcy tego
nie zrobili.
Interweniuje córka pana Kurtyki. Pokrzykuje ostro: - Co on dużo wie, jak on
dzieckiem był. Po wylewie, on ma z głową nie tak, niech pani wyjdzie. Zwraca
się do ojca: - Tata nic nie wie, a nagada głupot. I po co to robi?
Ojciec: - Ja żadnych nazwisk nie rzucam.
Żadne dziecko nie przeżyło
Od wszystkich słyszę, że najwięcej wie doktor Mieczysław Siudziński z Dąbrowy
Tarnowskiej. Odwiedzam go w jego domu, w prywatnym gabinecie, gdzie Siudziński,
rocznik 1931, wciąż przyjmuje pacjentów. Na zawalonym papierami sekretarzyku
stoi maszyna do pisania. Kończy trzeci tom historii Żydów dąbrowskich, zaczął
od XIII wieku, teraz dochodzi do wojny.
Siudziński jest prezesem Związku Dąbrowiaków, wielkim kolekcjonerem
lokalnych dokumentów i społecznikiem - koordynuje pomoc z UE dla najbardziej
potrzebujących.
Doktor Siudziński mówi, jakby był na scenie: - W samej Dąbrowie niemal
wszystkie domy były żydowskie. Przed wojną żyło tu 4,5 tys Żydów.
Przez wiele godzin opowiada o ich życiu i zagładzie. Oddaje dramatyzm wydarzeń,
zawieszając głos, powtarzając zdania. Mówi o tych nielicznych, którzy
ocaleli, i krzyczy: - Żadne dziecko nie przeżyło.
Coraz głośniej, coraz wolniej skanduje, powtarza kilka razy: - Żadne dziecko
nie przeżyło.
Może ten, kto ratuje pamięć, też powinien mieć swoje drzewko? Siudziński
jako 11-latek biegał po całym mieście z chłopakami, gdzie tylko słyszał
jakieś strzały. Okna jego domu w Dąbrowie wychodziły na getto. Mówi: - Ja
wszędzie byłem i wszystko widziałem.
Widział, jak tworzono getto. Jak w 1941 roku Niemcy kazali wyrywać macewy z
cmentarza i brukować nimi drogę od ulicy Szawarskiej do mostu - dwa i pół
tysiąca macew leży na drodze po dziś dzień.
Po akcji gestapo w lipcu 1942 roku Siudziński pobiegł w stronę cmentarza żydowskiego
i patrzył zza ogrodzenia na zwożone tu ciała zabitych Żydów, którzy
barykadowali się w domach, by uniknąć wywózki. Oglądał głowy poobcinane
siekierą, łomem, ręce, nogi oddzielnie.
Pobiegł z kolegami, jak tylko usłyszał strzały i krzyki podczas ostatniej
akcji, we wrześniu 1942 roku, gdy wywożono Żydów do Bełżca. - Nie było dość
wagonów, by wszystkich załadować, więc na ulicy Kościuszki Niemcy strzelali
do Żydów. Mama tam przyszła po mnie i wracałem z nią, a na drzewach i po
jezdni rozsypane były mózgi ludzkie, kawałki rozłupanych czaszek.
Opowiada, jakby to miał przed oczyma. Pokazuje mi przez okno, kto gdzie mieszkał,
kto którędy przechodził, zanim został zastrzelony, kto gdzie się ukrył i
jak go spotkała śmierć.
- Na wprost nas mieszkał Pinek Ziiser, miał fiakier i woził lekarza Henryka Wejsbergera, który 3 zł brał za wizytę, a Pinek brał złotówkę za przewóz
tam i z powrotem. Wejsberger z żoną Różą i dwoma synkami Pawełkiem i Michałkiem
przed wojną mieszkali nad apteką w rynku, on pierwszy wprowadził analityczne
badanie moczu i krwi w Dąbrowie. Uciekli do Lwowa i tam popełnili samobójstwo,
jeszcze za Sowietów. Pinek z rodziną ukrywał się w Dąbrowie, na Szkolnej
ulicy. Ktoś doniósł, że są Żydzi. Policjant granatowy ich ostrzegł.
Gestapowcy zabili tych, którzy nie zdążyli uciec, zakopali babkę na miejscu,
pod oknem, tak że lewa ręka wystawała niezasypana. Syn Pinka, Józef, uciekł,
potem, w 1945 roku, chodził ze mną do szkoły. Miał takie przykurcze przez
to, że nie mógł się ruszać w czasie ukrywania, że był pokrzywiony jak
paragraf.
Przytaczam mu dane z książki Grabowskiego: siedmiu Żydów zabitych przez
samych Niemców, 232 - z udziałem Polaków.
- Ja tego nie widziałem, ale to się mniej więcej zgadza z tym, co słyszałem.
Dąbrowscy gestapowcy siedzieli u polskich kochanek, nie angażowali się w
sprawy żydowskie i polskie, tylko jak musieli.
Dobra sąsiadka wydała
Odwiedzam gospodarstwa, w których ukrywali się w Rudzie Zazamcze Żydzi.
W domu, w którym 21 Żydów - najwięcej w powiecie - przechował Franciszek
Borsa, rolnik i AK-owiec, mieszka jego córka z mężem. Wszystko jest jak
dawniej. Drewniany budynek z gankiem, przylega do niego stajnia. Między kuchnią
a stajnią Borsa zbudował jeszcze jedną ścianę, która odgradzała przestrzeń
dwa na pięć metrów, bez drzwi i okna. Wejście było na stryszku, nad stajnią,
ukryte pod podwójną podłogą. Schodziło się stamtąd do kryjówki drabiną.
Oglądam w stajni to wejście, klapa z desek bielonych wapnem, zardzewiałe
zawiasy.
Opowiada córka Franciszka Borsy: - Oni tam nie spali, bo jak, ledwo mogli stać
stłoczeni jak śledzie. Ojciec wyciągał raz dziennie z dołu wiaderko z
odchodami. Ściana jest cienka, to pani widzi, musieli być cicho. Niemcy się
schodzili u ojca. Za tą starą szafą był kontakt i jak miało przyjść ważne
towarzystwo gestapowców z miasta, to tym kontaktem dawał im znać, że mają
być cicho. Jak było spokojnie, wychodzili na pole, nocą chodzili do rzeki się
kąpać.
Do rzeki jest dobrych trzysta metrów. Okolica musiała być bardzo odludna,
skoro kilkunastu Żydów mogło niezauważonych chodzić w tę i z powrotem, a
kiedy nie było mrozów, często spać na zewnątrz. Takie ukrywanie się w mieście
byłoby niemożliwe.
Innym gospodarstwem nietkniętym przez czas jest dom Elżbiety
Piądłowskiej, której rodzice, Rozalia i Adolf Padłowie, też przechowywali
kilkunastu Żydów. Piądłowska opowiada mi, że Żydzi ukrywali się w
piwnicy, wejście było równo z podłogą, pod kanapą.
- Sąsiadka zdała, że są u nas Żydzi i że mamy złoto. Ja byłam mała,
mama w ciąży z bliźniakami. To musiało być z donosu, bo folksdojcz Matylski
od wejścia wiedział, gdzie iść. Rodzice byli uprzedzeni i Żydów wcześniej
wyprowadzili do lasu. Matylski powiedział: "To ja przez pani dobrą sąsiadkę
jestem". Adela się nazywała ta sąsiadka. Po wojnie, jak się tata z nią
pokłócił, że mu przegania krowy z pastwiska, a ona zaczęła podskakiwać,
to dostała od mojego taty manto.
Andrzej Borsa, syn Franciszka, mieszka w Dąbrowie: - Kto mógł zdać, jak oni
wychodzili tylko w nocy? Obcy by nie zobaczył, tylko sąsiad najbliższy.
Ojciec mówił, że go sąsiad wydał. Gestapo przyjechało, ale Żydzi już
byli wyprowadzeni. Ojciec z Niemcami dobrze żył, bił świnie, bimber pędził,
wpadali do niego na libację. I uprzedzali: ktoś cię zdał, będziesz miał
rewizję gestapo. Ojciec wtedy Żydów wyganiał nad rzekę. Nic nie znaleźli.
Już nie żyje ten sąsiad. Mówili sobie po wojnie dzień dobry, dlaczego mieli
nie mówić?
Z moich rozmów wynika, że w Rudzie Zazamcze takich gospodarstw, gdzie za pieniądze
przechowywano większe grupy Żydów, było kilka. Wymagało to układów z
granatową policją. Gospodarze dostawali od niej cynk, kiedy przyjedzie na
inspekcję jednostka gestapo, i na ten czas wyprowadzali Żydów do lasu czy, w
jednym wypadku, do zaprzyjaźnionego sąsiada.
- Kosztowało to ojca dużo, ale też dużo od Żydów dostawał - mówi jeden z
moich rozmówców.
- Niemcy wiedzieli dobrze, bo nie był to głupi naród, że Dąbrowa to
miasteczko żydowskie i Żydzi muszą być gdzieś ukryci - opowiada mi inny
mieszkaniec Rudy. I opisuje mechanizm tzw. puszczania Żyda na zajączka: -
Gospodarz ukrywający Żydów dostawał cynk, że będzie obława, wyganiał
jednego ze swoich podopiecznych do lasu. Na niego ruszała obława, tak jak goni
się zająca. Miejscowi uczestniczący w obławie mogli się w ten sposób
wykazać jakimś sukcesem.
Kiedy zabrakło pieniędzy
Elżbieta Piądłowska, córka Padłów, martwi się, że jej rodziny nie uznano
za Sprawiedliwych. Denerwuje się z tego powodu także Andrzej Borsa, syn
Franciszka. Gromadzą papiery, siostra mieszkająca we Francji stara się coś
załatwić.
Warunkiem uznania za Sprawiedliwego jest ratowanie życia nie dla korzyści
materialnej. Ale jak chłop, któremu się nie przelewało, mógł bez zapłaty
karmić jeszcze innych? To się zdarzało, ale nieczęsto. Problem w tym, jakie
pieniądze za to brano, przyzwoite czy nieprzyzwoite, no i jak to mierzyć.
Elżbieta Piądłowska: - Z opowiadań tatusia to wnioskuję, że ci chowani Żydzi
byli raczej majętni (pokazuje palcami ruch przeliczania pieniędzy).
Andrzej Borsa: - Wiem, że te Żydy miały majątek. Jeden zapłacił ojcu 40
morgów pola, a kamienicę w Tarnowie to Żydówka nie ojcu dała, tylko mamusi
mojej, tam było 10-15 mieszkań, po 89 roku odzyskałem i sprzedałem.
Opowiada mi syn jednego z gospodarzy z Rudy (prosił o niepodawanie nazwiska): -
Żydzi, którzy byli u ojca, byli bogaci. Zapisali mu w Tarnowie dom dwupiętrowy,
w Dąbrowie całą kamienicę, którą zajmował szpital żydowski, i jeszcze
dwa domy, dużo placów, 60 morgów lasu, dom jednorodzinny w Krakowie. Porozjeżdżali
się do Izraela, do Ameryki. Póki mama żyła, pisali listy, przysyłali paczki
z pomarańczami. Sąsiadka jeszcze wczoraj mi przypominała, jak ojciec przyszedł
do nich w butach z cholewami, w których było napakowanych mnóstwo złotych
dolarówek. Pytała: - Jak ty chodzisz? A on: - Ja tak chodzę, jak mi pasuje.
Pasowało mu chodzić w kaloszach wypchanych dolarami. Przed domem stały
bryczki, były służące, tak że mama nic nie musiała robić. W całej Dąbrowie,
jak były wesela i chrzciny, to ojca pierwszego prosili, bo w prezencie dawał
dolary. Hula-bula, kolegów dużo, bimberku dużo, lubił popijać, więc pewnie
dużo ludzi go okradło. Wszystko przefujarzył. Zeszło mu tak, że nie miał
na piwo.
- Polacy się wzbogacili na Żydach dość znacznie, ale też - Jezus Maria - o
co chodzi, ryzykowali życie swoje - mówi dr Siudziński.
Trudno mu nie przyznać racji. Problem w tym, co było wtedy, gdy pieniądze się
skończyły. W książce Jana Grabowskiego znalazłam dwie relacje, które o tym
opowiadają.
Fela Grün pochodziła z jednej z bardziej zamożnych rodzin w powiecie. Po
wojnie złożyła świadectwo: "Trwało to 2 i pół roku. Z początku płaciliśmy
z własnej woli za ukrywanie się, ponieważ mieliśmy gotówkę przy sobie. A
gdy po roku gotówka się wyczerpała, chcieliśmy przynieść majątek, który
przechowywaliśmy u innych chłopów. Ponieważ w dzień nie można było wyjść
na światło dzienne w obawie przed rozpoznaniem, w nocy zaś warta też nie
odpoczywała, a chciwi chłopi, którzy chcieli zagarnąć nasz majątek, mogli
nas w każdej chwili wydać Niemcom lub zamordować, Franciszek Sołtys
kategorycznie zabronił nam oddalać się z ukrycia i pomimo że sam był
biedny, utrzymywał nas".
Druga relacja: "W roku 1942 ukryła się u Michała Kozika w Dąbrowie
Tarnowskiej (Ruda Zazamcze) Rywka Glückmann z dwoma dorosłymi synami.
Gospodarz przetrzymywał ich od 1942 do 1944 (około trzech miesięcy przed
wkroczeniem Armii Czerwonej), jak długo mu się opłacali. Gdy pieniądze się
skończyły, Kozik zamordował wszystkich troje siekierami". Krzyki
mordowanych słyszeli Żydzi ukrywający się obok, w piwnicy Adolfa Padły, i
dzięki nim wiemy, co się stało.
Idąc do córki Padły, przechodziłam wzdłuż bliźniaczej części jej domu,
dziś przez nikogo niezamieszkanej, gdzie ukrywali się Glückmannowie. Michał
Kozik był jej wujkiem i ojcem chrzestnym. Pytałam, czy wie coś o losie
przechowywanych przez niego Żydów.
- Nigdy przy nas się o tym nie mówiło, raz to było przeze mnie podsłuchane,
jako dziecko, więc się nie liczy. Uważałam, że nie ma sprawy, choć sprawa
pewnie była. To był człowiek bardzo chytry, a potem to się już postarzał.
Wszystko jest teraz na boskim sądzie.
- Od czego to zależało, że jeden sąsiad przechował, a drugi zamordował?
- Od charakteru człowieka. Ojciec mój umiał się podpisać, pisać nie, ale
wiedział i o Powstaniu Warszawskim, i o Katyniu. Jak byli komuniści, to 11
listopada u nas śpiewało się pieśni legionowe, były zasłonięte okna, bo
też się bano sąsiadów.
- Z zeznań powojennych wynika, że mordercy nie mieli
poczucia winy - mówi prof. Grabowski. - Żyda się dokańcza, tak jak chromego
psa. Dopiero gdy mordowany jest Polak, pojawia się skrucha. Granatowy policjant
na rozprawie sądowej usprawiedliwia się, że on przecież mordował tylko Żydów.
Raz jedynie natknąłem się na zeznanie świadka, kobiety, która zerwała zaręczyny,
jak się dowiedziała, że narzeczony mordował. Kiedy po wojnie zaczęły się
procesy, listy w obronie oskarżonych podpisywała cała wioska.
Pytam w Rudzie o Michała Kozika. - Dożyli z żoną późnego wieku, spokojni
ludzie, nikomu nie wadzili, tyle się ich widywało, co szli do kościoła.
Dwie listy doktora
Dr Siudziński pokazał mi swoją listę Sprawiedliwych, którą zaczął układać
jeszcze w latach 50. Jest na niej 66 nazwisk. Poniżej adnotacja: "plus ci,
którzy nie wyrazili jeszcze zgody na ich publiczne przedstawienie". Pytam:
- A Kozika nie ma na tej pana liście?
- Nigdy go tam nie umieszczę. To była bestia. On jest gdzie indziej
umieszczony, bo ja mam też inną listę.
- Która jest dłuższa?
- Ta druga jest krótsza, ale przepodła. A to był mój pacjent, mogło się
wydawać, że człowiek bogobojny. Ale niski, skryty, fałszywy, niepewny
siebie, tacy są najgorsi.
- To prawda, że wymordował Glückmannów?
- Nie mogę potwierdzić na pewno. Ja tego nie widziałem. Ale słyszałem o
tym. Wymordował ich w domu, puścił do wody, trzeba było ich potem wyciągać.
Może 2 proc. katolików się tak zhańbiło.
Czyli te trupy w rzece, o których mi mówił Władysław Kurtyka, to pewnie
byli pomordowani przez Kozika Glückmannowie. Gdy przerwała nam jego córka,
pytałam właśnie, czy słyszał o Michale Koziku. Zachowywał się, jakby
nigdy tego nazwiska nie słyszał. Jak wszyscy we wsi musiał wiedzieć, kto
zamordował, ale - jak uspokajał córkę - on żadnych nazwisk nie rzuca.
O Żydach ukrywanych w Dąbrowie i okolicach najwięcej pisał Józef Kozaczka,
nieżyjący już wieloletni przewodniczący miejscowego ZBOWiD-u, peerelowskiego
związku kombatantów. Badał pomoc udzielaną przez Polaków i represje, jakie
ich za to spotkały.
W 1968 roku, w apogeum antysemickiej nagonki, Kozaczka pisał w "Zielonym
Sztandarze": "Ze zdumieniem i oburzeniem czytam o potwarzach rzucanych
przez różne środowiska żydowskie za granicą na nas, Polaków, jakobyśmy
pomagali faszystom w mordowaniu Żydów. Trudno o coś bardziej wstrętnego,
bardziej krzywdzącego nasze społeczeństwo. Nie zamierzam z tak oczywistymi
bredniami polemizować, pragnę tylko przytoczyć nieco znanych mi faktów z
terenu powiatu Dąbrowa Tarnowska" (14 kwietnia 1968 r.).
Jan Grabowski, który cytuje ten tekst, zwrócił uwagę, że na opublikowanej
przez Kozaczkę liście ratujących jest Michał Kozik, który rzeczywiście
przechowywał rodzinę Glückmannów, tyle że ją później zamordował.
Przyjął imię Michał
W ziemiance za domem Padły i jego szwagra Kozika ukrywał się Żyd z Dąbrowy
Jakub Naftali Stieglitz. Z ziemianki do stajni Padły wykopano tunel, żeby
przekazywać jedzenie. Po wojnie Stieglitz ochrzcił się - chrzestnym był
Adolf Padło - i przyjął imię Michał. Ożenił się z Julią, córką Michała
Kozika.
Wspominano go w każdym domu, do którego zapukałam. Musiał być barwną
postacią.
- Po wojnie handlował. Ile razy była milicja na niego, ale on ten handel miał
we krwi.
- Handlował czym popadło, krowy, konie; świnie - nie, i trafiał do aresztu.
Ale to był grzeczny człowiek, katolik, mogę wskazać jego grobowiec na naszym
cmentarzu.
- Wciąż przychodzili do niego na rewizje szukać tego złota, ziemniaki mu
rozwalali. Posadzili go, a jak wyszedł na wolność, zaraz zmarł.
W rzeczywistości Stieglitz siedział w latach 60., a zmarł w 80. Jego wnuczka
Ewa Sztiglic-Balasa opowiada: - Dziadek rzeczywiście jako Żyd miał smykałkę
do handlu, był pierwszym handlarzem Dąbrowy. Wciąż krążą mity, że są w
domu pieniądze. Szukaliśmy, ale nie znaleźliśmy. Dziadek nie lubił opowiadać,
co przeżył. Wiem, że uciekł z transportu, gdzie zabili jego matkę, ukrywał
się u babci, czyli swojej przyszłej żony, w ziemiankach, i miał dobre
kontakty z kimś z Dąbrowy, kto wiedział, kiedy będą organizowane łapanki.
Udało mi się porozmawiać tylko z wnuczką Michała
Stieglitza. Jego syn stanowczo odmówił, a córka powiedziała, że niewiele
wie, bo rodzice nie lubili wracać do tamtych czasów.
Sprawiedliwy, trochę obcy
Jadę do innej wsi, Gruszowa Wielkiego. Jak przeczytałam w książce
Grabowskiego, tu mieszkał Stanisław Pagos, jeden z ośmiu mieszkańców
powiatu, którym Yad Vashem przyznał tytuł Sprawiedliwego wśród Narodów Świata.
Chcę porozmawiać, jak go we wsi pamiętają. Ale większość dzisiejszych
mieszkańców Gruszowa wprowadziła się tu po wojnie i niewiele wiedzą.
Pagos uratował dwóch braci Weitów. Rodziny przyjaźniły się od dwóch
pokoleń, ich pola ze sobą sąsiadowały. Przychodził kilka razy do getta i mówił
Weitom, że jak będzie źle, mogą przyjść do niego, on ich ukryje.
"Pagos się bał ludzi i bał się Niemców, a jego siostra Zofia jeszcze
więcej się bała - opowiadał po latach Awigdor Weit. - Gdy spojrzała czasem
na nas, to widziała swoją śmierć przed oczyma. A jednak blisko dwa lata prała
dla nas i gotowała. Nie zapłaciliśmy mu nic".
We wsi mieszka syn Sprawiedliwego Jan Pagos. Z drugim synem, Pawłem, który
wyemigrował do USA, rozmawiałam przez telefon. Z opowieści Pawła wynika, że
ojciec, jak to często się zdarza wśród Sprawiedliwych, był trochę obcy:
- W czasie pierwszej wojny był w austriackim wojsku, wzięli go do niewoli, był
długo na zesłaniu na Syberii. Wrócił, nie zdążył się zaaklimatyzować i
przyszła druga wojna. Ożenił się dopiero po wojnie, jak miał 51 lat. Ojciec
miał dwóch braci, żaden brat nie wiedział, że przechowuje Żydów.
Awigdor Weit: "Dom Pagosów stał na uboczu, czasem jednak przyszedł jakiś
sąsiad do chaty i wtedy słyszeliśmy, że o niczym innym się nie rozmawia,
tylko o Żydach, że jedną rzecz Hitler dobrze zrobił, że wygubił Żydów.
Pagos potakiwał, bo musiał".
- Tak trzeba było mówić - przytakuje dziś syn Pagosa Jan.
Weit: "Gdy Pagos ożenił się w 1945 roku, koniecznie chciał, byśmy byli na
jego weselu, a wtedy wieś polska nie była bezpiecznym miejscem dla Żydów.
Zorganizował całą swoją rodzinę dla naszej obrony, dwaj jego bracia stali
przy nas z rewolwerami i pilnowali. ( ) Po wojnie cierpiał za nas, bo mu
docinano we wsi od »żydowskiego wujka« i nieraz wracał sam z kościoła, bo
inni unikali go, dlatego że przechowywał Żydów".
Paweł Pagos: - Ojca chcieli zabrać Żydzi do siebie, do Izraela, i ojciec
chciał jechać, bo po wojnie miał dość już słuchania: "Przetrzymałeś
Żydów, to powinieneś być z Żydami".
Dr Siudziński uważa, że z tym dokuczaniem to przesada. Pagos był jego
pacjentem i nic takiego mu nie mówił. Ale żeby ktoś we wsi Pagosa za
ukrywanie Żydów pochwalił, tego synowie nie pamiętają. Gdy pytam Jana i
jego córkę, czy kiedyś zostali zaproszeni do szkoły, żeby opowiedzieć, co
robił Stanisław, przyjmują to z rozbawieniem.
Jan Grabowski pisze, że gdy pomoc niesiono z powodu współczucia, nie dla
pieniędzy, łamano konsensus społeczny, w którym nie było miejsca na
pomaganie Żydom. "W ogólnym rozrachunku strat i zysków zagrożenie wspólnoty
z racji ukrywania Żydów było niewspółmiernie większe od trudnych do
ocenienia, niewymiernych, nie do końca akceptowanych imperatywów
moralnych".
A bezinteresowna pomoc była dużo bardziej skuteczna. Jak obliczył Grabowski,
w powiecie Dąbrowa Tarnowska przeżyło 48 proc. Żydów, którzy byli
przechowywani z pobudek altruistycznych. I tylko 6 proc. przechowywanych dla
pieniędzy.
Tajemnica księdza
Słyszę, że wielu Żydów w okolicy zginęło zabitych w lesie czy wydanych
przez partyzantów z AK.
Przechowywanie Żydów i polowanie na Żydów, działanie w AK i
"zdawanie" sąsiadów, którzy Żydów przechowują - to wszystko splątane
jest w supeł sąsiedzkich więzi - wiele wsi w Polsce ma pewnie swoją historię
z Żydami, trudną do zrozumienia dla kogoś z zewnątrz.
Każdy z moich rozmówców pamięta lub słyszał o Engelbercie Guzdku. Był
komendantem posterunku żandarmerii niemieckiej w Dąbrowie, mówił po polsku,
z zawodu był rzeźnikiem. Wsławił się dziesiątkami mordów i na Polakach, i
na Żydach. Odznaczał się wyjątkową gorliwością, bezwzględnością i
okrucieństwem. Zabiło go polskie podziemie.
Dr Siudziński: - W latach 50. rozmawiałem z wieloma ludźmi z Gruszowa, którzy
mi opowiadali o przyjaźni tamtejszego księdza, Władzia Okońskiego, z
Guzdkiem. Był codziennie na plebanii, razem pili, mówili sobie na ty. Ksiądz
przechowywał Żyda i Żydówkę. Guzdek wiedział, ale go nie zdał z racji
przyjaźni. Raz ktoś inny ich zdał, Żydzi byli uprzedzeni, uciekli, a Guzdek
wpadł na plebanię i pomyłkowo zabił polską kucharkę i jej chłopaka, potem
po rękach całował Okońskiego i go przepraszał. Były wypadki, że na prośbę
księdza wyciągał ludzi z rąk gestapo w Tarnowie, raz wyciągnął nawet kogoś,
kto już był w Auschwitz, skazany. W 1945 roku Władzia Okońskiego za kontakty
z Guzdkiem zamknęli w więzieniu księżowskim na krakowskich Bielanach. Ale też
ma tabliczkę w Yad Vashem, bo Żydówka, którą przetrzymał, zadbała, żeby
go uhonorować.
- Jak to możliwe, żeby jedno i drugie łączyć?
- No właśnie - odpowiada dr Siudziński, pozostawiając mnie z tą tajemnicą,
jak to wszystko było możliwe.