Gazeta Wyborcza - 29/06/2000
CEZARY ŁAZAREWICZ
SADZIMY RYŻ, BUDUJEMY SOCJALIZM
Władysław Musiał, lat 76, zawsze ustawiał dziennikarzy na górce koło chlewa. Jak się napatrzyli, sprowadzał w dół - na pole.
- Wybałuszali oczy, kręcili się przy zielsku, coś skrobali w notesach, a potem pisali, że pszenica to przeżytek i tylko ryż się będzie liczyć. A w PGR Kamienna będziemy zbierać trzy tony z hektara opowiada. - To był nasz wielki sukces.
- Przecież nic z tego nie wyszło.
- Bo klimat zawalił - upiera się. - Ryż w naszym pegeerze wyrósł piękny. Wysoki, bujny, dorodny. I tylko tych ziarenek prawie nie miał.
Pan Władysław wszystko dokładnie pamięta: wiosna 1950 roku, PGR Kamienna pod Kielcami, wizyta naukowca z Puław. Nazwiska nikt we wsi nie pamięta (- Starszy pan w kapeluszu. Wyglądał jak przedwojenny dziedzic).
Naukowiec rozglądał się po wsi, a potem powiedział Musiałowi, że będzie brygadzistą na plantacji ryżu.
- Trochę się zdziwiłem, bo o ryżu słyszałem, że rośnie tylko w Chinach. Ale ten inżynier powiedział, że teraz będzie inaczej.
Władysław Musiał podpiera się laską i mruży oczy, gdy próbuje sobie przypomnieć.
- Tam kazałem usypać wały z ziemi - prowadzi przez ściernisko. - Tu była woda i co dzień trzeba było mierzyć temperaturę. A liczniki na wodę tam - kuśtyka po polu. - Ten ryż to było oczko w głowie inżyniera. Przyjeżdżał co kilka dni. Głodny, niewyspany. Biegł na pole i oglądał każdy krzaczek.
Ludzie pukali się w czoło, a on ciągle powtarzał, że jak przyjdą żniwa to niedowiarków przekona. I prawie się udało...
- Tylko co? - dopytuję się.
- Zamiast trzech ton zebraliśmy trzysta kilo i inżynier się wściekał, że to przeze mnie. Że ludzi nie upilnowałem przy robocie.
- Nie wiedział, że ryż w Polsce nie urośnie?
- Urośnie, panie, urośnie - Musiał ciągle swoje. - Na pewno by urósł, tylko klimat nas zawiódł. Inżynier tłumaczył w pegeerze, że gdyby w październiku było ciepło, jak w tropiku, to urodzaj byłby wielki.
Jak pszenica
W roku 1951 Państwowa Komisja Planowania Gospodarczego po serii eksperymentów zleciła Instytutowi Hodowli i Aklimatyzacji Roślin w Puławach przygotować pegeery do masowego wysiewu ryżu.
"Uprawa ryżu rozpowszechnia się w ZSRR, na Węgrzech i w Rumunii. Doświadczenia, jakie przeprowadzili naukowcy w Polsce, pozwoliły już na zebranie wiadomości potrzebnych do rozpoczęcia uprawy na szerszą skalę" - pisał inżynier Piotr Sobczyk w broszurze rozsyłanej w roku 1952 do pegeerów. Informował dyrektorów, że najlepszy ryż na zasiewy można dostać w instytucie. Gwarantował wysokie zbiory i fachową pomoc.
Jedyne zdjęcie inżyniera Sobczyka: starszy pan w kapeluszu i płaszczu do ziemi spaceruje po podmokłym polu ryżowym (ocalało w albumie jego współpracowniczki, Krystyny Jaworskiej). Prawdopodobnie to on przyjeżdżał do PGR Kamienna.
Kiedy pod koniec lat czterdziestych Krystyna Jaworska ukończyła Akademię Rolniczą i rozpoczynała pracę w puławskim instytucie, o Sobczyku wiedziała niewiele.
Przed rokiem 1939 był posłem RP (- Chyba z PSL), pracował w spółdzielczości rolnej, mieszkał w Jędrzejowie. Wojna wygnała go do Rumunii i siedział tam aż do wyzwolenia.
- Zatrudnili go w jakiejś eksperymentalnej plantacji ryżu i to go pochłonęło bez reszty - wspomina Jaworska, od kilkunastu lat na emeryturze.
W roku 1948, gdy rząd PRL zdecydował, że rozpoczyna doświadczenia nad aklimatyzacją ryżu, inżynier Sobczyk zjawił się w Puławach.
Od razu trafił do Zakładu Roślin Specjalnych profesora Lucjana Kaznowskiego. Zespół pracował nad wyhodowaniem polskiej odmiany bawełny, koksagisu i orzeszków ziemnych.
Piotr Sobczyk był doświadczony - od razu dostał czterech ludzi i awans na kierownika zespołu ryżowego.
- On nie miał żadnych wątpliwości, że ryż będzie rósł w Polsce jak pszenica. To był fanatyk - twierdzi pani Krystyna. - Żonę i dzieci zostawił w Warszawie, a sam bez reszty poświęcił się aklimatyzacji.
"Chociaż ryż jest rośliną krajów gorących - pisał w roku 1949 w miesięczniku "Problemy" - to w Związku Radzieckim z uprawą ryżu posunięto się znacznie na północ w okolice Charkowa, Saratowa i Woroneża. [...] Dlatego uważam, że ryż może zająć w polskiej gospodarce rolnej miejsce równorzędne ze zbożem".
Wiosną 1948 roku za sprawą Sobczyka w 14 miejscowościach powstały poletka doświadczalne (żadne nie przekroczyło 600 metrów kwadratowych). Ziarno udało się wyhodować tylko na trzech, ale inżyniera wcale to nie zraziło. Przejściowe trudności tłumaczył na łamach "Problemów": "W jednym z majątków miejscowy ogrodnik opacznie zrozumiał okólnik i zniszczył poletko. Na moją uwagę, dlaczego nie dał wody na ryż, odpowiedział, że w myśl okólnika czekał, aż ryż będzie się krzywił, a ponieważ stał prosto, więc nie dał wody. Nieporozumienie polegało na tym, że ogrodnik wyraz >>krzewienie<< zrozumiał jako >>krzywienie<< i czekając na skrzywienie zniszczył poletko".
W roku 1949 dyrektorką puławskiego instytutu została profesor Jadwiga Lekczyńska i dla ryżu zapaliło się zielone światło.
- Profesor Lekczyńska była fanatycznie oddana sprawie łysenkizmu i uważała, że każdą roślinę można zmusić do wzrostu, i to w każdym klimacie. A Sobczyk stał się wymarzonym kandydatem na polskiego Łysenkę - mówi dr Anna Zawiejska, która na początku lat pięćdziesiątych rozpoczynała pracę w instytucie, a teraz odkłada słuchawkę, bo nie jest pewna, czy coś jeszcze powinna powiedzieć.
Oddzwoniła dopiero wieczorem: - Wszystko panu opowiem, bo nie można ciągle jechać na fałszu.
Zaprotestować, znaczyło stracić pracę
Mieszkanie pełne książek w puławskim blokowisku z wielkiej płyty. Doktor Zawiejska dobija osiemdziesiątki. Do instytutu trafiła na początku lat pięćdziesiątych zaraz po studiach rolniczych, gdzie dowiedziała się, że gen jest pojęciem metafizycznym, a obowiązującą prawdą - "nowa socjalistyczna biologia" Trofima Łysenki.
- Łysenko to był szarlatan, który wierzył, że gatunki można przekształcać, jak się tylko chce. Wystarczy przyzwyczaić roślinę do zimna i już można sadzić kawę w Tatrach, a herbatę pod Warszawą - opowiada dr Zawiejska. - W Puławach zespół ryżowy Sobczyka święcił triumfy i nieustannie ktoś rozsiewał plotkę, że niewiele brakuje, by nowa odmiana ryżu zalała polskie pola.
- I nikt nie zaprotestował?
- Nie było takich odważnych. Skoro przedwojenny profesor, zasłużony biolog, bał się zaprzeczyć, to co dopiero mówić o nas, którzyśmy ledwo ukończyli studia. Protestować? Za to można było wylecieć z pracy. Wszyscy wiedzieli, że ryż był nadany z góry.
Ja myślałam inaczej: skoro oni wkładają w to taki wysiłek, to może się uda.
Na przełomie 1951 i 1952 roku miałam pewność, że nic z tego nie będzie, choć Piotr Sobczyk chodził po instytucie i przesypywał z garści do garści wyhodowane przez siebie ziarnka. To powinno się wtedy skończyć na próbach laboratoryjnych.
Z naszej eksperymentalnej plantacji w instytucie, na którą wszyscy chuchali, udało się zebrać ledwie kilka kilogramów. A jak przeliczyliśmy koszty, to wychodziło, że kilogram ryżu musiałby kosztować tyle, ile tona pszenicy.
Człowiek nie oszuka biologii. Ryż to roślina krótkiego dnia i klimatu subtropikalnego. Potrzebuje słońca, dużej wilgotności, ma inny metabolizm. Tylko Łysenko mógł twierdzić, że ryż można przyzwyczaić do zimna.
Gdy na początku roku 1952 w instytucie gruchnęła wieść, że sam Minc interesuje się ryżem, nikt już nie był w stanie tego powstrzymać.
Wicepremier Hilary Minc - druga osoba w państwie, prawa ręka Bieruta, twórca i organizator gospodarki stalinowskiej. Jako przewodniczący Państwowej Komisji Planowania Gospodarczego rozbił już prywatny handel i marzył o całkowitej kolektywizacji rolnictwa.
Chyba chodzi o kukurydzę
- Ani Minc, ani Bierut nie wiedzieli o ryżu - twierdzi Artur Starewicz, kierownik Wydziału Propagandy KC PZPR na początku lat pięćdziesiątych. - Ja też nic takiego sobie nie przypominam, więc to musiał być kompletny margines. Chyba że chodzi o kukurydzę? Bo o tym były i filmy propagandowe. Aktyw się włączył. Ale ta kukurydza nie wyszła...
- Ryż mnie bardziej interesuje - próbuję powrócić do tematu.
- A popisową głupotą partii była stonka ziemniaczana, którą Amerykanie nam mieli podrzucić - ciągnie Starewicz. - Te wszystkie idiotyzmy rodziły się w Moskwie i przenikały do krajów ościennych. Wszystko, co stamtąd przyszło, musiało być dobre.
Skończył to dopiero Chruścik.
- Kto?
- Tak nazywaliśmy Chruszczowa. Kiedy został sekretarzem partii, to w roku 1956 ogłosił w Moskwie, że wszystko, co było wcześniej, jest nieważne. Wtedy żaden ryż ani stonka już by nie przeszły.
- Niech pan napisze o stonce - radzi Starewicz - jest ciekawsza od ryżu.
Z kącika miczurinowca
Artur Starewicz miał rację. Przez cały rok 1952 główny dziennik PZPR "Trybuna Ludu" o polskim ryżu wspomniał tylko dwa razy i to drobną czcionką. W miesiącu "pogłębiania przyjaźni polsko-radzieckiej" (październik 1952 roku) gazeta napisała o kole miczurinowców przy ministerstwie rolnictwa, które zorganizowało wystawę roślin egzotycznych uprawianych w naszych pegeerach. Obok kapusty abisyńskiej, koksagisu, perilli, rośliny oleistej, którą dotąd uprawiano w Indiach, dziennikarz "Trybuny Ludu" wypatrzył ryż.
W maju 1953 roku z okazji Dnia Zwycięstwa "Trybuna" odnotowała: "W okolicach Wrocławia rozpoczęto nawadnianie pól pod uprawę ryżu. Przewiduje się, iż jego uprawa pozwoli nam szybko stać się wielkim eksporterem tego cennego zboża".
Z taką samą obojętnością "Trybuna Ludu" opisała powstającą na Dolnym Śląsku plantację bananów i ananasów.
Duży fotoreportaż z Puław "Tam gdzie rośnie ryż, bawełna..." znalazłem tylko w "Nowej Wsi" z roku 1953. Na zdjęciach kłosy zboża wielkości człowieka, czterometrowe słoneczniki, liście tytoniu jak obrus i tylko jedno szarobure zdjęcie pola ryżowego. Bose kobiety w grząskim bajorze grzebią w błocie. Obok podpis: "Ojcowie nasi nie uprawiali bawełny, herbaty ani ryżu - a żyli. My też nie musimy - może powiedzieć ktoś, kto się boi zmian".
W "Nowej Wsi" co tydzień jest też "Kącik młodego miczurinowca", do którego pisze młodzież z całej Polski, która chce naśladować "wielkiego radzieckiego agronoma", który chciał sadzić na Syberii jabłonki i morele.
Zofia Ciurla z Ujsoł opowiada, że była na spotkaniu miczurinowców z przodującymi chłopami i ze zdumieniem oglądała półtorakilogramową marchewkę. "A jeden z nich pokazywał wyhodowane przez siebie kłosy krzaczastej pszenicy, sorgo, ryż i kapustę abisyńską".
Wiktor Olejnik (koło miczurinowców przy Technikum Rolniczym w Wojsławicach) odpowiedział, że nie rozumie zdziwienia Zofii z Ujsoł, bo jego koło już od roku sadzi kapustę abisyńską i wyrabia z niej olej. "Miczurinowcy z Wojsławic są dumni - zaznacza - że dali państwu korzyści i pokryli częściowo koszty swojego kształcenia".
Leszek Miller (kółko w Starym Łomie) pochwalił się, że z kolegami z ZMP sadzi lawendę i wezwał inne koła ZMP do współzawodnictwa: kto zasadzi więcej roślin przemysłowych.
Trudności przejściowe
Szkolne wycieczki z całego kraju zaczęły przyjeżdżać do Puław. Dzieci stawały nad wiślaną łachą przy pałacu Czartoryskich, a nauczycielki pokazywały wątłe gałązki wystające z wody i mówiły: nie ma rzeczy niemożliwych.
Dziennikarze o naukowcach z Puław piszą wówczas: "ludzie, którzy zmieniają przyrodę". Nie szczędzą pochwał: "na podstawie doświadczeń Miczurina udowodnili, że przez dziedziczenie cech organizmy roślinne można zmieniać stosownie do potrzeb ludzkich".
- Piotr Sobczyk wymyślił nawet specjalną turbinę, która nawadniała pola ryżowe - opowiada Krystyna Jaworska. - Kiedy lato było ciepłe, to mieliśmy nawet niezłe zbiory. Ale udawało się to na niewielkim areale, który można było chronić przed wiatrem i nawadniać ciepłą wodą. Z takiego wychuchanego poletka zbieraliśmy trochę ryżu, mnożyliśmy przez sto lub tysiąc i obliczaliśmy wydajność z hektara - 40 kwintali.
Jak lato było mokre i zimne, to nawet mnożenie nie pomagało.
Ale Sobczyk powtarzał, że trudności są przejściowe: "Już pierwszego roku przekonałem się, że do otrzymania plonu w naszym klimacie należy obmyślić inne sposoby uprawy i pielęgnowania ryżu niż w ciepłych krajach południowych - pisał w roku 1952 w książce >>Uprawa ryżu<<. - W tym celu przeprowadziłem wiele prób i doświadczeń z produkcją rozsady, terminami wysiewu, urządzeniami pól i sposobem nawadniania. Dzięki temu już w roku 1950 miałem dosyć dobry plon i otrzymałem dorodne ziarno. (Możliwe, że da ono początek nowej odmianie ryżu w Polsce Ludowej?)".
Nie dało. Rok później inżynier Sobczyk musiał ściągnąć ziarno siewne z ZSRR.
"Rekordowy plon uzyskali dwaj przodownicy z ZSRR. Kim-Man-Sam w 1942 otrzymał 152 q z ha, a Ibrai Zachaiew w 1947 - 150 q".
W roku 1951 radziecką odmianę zasiano w PGR Lubiatów i PGR Kamienna.
Dwa lata później w całej Polsce w pegeerach ryż był posadzony już na 27 hektarach. Ziarno zebrano z połowy (reszta zgniła lub wyschła), a i tak średnie zbiory były dziesięciokrotnie mniejsze niż te opisywane w ZSRR.
W Lubiatowie Dolnym zebrano tylko 19,75 q z hektara, a w Czernicy - 14 kwintali.
Sobczyk się nie poddawał: "Istnieją możliwości zdobycia dla produkcji krajowej nowej rośliny zbożowej - pisał w biuletynach puławskiego instytutu - a przeprowadzone badania przemawiają za dalszym kontynuowaniem prac".
Jedwabniki, dwukłosowa pszenica, tombinambur
Zenon Gałkiewicz, były kierownik wydziału rolnego w powiatowej radzie narodowej w Łodzi, pamięta polecenie, które ministerstwo rolnictwa rozesłało wiosną 1952 roku do okolicznych powiatów. Należało jak najszybciej znaleźć jakiś pegeer i rozpocząć przygotowania do siewu ryżu.
- To mógł wymyślić tylko jakiś głupek, który nie miał pojęcia o rolnictwie - mówi Gałkiewicz. - Ale oni wtedy wierzyli, że partia wszystko może i jak zechcą ryż posiać, to się klimat zmieni. Durniów było co niemiara, więc mnożyły się niesamowite pomysły.
Z tego okresu Gałkiewicz pamięta hodowlę jedwabników w pegeerze gdzieś pod Łodzią.
Jaja tak długo leżały w kartonowych pudłach, aż zaczęły wyłazić z nich larwy. Upychano je w biurowych szafach, więc wszystkie wyzdychały.
- Wtedy dopiero zauważono błąd. Trzeba było najpierw zasadzić morwy, którymi żywią się larwy, a dopiero potem sprowadzić jaja.
Podobnie było ze spółdzielnią rolną Andrzejów, w której ministerstwo rolnictwa kazało sadzić tombinambur (korzeń z tropiku bogaty w skrobię). Kierownik spółdzielni jeździł do ministerstwa rolnictwa prosić, by znaleźli sobie inne pola. Nic nie wskórał, tombinambur zgnił po miesiącu, a kierownik trafił w ręce prokuratora.
W Dąbrówce Wielkiej zasiano radziecką pszenicę dwukłosową.
- Szlag ją trafił, bo to była jakaś ciepłolubna odmiana - mówi Gałkiewicz. - Ale gdyby ktoś się ośmielił powiedzieć, że ruska pszenica jest do bani, wtedy cały zarząd spółdzielni musiałby trafić za kratki.
- Kiedy wymyślili ten ryż, cały mój wydział pękał ze śmiechu, a ja musiałem szukać pegeeru - wspomina Gałkiewicz. - Dopiero w Sarnowie znalazłem niezarybiony staw. Dyrektorowi mówię: tu będzie rósł ryż, a on ma łzy w oczach.
- Wzruszył się?
- E tam - denerwuje się Gałkiewicz. - Stracha miał. On już widział siebie w więzieniu.
Trochę go uspokoiłem i kazałem czekać na sadzonki.
Ale zamiast ryżu przysłali z ministerstwa list, że całą akcję odwołują i chłop odetchnął z ulgą.
- A jakby nie odwołali?
- Ryż byśmy zasadzili, potem by zgnił, a co z dyrektorem zrobiłoby UB, to ja nie wiem.
Po kolana w błocie
- Pegeery broniły się przed ryżem, ale ich opór na nic się zdał, bo gdzieś trzeba było go sadzić. A żaden rolnik dobrowolnie na to by nie poszedł - wspomina dr Zenon Lis, emerytowany naukowiec z puławskiego instytutu. Pięćdziesiąt lat temu, zaraz po maturze, dostał pracę przy ryżu.
- Ryż to była wielka harówa - dodaje. - Znaleźć pole, przygotować groble. Usypać wały ziemne. Doprowadzić wodę. Ziarno sadziło się w inspektach. Potem trzeba było brodzić po kolana w błocie i wtykać te sadzonki w ziemię. A jak w maju złapały przymrozki, to cała praca szła na marne. Kto by chciał się tym zajmować?
- A pegeery?
- Im można było wszystko nakazać. Każdy dyrektor wiedział, że taka plantacja to ogromne nakłady i pewne straty. Trzęśli się ze strachu i pytali, co z nimi będzie, jak ryż się nie uda. Wtedy inżynier Sobczyk mówił, że nic, bo to tylko eksperyment. Jak już wiedzieli, że włos im z głowy nie spadnie, to kalkulowali: rok się przemęczę, ryż zmarnieje i dadzą mi święty spokój. Jakoś musieli się bronić.
W roku 1952 lub 1953 zmieniła się koncepcja i Sobczyk pojechał do majątku więziennego pod Wrocław. Dlaczego tam? W więzieniu był jeszcze mniejszy opór niż w pegeerze. Wszystko szło łatwiej. Ale tam też nie wyrósł.
- Dlaczego ten ryż był tak ważny? - pytam dr. Lisa.
- Chodziło o przekształcanie przyrody: zmienić kierunek rzek, pustynie nawodnić i ryż wyhodować tam, gdzie go jeszcze nie było.
- Ale po co?
- Każdy człowiek chce zrobić coś użytecznego w czasach, w których żyje - mówi dr Lis, wręczając mi na pożegnanie swoją pracę magisterską z roku 1955: "Porównanie trzech odmian ryżu Agostano, M-1, M-4 w przekroju 3-letnich badań na poletkach doświadczalnych IHAR-u w Puławach".
Dziewczyny płakały z zimna
Na anons w "Gazecie Wyborczej": "Kto sadził ryż?" odpowiedziało dziewięć osób.
Anna Nagórska z Wrocławia w latach pięćdziesiątych przeczytała w "Płomyku", że ryż rośnie pod Chełmem Lubelskim. W gazecie było nawet zdjęcie, ale miejscowości nie zapamiętała.
O 20 hektarach ryżu w PGR Żmigródek na Dolnym Śląsku czytelnikowi z Katowic opowiadał ojciec. We wsi wybudowano groble i sprowadzono potężne pompy, by cały teren nawodnić. - Byłem tam niedawno i widziałem jakieś resztki urządzeń. Ale wszyscy, którzy tam pracowali, już wymarli - mówi.
PGR Fiszewo na Żuławach - dwa telefony. Niewielkie poletko uprawiano w roku 1950.
Julian Pawliszcze, wtedy uczeń technikum rolnego, zapamiętał, że wodę podgrzewało się na blaszanym dachu, a i tak wszystko zmarniało: - Przyczyn klęski nam nie tłumaczono.
Plantacją opiekował się Antoni Parfianowicz, oddelegowany z puławskiego IHAR-u.
- Pamiętam zdjęcie ojca w gazecie z kłosem ryżu w ręce - wspomina Lucjan Parfianowicz. - On nigdy w to nie wierzył, ale nie protestował, gdy kazali jechać. W domu się wyśmiewał: "Polaka ryżem karmić się nie da".
Niewielkie plantacje były też w Głownie pod Łodzią, Sadłowicach na Lubelszczyźnie i Lasowie pod Wrocławiem.
Maria Grajek zadzwoniła, by powiedzieć, że śladów po ryżu trzeba szukać w Czudcu pod Rzeszowem. Kiedy w latach pięćdziesiątych wstąpiła do koła miczurinowców i prowadziła kronikę wycinków prasowych, najwięcej było o Czudcu.
Znalazłem w "Trybunie Ludu" z roku 1952 o mrozoodpornych brzoskwiniach: "Młodzi miczurinowcy w Czudcu wnet zapełnią ogród roślinami, których istnienie do niedawna było jedynie fantazją marzycieli".
"Trybuna" zapowiada, że to wcale nie koniec: "Prawdziwą atrakcją, obok bawełny, będą kłoszące się dwie odmiany ryżu". (Rok później zdjęcie czudzkiego ryżu i tutejszej krzyżówki pomidora z ziemniakiem zamieści "Nowa Wieś").
- Ogród miczurinowski był naszą dumą - mówi Zbigniew Kalandyk, absolwent LO w Czudcu. - Ryż, sorgo, dynia oleista ani pomidory argentyńskie nie były u nas niczym dziwnym.
Szkolny ogródek zarósł chwastami w latach 60., później przyjechały spychacze i ogród zamienił się w kort tenisowy.
Tadeusz Jończyk z Antopola pod Nałęczowem przysłał list: "Ryż wysiewaliśmy do inspektów w marcu, a sadzonki wysadzaliśmy na poletko zalane wodą po 15 maja, gdy minęły przymrozki. Doświadczenia prowadzone były około trzech, czterech lat od roku 1948. To sobie przypomniałem". Pojechałem tam. W Antopolu błoto po kolana. Z okien mieszkania Tadeusza Jończyka widać upadły pegeer. Zaraz po wojnie, gdy został kierownikiem gospodarstwa ogrodniczego, we wsi była plantacja róż, znana szkółka ogrodnicza i 40 hektarów stawów rybnych. Zanim wszystko zniszczył socjalizm, zjawili się naukowcy z Puław i zasadzili ryż na rybnym tarlisku.
- Nasion wyrosło mało. Wyglądały jak spłaszczony jęczmień otoczony łuską. Smaku nie mogę sobie przypomnieć - Tadeusz Jończyk pamięta też, że ten sam ryż uprawiano w PGR Leszkowice pod Głogowem.
Wieś leży nad Odrą. Trzy hektary ryżu rosły przy samym wjeździe do Leszkowic. Kiedy w roku 1951 Maria Mucha zaczynała tu pracę, pole było w pełnym rozruchu: - Studentki i uczennice przywozili spod Łodzi, kazali im zdejmować buty i cały dzień trzymali je po kolana w wodzie. W maju woda była lodowata, więc dziewczyny płakały z zimna. Nie mogły przecież rzucić roboty. Stały tam zmarznięte, bose i zakatarzone.
Ryż urósł niski i drobny. Zebrano tylko 1500 kilogramów.
To i tak było o wiele więcej niż przez następne lata.
W roku 1953 wycofali się z Leszkowic. I nikt nigdy się nie przyznał, że to był niewypał.
Entuzjaści nie liczą pieniędzy
- To był okres małpowania Sowietów - opowiada profesor Andrzej Werblan, historyk-marksista, członek Biura Politycznego KC za Gomułki, a w pierwszej połowie lat pięćdziesiątych student Instytutu Nauk Społecznych przy KC PZPR. - Stalin zakładał, że każdy kraj w bloku musi być samowystarczalny. Jeśli się uda - to powinien uprawiać nawet herbatę. Góra nie traktowała tych pomysłów poważnie, ale też nikt nie zamierzał się im przeciwstawiać. Bo skoro próbują w ZSRR, to my nie powinniśmy być gorsi. Propagandzie na tym ryżu specjalnie nie zależało. Co tam ryż, jak my tu tworzymy nowego człowieka.
- Dewiacje rodziły się z entuzjazmu - ciągnie profesor Werblan. - I nikt nie liczył nakładów?
- To była gospodarka wojenna. Liczył się efekt, a nie nakłady. Entuzjaści nie liczyli pieniędzy. Dopiero gdy zaczęła się odwilż, postawiono na takich pomysłach krzyżyk.
Po Październiku łysenkiści wyrzekli się swoich poglądów i pracowali dalej.
Prośba o szansę
Krystyna Jaworska pamięta, że w roku 1957 wszystkie pola ryżowe wokół instytutu osuszono i obsiano je zbożem. Piotr Sobczyk przerwał nagle wszystkie badania i wyjechał z Puław. Pokazał się jeszcze może ze dwa razy.
Pozostawione przez niego notatki przejął nieżyjący już dr Marek Różkowski i jeszcze w tym samym roku oficjalnie ogłosił przerwanie wszelkich prac nad aklimatyzacją.
- Ja też do końca nie byłam przekonana do tego ryżu, bo nawet pracę magisterską pisałam o pszenicy - mówi Krystyna Jaworska.
- A Sobczyk?
- On wierzył do końca. Jeszcze w roku 1957 opublikował ostatnią swoją pracę na temat ryżu.
Odnalazłem ją w bibliotece instytutu. Na dziewięciu stronach Piotr Sobczyk opisał zalety ryżu, sposoby uprawiania, występujące gatunki. Tekst kończył się apelem autora, by dać ryżowi w Polsce szansę.
"Przeprowadzone badania i obserwacje nad aklimatyzacją ryżu w latach 1948-56 pozwalają przypuszczać, że przy dalszej pracy można wyhodować odmiany o mniejszych wymaganiach cieplnych".
- Ale to był już koniec - mówi Krystyna Jaworska, która przez następnych dwadzieścia lat o inżynierze Sobczyku nic nie słyszała.
W połowie lat siedemdziesiątych otworzyła "Express Wieczorny" i znalazła jego nekrolog.
- Ale tylko my w Puławach wiedzieliśmy, że odszedł jedyny polski ekspert od ryżu.
Kompromis z władzą
Żona profesora P., gdy słyszy o aklimatyzacji ryżu, reaguje nerwowo:
- My się nigdy tym nie zajmowaliśmy i na ten temat naszych wypowiedzi nie będzie! - krzyczy do słuchawki.
Profesor P., wykładowca SGGW w Warszawie, członek PAN, w latach pięćdziesiątych o aklimatyzacji roślin pisał dużo i często. Za wzór stawiał Związek Radziecki - "ojczyznę agrobiologii" - i zastanawiał się, kiedy Polska pójdzie wskazanym torem.
"Zachciejmy założyć pod Krakowem choćby gaj pomarańczowy czy jedną plantację herbacianą, a przekonamy się, jak będzie to trudne i śmiałe - pisał profesor w "Wiedzy i Życiu".
"Czy naprawdę surowy klimat musi ograniczać uprawę cennych roślin południowych? Wystarczy otrząsnąć się spod ucisku kapitalistycznego [...] i zrozumieć, że nie ma dla człowieka rzeczy niemożliwych" - notował swoje wrażenia z podróży po ZSRR i podawał konkretne przykłady: plantacja orzeszków ziemnych w mroźnych okolicach Stalingradu, pola bawełny na Ukrainie i mrozoodporne czereśnie z Miczurińska.
Tylko o ryżu ani słowa.
- Bo to był nierealny pomysł - denerwuje się żona profesora. - I proszę nie łączyć naszego nazwiska z tym ryżem, bo to jakieś wariactwo było - ostrzega, zanim odłoży słuchawkę.
Profesor P. nigdy nie krył, że był ideologiem łysenkizmu. O Łysence napisał nawet książkę i już w roku 1949 na spotkaniu Koła Przyrodników Marksistów przy partyjnym miesięczniku "Nowe Drogi" domagał się, by nie tracić czasu na badania laboratoryjne i teorie Łysenki od razu stosować w pegeerach i spółdzielniach produkcyjnych.
To profesor P. organizował pierwsze koła miczurinowskie i otaczał swym autorytetem. - Nie po to wróciłem ze Stanów, żeby siedzieć w więzieniu, ale by służyć krajowi - wyjaśnił niedawno w jednym z wywiadów. - Propagowanie tych idei to był mój kompromis z władzą.
Potrzebna polska odmiana
Pracę magisterską doktora Zenona Lisa przeczytałem w jeden wieczór. Napisał, że oparł się głównie na badaniach inżyniera Piotra Sobczyka, który ma duże sukcesy.
Przyznał, że największą przeszkodą są warunki klimatyczne, bo ryż wymaga jednak ciepłego klimatu.
Na następnych stronach autor opisał, jak poradzono sobie z tym w Związku Radzieckim ("Najdalej na północ wysunięta jest uprawa ryżu dochodząca do 53 stopnia szerokości geograficznej") i postawił śmiałą tezę:
"Warunkiem wprowadzenia uprawy ryżu na szeroką skalę jest wyhodowanie polskiej odmiany. Bo terenów, na których ryż może być uprawiany, w Polsce jest dużo - np. łąki położone nad rzekami czy strumykami, których woda może być używana do nawadniania plantacji ryżowych".
Niewiele wątpliwości. Dużo przekonujących argumentów.
- To dlaczego się nie udało? - zapytałem dr. Lisa, oddając szarą teczkę.
- Coś pan? - zaśmiał się. - I w Paryżu nie zrobili z owsa ryżu.