Wojciech
WENCEL
W
SPRAWIE BOLESNEJ
Drogi Czarku,
piszę do ciebie o tym, o czym od pół roku mówi
się w Warszawie, Krakowie i Poznaniu, a co tak trudno wyrazić na papierze - o
twojej zdradzie. Wybacz, nie będę pochylał się nad Tobą jak nad wrażliwym,
ślepym lewakiem. Spośród twoich esejów najbardziej lubię ten o galernikach wrażliwości, dlatego
zignoruję syndrom Moosbruggera i powiem
wprost: przestałeś być moim mistrzem, odkąd zająłeś się życiem bez zobowiązań i
fałszywym moralizatorstwem na łamach Życia.
W Powrocie człowieka bez właściwości pisałeś: Znaki
znaczą, jeśli jesteśmy odważni. Język funkcjonuje, jeśli jesteśmy dzielni,
cnotliwi, wytrwali. Jedynie wówczas słowa przez nas wypowiadane, wypisywane
mają sens. Inaczej stają się murem, za którym znika to, co istnieje naprawdę:
Bóg, świat, druga osoba, my sami. Jeśli brakuje nam odwagi, język, Stary i
Nowy Testament, słowa innych stają się tylko źródłem niezliczonych, wątpliwych
interpretacji. Pytanie 'cóż to jest prawda?' - wyraz
wątpliwości Jacquesa Lyotarda,
a wcześniej pewnego rzymskiego urzędnika trzeciej władzy - to wyraz braku
odwagi.
Przez długi czas te piękne zdania wydawały mi się gwarancją
moralnej siły pampersów. W zrelatywizowanym świecie polityki i kultury
słowa te przyciągały swoim czystym brzmieniem. W środowisku Debaty podobało
mi się właśnie to wezwanie do heroizmu, kłoda rzucona pod nogi samym sobie -
kłoda, która powinna nieustannie stawać się progiem uświęcenia: siebie, innych
i dobra wspólnego. Przecież właśnie to środowisko najmocniej akcentowało istnienie
obiektywnego systemu wartości w życiu prywatnym i publicznym. Dzięki wam miałem
wrażenie, że w środku Warszawy, w dodatku wśród intelektualistów, udało się
zbudować społeczność, funkcjonującą na zasadach archaicznej wspólnoty. Jak w
kaszubskich i góralskich wioskach, w ocenie ludzkich postaw i działań
powoływaliście się na obiektywną hierarchię wartości. Dlatego
wierzyłem, że jeśli ktoś okaże się zdrajcą tych wspólnych zasad, to w oczach
całej społeczności i we własnym mniemaniu spadnie w dół, a nie - jak w
wierszu Różewicza - we wszystkich kierunkach naraz. Tę mądrość tradycyjnych
wspólnot, polegającą na zdolności do moralnej samokontroli i wychowywania
swoich członków w duchu religijnym, weryfikują reakcje na twoje ostatnie
dokonania. Teraz, kiedy zdradziłeś swoich najbliższych, okazując się czułym
bawidamkiem i wiernym uczniem Rousseau, nic nie będzie już tak jak dawniej.
Twój przypadek, który wielu z nas napełnił bólem i wstydem, jest
dla całego środowiska pierwszą tak istotną próbą (dużo ważniejszą, niż
sprawdziany polityczne, budowanie instytucji itd.). Bo
przecież porzucając rodzinę i wybierając swobodne życie florenckiego kochanka,
zdradziłeś nie tylko swoich najbliższych, ale nas wszystkich i w dodatku siebie
samego. Zdekonstruowałeś się - otoczyłeś murem, za którym znikło to, co
istnieje naprawdę. Wznoszenie muru zaczęło się równocześnie ze zdradą. Już w
styczniu przeczytałem w Życiu twój artykuł Fryzury 'Polityki', opublikowany
w ramach przeglądu prasy. Moralizowałeś w nim, jak dawniej, śmiejąc się z
młodzieżowego języka postkomunistycznego pisma i wyrażając święte oburzenie
cytowanymi w nim demoralizującymi dialogami młodzieży. Później przyszła kolej
na inne teksty. Raz była to obrona honoru Jana Pawła II i Polski przed
oszczerstwami medialnego potentata z USA, innym razem żarliwa krytyka radia Tok FM. Następnych artykułów już nie czytałem
- obrzydzenie wzięło górę nad poznawczą pasją. Publikując swoje teksty w Życiu
i wytykając lewakom ich duchowe i intelektualne mielizny, cały czas
uporczywie tkwiłeś w grzechu, nie odbierając telefonów bądź nie reagując na
uwagi przyjaciół. Postanowiłeś wytrzymać. Wiedziałeś, że bardzo trudno będzie
cię ruszyć ze względu na osobisty charakter wyborów, których dokonałeś. A
jednak przeliczyłeś się. Myślę, że właśnie ze względu na wagę Powrotu
człowieka bez właściwości twoim indywidualnym postawom należy się miejsce w
jakimś - może nie najjaśniej oświetlonym - kącie publicznej debaty. Brulion
jest dobrym miejscem dla naszej korespondencji.
Tylko poddanie się własnym wymaganiom może cię uratować przed całkowitą
utratą wiarygodności. Cóż bowiem różni cię w chwili
obecnej od oświeceniowych intelektualistów, nauczycieli głoszących szczytne
idee, a żyjących w sprzeczności ze swoją nauką? I doprawdy, jakie masz dziś
moralne prawo, by pouczać lewaków w jakiejkolwiek kwestii? Żadne. Będę namawiał
publicystów Polityki, żeby nie słuchali twojego głosu, bo jest to głos
z papieru. Będę bronił ich przed tobą - choć szczerze ich nie znoszę - ponieważ
to, co im robisz, jest świństwem. Jak to pisał Krzysztof Koehler
w swojej słynnej recenzji Intelektualistów Paula
Johnsona? Będę liczył żony każdemu, kto chce mnie uczyć, jak powinienem żyć
i kiedy przekonam się, że w swoim życiu nie postępuje on uczciwie, wygnam go do
wszystkich diabłów i nie będę go słuchał. Będę liczył mu żony i kartkował jego
dzieła, słuchał jego kompozycji, oglądał jego obrazy. Ale nawet, gdyby
opromieniała go aureola geniuszu, wciąż będę uważał, że gdy zdradza żonę,
postępuje źle. Jego nauce o dobru i złu uwieść się nie dam. W tym względzie
wolę słuchać innych nauczycieli. Jaki sens ma przestrzeganie tego wobec
"obcych", a nieprzestrzeganie wobec "swoich"? Czy ich
zdrady różnią się między sobą?
Czarku, w jednym z dawniejszych tekstów
przewidziałeś swoje obecne doświadczenia: Jak można wierzyć w Boga po
rozpieprzeniu własnego małżeństwa, po porzuceniu dziecka, po zranieniu
najbliższej osoby, po własnej zdradzie i zbrodni wszelkiego rodzaju
?
Nie ma prawdziwej pokuty bez naprawienia wyrządzonych krzywd, bez
powrotu do bliskich, bez zapomnienia o sobie. Dopiero wówczas, w obliczu tego,
co się stało, będziemy mogli pytać, czy można wierzyć. Inaczej staniemy się
mistrzami retoryki, którzy zmagają się z pytaniem o Boga, odwróceni od
skrzywdzonych ludzi. Jeśli ktoś pyta, czy można
wierzyć w Boga, leżąc w objęciach kochanki i wspominając własną niegodziwość,
musi odpowiedzieć sobie "nie". Świadczy o tym właśnie jego postawa,
ponieważ wiara nie jest wyłącznie kwestią rozumu czy odczuwania, lecz jest
wysiłkiem sprawdzającym się w całym życiu.
Oczywiście, można upadać. Ale ten, kto zabiera głos, świadomie
trwając w swoim występku, musi usłyszeć gorzką prawdę. Inaczej każde jego słowo
będzie zadawało ból. Niewinne tekściki będą siały zgorszenie. Moralistyczne
żarty będą demoralizować nas i popychać do kłamstw i niepokojów. To jest próba
wiarygodności. Jeżeli zaakceptujemy niemoralną postawę tego, który długo
oświecał nas kagankiem swoich esejów, stracimy wszystko. Istotą chrześcijaństwa
jest walka, mozolne i okupione bólem podnoszenie się z upadków, nie piękne
słowa. A zatem: żyj z piętnem swojego grzechu, zmazuj je swoim życiem (nie
tekstami), a jeśli wybierzesz grzech, chcąc nadal pisać, mówić, obracać
językiem - odejdź do tych, którzy potrafią kłamać równie sprawnie jak ty.
Dopóki nie naprawisz krzywd, które wyrządziłeś, twoje gazetowe teksty nadal
pozbawione będą jakiegokolwiek znaczenia, stając się komiczną i żałosną zarazem
lekturą miłośników sensacji.
Czarku, każdy moralista wyznacza sobie samemu
kryteria, według których będzie osądzony. Do dziś dźwięczą mi w uszach twoje
słowa z krypto-polemiki z Tomkiem Budzyńskim: Jednak ten zmęczony
czterdziestolatek z żoną i trójką dzieci wierzy - i jest to wiara przeniesiona
i ocalona w jego rodzinie przez pokolenia, przez wieki, mimo wszystkich zdrad,
niedoskonałości, rozczarowań i potwornego zmęczenia. Chciałbym wiedzieć, jak
będzie wyglądała za dwadzieścia lat wiara dzisiejszego neokatechumena,
dotkniętego apokaliptycznym radykalizmem. Czy pozostanie z niej choćby męstwo
cotygodniowej Mszy świętej i codziennego ponawiania prób odrobinę choćby
lepszego życia i odrobinę choćby pełniejszej wiary. I
co? Gdzie jest teraz Tomek, a gdzie ty? Dlaczego próbujesz żyć w kłamstwie i
udawać, że nic się nie zmieniło? Dlaczego, jak twoi ideologiczni przeciwnicy, pytasz
cóż to jest prawda?
Kiedy spoglądam wstecz, przypominam sobie jeszcze dwie twoje wypowiedzi,
które rzucają nieco światła na całą prawdę. Pierwsza
to głos w ogłoszonym we Frondzie wywiadzie z redaktorami brulionu. Mówisz
tam (razem z Robertem Tekielim) o zawieszeniu
odpowiedzialności za publikowane teksty. Tłumacząc praktykę wczesnego brulionu,
powołujesz się na inteligencję czytelników pisma, którzy przecież sami
wiedzą, co myśleć o danym przekazie. Kultura jawi się wam jako ocean
"wszystkiego, co napisane", a tym samym godne wszechstronnego
naświetlenia. Pornograficzno-bluźniercza Historia oka Georgesa Battaile'a, jest więc dla was wyłącznie "silnym" elementem w
pluralistycznym "brudnopisie kultury". Kiedy to czytam, sądzę, że
stąd wzięła się twoja idea nawrócenia przez retorykę (a nie przez Łaskę Bożą). Cóż, Czarku, nie
zrozumieliśmy się. Ty konstruowałeś uwodzące zdania, a myśmy je brali na serio.
Druga ważna wypowiedź to uwaga o Chateaubriandzie, rzucona mimochodem
podczas Spotkań Nowego Pokolenia w Katowicach w 1997 roku. Jak właściwie ocenić
postawę apologety: z jednej strony kolana kochanki, ale z drugiej największa
apologia chrześcijaństwa? Co ma większe znaczenie dla ludzkości?
Na podarowanym mi przed rokiem egzemplarzu swojego tomu esejów
życzysz mi pocieszającej lektury. W tej smutnej sytuacji znajduję tylko
jedno pocieszenie. Mianowicie trudniej będzie ci teraz pisać umoralniające
teksty, w związku z czym będziesz mógł całkowicie
poświęcić się polityce i dalszemu budowaniu instytucji.
Powodzenia.
Wojtek WENCEL
Gdańsk-Wrzeszcz, maj 1999
brulion nr I - 1999 r.
str. 237 - 240