FRONDA 33, JESIEŃ 2004
DEKADERON
czyli
10-LECIE "FRONDY"
Od momentu
ukazania się pierwszego numeru "Frondy" minęło 10 lat. Okrągłe rocznice
zawsze stają się okazją do jubileuszowego zadęcia i okolicznościowej
fanfaronady. Z wielu stron dochodzą nas głosy, że w czasie tej dekady
"Fronda" była ważnym uczestnikiem cywilizacyjnego, kulturowego i religijnego
sporu, jaki toczył się i dalej toczy w naszym kraju. Przede wszystkim jednak
"nie toczymy walki przeciw krwi i ciału", a front duchowych zmagań, które
angażują nas w stopniu największym, przebiega przez nasze wnętrza. Charakter
tego typu walk został opisany nie w traktatach sztuki wojennej Sun Tsu czy
Clausewitza, lecz oddany lapidarnie na dwóch kamiennych tablicach
przyniesionych z Synaju. Dlatego na 10-lecie "Frondy" zdecydowaliśmy się
opublikować 10 Przykazań rozumianych jako 10 osobistych wyznań, a zarazem 10
wezwań. Czego świadectwem jest ten Dekalog po dekadzie, niech osądzą
Czytelnicy.
REDAKCJA
po szóste:
W swojej krótkiej karierze literackiej byłem już nazywany "prorokiem", "pogromcą szatana", "rycerzem wiary" i "poetą niezłomnym". Chwalili mnie nobliwi krytycy, tradycjonaliści katoliccy, matki moich kolegów, a nawet niektórzy biskupi. Kolejni księża proboszczowie w mojej parafii podchodzili do mnie z respektem, stawiali za wzór chrześcijanina i namawiali do okolicznościowych wystąpień w kościele. Pisali do mnie prawi ludzie starszego pokolenia, zapewniając, że jestem dla nich "nadzieją naszego narodu". Młodsi bali się mnie, podkreślając różnicę między własną grzesznością a moim obrazem, całym w liliach, z koroną z gwiazd dwunastu. Kiedy wtrącałem z krzywym uśmiechem, że i ja często grzeszę, brano to za topos skromności - następny dowód na moją wyjątkowość. Niejaki Schmaletz - autor skądinąd świetnych piosenek - napisał w jednym z tekstów: "Ale są jeszcze ludzie jak Wojciech Wencel - mądrzy i pokorni, i spoza obiegu". Wszystkim dziękuję bardzo za dobre intencje.
Kiedy patrzę na
moje dotychczasowe świadome życie, dostrzegam w nim kilka odrębnych duchowych
okresów. Dojrzewanie to czas intelektualnych poszukiwań, wakacyjnych podróży,
zmysłowych szaleństw i odejścia od praktyk sakramentalnych (przez cztery lata
chodziłem do kościoła, nie spowiadając się). Rok 1995 przyniósł dwa kluczowe
dla mnie wydarzenia: śmierć ojca - gorliwego katolika - i ślub ze wspaniałą
dziewczyną z Kaszub. Dobrze pamiętam swoją modlitwę w pustym kościele Trójcy
Świętej w Kościerzynie, podczas której poczułem łzy spływające po policzkach,
ciepło w sercu, i bez chwili wahania postanowiłem powierzyć swoje życie Bogu.
Miałem dwadzieścia trzy lata, Boża miłość wypełniała mnie od stóp do głów.
Przez pierwsze
cztery lata małżeństwa zachowywałem stałą relację z osobowym Chrystusem, czerpiąc
siłę i radość z niedzielnych nabożeństw, miłości żony, narodzin dzieci (mamy
dwóch synów), pisania wierszy, sukcesów w pracy, domowego spokoju, spacerów i
świątecznych spotkań z krewnymi. Był to piękny czas, pełen codziennych
epifanii, o których później mogłem jedynie pomarzyć. W kwestiach moralnych nie
uznawałem żadnych kompromisów. Surowo oceniałem siebie i innych, z tym że ja
akurat za dużo nie grzeszyłem, więc przechlapane mieli głównie inni. Poczucie
silnej wiary dawało mi spokój ducha, ale wykształciło też pewność co do
własnej cnoty, a potem pychę, z której długo nie zdawałem sobie sprawy. "Mogę
być leniem albo plotkarzem, ale żony nie zdradzę nigdy" - deklarowałem
wielokrotnie. I rzeczywiście: potrafiłem przerywać rozmowy z obcymi kobietami
w momencie, kiedy słowa i uśmiechy niebezpiecznie zbliżały się do granicy
flirtu, a kolegom radziłem: "Upadasz, bo pozwalasz rozwinąć się pokusie. Takie
relacje trzeba przerywać od razu, zanim pokusa się pojawi".
Oliwą w trybach
tej pychy stała się ówczesna ideologia środowiska "pampersów" i - nie ma
co ukrywać - samej "Frondy". Bycie krzyżowcem, inkwizytorem czy
specjalistą od literacko-medialnej ewangelizacji sprawiało mi niekłamaną
przyjemność. Z racji mojej rzekomej niezłomności moralnej, specjalizowałem się
w tropieniu zdrad małżeńskich. "Widocznie Bóg uczynił mnie młotem na lowelasów.
Rola trudna i niewdzięczna, ale przecież ktoś musi robić tu porządek" -
myślałem. Gorąco wierzyłem w ideały "konserwatywnej rewolucji", która -
jak każda rewolucja - wymagała ofiar.
Z tego okresu
pochodzi mój słynny, opublikowany w "bruLionie" list do Cezarego Michalskiego,
w którym wszedłem z butami w jego prywatne życie. Bóg mi świadkiem, że pisałem
go z zamiarem podtrzymania ideału chrześcijańskiej wspólnoty, gdzie słowa
pokrywają się z czynami. Dziś widzę jednak, że te moje dobre chęci nadają się
głównie na piekielny bruk. Bo oprócz nich - co dostrzegłem po latach - było
wtedy we mnie też coś innego: samozadowolenie, duma pięknoducha, że zrobił coś,
na co nikt inny by się nie odważył. I może teraz jest najlepszy moment, żeby
publicznie prosić adresata tamtego listu o wybaczenie, choć wiem, że krzywdy,
które wyrządziłem jemu i jego bliskim, są nie do naprawienia. Czarku, jeśli
możesz, wybacz mi.
Jako komisarz
"konserwatywnej rewolucji" nie rozumiałem przede wszystkim delikatnych relacji
między indywidualnym grzechem, sumieniem i treścią publicznych wystąpień.
Wydawało mi się, że każdy, kto czyni źle, świadomie dokonuje wyboru zła. A
jeśli do tego moralizuje, staje się cynicznym hipokrytą. Nie brałem pod uwagę,
że takie decyzje często okupione są bólem i wynikają z zagubienia, poranienia
czy nałogu, który z czasem neutralizuje sumienie i zakłamuje obraz
rzeczywistości. Wkrótce sam miałem wstąpić na drogę rzekomej "cynicznej
hipokryzji", kiedy moje grzechy mnie przerosły, a ja nadal pisałem
moralitety. Dopiero wtedy uświadomiłem sobie, że to pisanie może także wynikać
z wielkiej tęsknoty do utraconej harmonii, a nie tylko z chęci zarobkowania i
utrzymania własnego wizerunku. Pochwały czystości, które formułowałem, miały
wyciągnąć mnie za włosy z duchowej stagnacji. Im więcej grzeszyłem, tym
żarliwiej modliłem się w tekstach.
Ale to nie
wystarczało. Od czasu brulionowego listu zaczęły na mnie spadać wszystkie
przypadłości, które krytykowałem u innych, głównie związane z pychą i nieczystością.
Ponieważ pracuję w domu, nie wychodząc niemal z czterech ścian swojego pokoju,
teren moich grzesznych eksploracji był ograniczony. Poddany codziennemu
stresowi przy pisaniu tekstów i monotonii tej czynności, zacząłem szukać czegoś
niezwykłego. Nie miałem już czasu na spacery z rodziną. W nie wietrzonym pokoju
oknem na świat stał się dla mnie Internet. Zaczęło się od czytania wiadomości,
użytkowania list dyskusyjnych i sprawdzania poczty, potem było codzienne
wstukiwanie własnego nazwiska w wyszukiwarkach i czytanie wszystkiego, co o
mnie napisano, aż w końcu trafiłem na nieskromne strony, na które "dobry
katolik" nie wchodzi. Niby grzeszyłem w tej samej dziedzinie, co ofiary
moich tekstów, ale jakoś tak bardziej groteskowo. Nie zdradzałem w realu, ale
w myślach jak najbardziej. Panienek nie spotykałem w burdelach, lecz w sieci
miałem ich pod dostatkiem. I tak moje uzależnienie od Internetu stało się
faktem.
Początkowo
próbowałem radzić sobie z tym problemem według utartych schematów: spowiedź - modlitwa
- komunia - praca - rodzina. Na próżno. Stopniowo zanikała moja osobowa więź z
Chrystusem, coraz mniej się modliłem, po niedzielnych mszach nie pamiętałem, o
czym były czytania. Nie potrafiłem się z tym pogodzić, że grzeszę i to w tak
śmieszny sposób. Nie zabijałem złoczyńców w świętym oburzeniu ani nie byłem
heretykiem obeznanym z księgami. O, takie spektakularne przypadłości byłbym w
stanie zaakceptować! Nie, ja z wypiekami na twarzy, niczym pryszczaty
gimnazjalista, śledziłem różowe obrazki migoczące na ekranie. Ja. Wielki Poeta.
Rycerz Wiary. Przyszłość Narodu.
Oczywiście,
wyrzuty sumienia paliły moje wnętrze. W tekstach próbowałem dotrzeć do istoty
czystości urzeczywistnionej w ludzkich biografiach. Mój pech polegał na tym, że
obrazy świętych i proroków, do których tęskniłem, utożsamiano gdzieniegdzie ze
mną samym. I nawet kiedy w Odzie chorej duszy składałem obleczone w
poetykę psalmów pokutnych świadectwo swojego komicznego nałogu, uznawano to za
dziennik jakiejś "nocy ciemnej" albo lament współczesnego Jeremiasza. Znów
byłem wielki. Znów byłem prorokiem. Za książkę otrzymałem nawet prestiżową
Nagrodę Kościelskich. Na mojej twarzy zaczęła się tworzyć skorupa, maska
zakrywająca prawdę.
Nienawidziłem siebie,
żyłem w nieustannym lęku, a mój obraz Boga skurczył się z oceanu miłości do
postaci mściwego starca, który poluje na mnie jak jastrząb na mysz kryjącą się
w zbożu. Chwytając się brzytwy, sporo czasu poświęcałem na pisanie tekstów o
kulturze chrześcijańskiej, które miały na nowo natchnąć mnie duchową pasją. Aż
w końcu pozostał z mojej wiary jedynie pobożny kościół bez Boga, sentyment do
czerwonych cegieł w murach kaszubskich świątyń i wiecznej lampki przed
tabernakulum, do Gorzkich żalów i babć w chustkach na głowie, a także
do muzyki Bacha, malarstwa Boscha i poezji Dantego. Nie twierdzę, że wszystko
to nie miało sensu. Przeciwnie: zbudowałem gmach, w którym człowiek Ewangelii
może pielęgnować swoją żywą wiarę. Ja nie mogę, bo jej nie mam.
Przez pięć
ostatnich lat żyłem w tej iluzji, wciąż mając nadzieję, że już jutro, po następnej spowiedzi albo w wakacje,
Pan Bóg odsunie ode mnie mój groteskowy nałóg, napełni mój kościół duchem,
przywróci mi dawny spokój i będę mógł już do końca życia bezpiecznie
"uczęszczać na niedzielne msze święte", pisać - ilustrowane własnym życiem
- "pochwały dziewictwa" i być "przykładnym mężem i ojcem", aż się
zestarzeję, umrę i pójdę do nieba, gdzie chóry anielskie przywitają mnie
gromkim: "Wencel! Wencel! Über alles!".
Nie rozumiałem,
dlaczego tak się nie dzieje. Szczerze chciałem przecież realizować plan Boga.
Dopiero dziś widzę, że ten plan stał się w pewnym momencie moim osobistym planem, ponieważ nie potrafiłem zgodzić się
na nowe warunki. Pan Bóg dał mi cztery lata pięknego życia, pozwolił doświadczyć
siły liturgii i eucharystii, w której sam jest obecny, nauczył mnie miłości do
rodziny. Ale w pewnym momencie powiedział: "No dobrze, poznałeś, co to
'przedsionek Nieba', ale teraz podnieś swój krzyż i idź dalej, na
Golgotę". A ja nie usłyszałem Jego głosu, nie chciałem go usłyszeć. Dobrze
mi było na tym początkowym etapie Drogi, w tym moim "małym Betlejem", i
nie zamierzałem się stamtąd ruszać.
Z rozpaczy
poszedłem na wódkę. Zaczęło się od sporadycznego "odreagowywania" stresu
i zagłuszania wyrzutów sumienia, ale ponieważ ani stres, ani wyrzuty nie
ustępowały, spędziłem w tej karczmie pięć lat, pijąc coraz częściej i gęściej.
Do kolekcji moich licznych nałogów (papierosy, Internet, przeglądanie w
lustrze) dołączył nowy. Przez ostatnie pół roku piłem właściwie codziennie,
najczęściej w domu do lustra, nigdy nie zostawiając kropli alkoholu w butelce.
To, siłą rzeczy, potęgowało moje problemy z Internetem. Miły obrazek:
"pogromca szatana" po godzinach. Pojawiły się też pierwsze nieporozumienia
w domu, bo jak długo można znosić alkoholika, który w stanie upojenia
przeklina cały świat, siebie i dewastuje mieszkanie?
W styczniu tego roku wyjechałem z kolegą-poetą na miesięczne
stypendium na Gotlandię. Wyróżniliśmy się. Znają nas tam wszyscy właściciele
pubów i dyskotek, kasjerzy w Systembolaget (sklepie monopolowym) oraz
policjanci. Nie tylko z wielkiego zdjęcia w lokalnej gazecie, na którym
pozujemy uśmiechnięci przed białym murem katedry. "Poeci z Polski. Barbarzyńca
i klasycysta gośćmi Baltic Center". Chłopcy z małymi oczkami po kolejnej
nieprzespanej nocy.
Któregoś dnia,
po wysłaniu miłosnego e-maila do żony, poznałem na studenckiej prywatce miłą i
ładną Łotyszkę. Podobało jej się, że piszę wiersze z rymami, że jestem
katolikiem i mam "typowo polskie imię". Długie spojrzenia, taniec i...
Tym razem udało mi się jeszcze oprzeć pokusie. Okazało się jednak, że nawet
"proroków" niewiele dzieli od zdrady.
Po powrocie
postanowiliśmy z kolegą wywołać zdjęcia. Czekając na odbitki, wspominaliśmy w
restauracji naszą romantyczną eskapadę. Sprawdzony patent: po dwie
pięćdziesiątki z piwem na wejście, a potem już leci z górki. Litr wódki na
głowę. Bułka z masłem. "I co nam zrobią? Rządzimy!". Później letarg,
ciemność. Ocknąłem się w nocnym klubie, z nagą tancerką na kolanach. "Mądry i
pokorny, i spoza obiegu". No, rzeczywiście spoza obiegu, bo kiedy z kolegą
wychodziliśmy z lokalu (znów szczęśliwie uniknąwszy "głębszych relacji" z
dziewczyną), kolejka miejska i autobusy dawno już nie kursowały. Zdjęcia
zgubiłem. Do domu wróciłem rano. Czekał na mnie smutny list od żony, która na
ósmą wyszła do pracy, i chyba wtedy po raz pierwszy pomyślałem, że nie jestem
jednak "wspaniałym mężem i ojcem", za jakiego się uważałem, i że już niedługo
mogę doszczętnie rozwalić nasze małżeństwo. Żona mi wybaczyła, bo mnie kocha,
ale ja nie umiałem poradzić sobie z prawdą o własnym życiu. Popadłem w głęboką
depresję, miałem żal do Boga. "Dlaczego nie chcesz mnie uczynić nieskazitelnym?
Przecież walczyłbym dla Ciebie z całych sił. Dlaczego tak bardzo pragniesz mnie
poniżyć?" - pytałem z wyrzutem.
W końcu zaczęła
mnie drażnić wszelka dewocja. Przestałem się spowiadać. Godzinami słuchałem
satanistycznych piosenek Rammstein. "Biegnij, biegnij, biegnij. Nie ma
przebaczenia" - dźwięczało mi w uszach od rana do nocy. Zaniedbywałem
pracę i poezję, byłem na dnie, chciałem umrzeć. Nic już nie sprawiało mi
radości.
I wtedy stał się
cud. Kiedy opadło moje zauroczenie pięknem katolickich świątyń i chrześcijańskich
dzieł sztuki, dostrzegłem, że wewnątrz jest zupełnie pusto. Dotąd sądziłem,
mimo wszystko, że Bóg ukrywa się gdzieś w środku tej kulturowej konstrukcji,
tylko nie chce mi się objawić, bo zawiódł się na mnie. Nieprawda. Jego nie było
tam już od kilku lat, bo nie było Go w moim sercu. Jakkolwiek dziwnie to
zabrzmi, zrozumiałem, że w którymś momencie bardziej od Chrystusa Pokochałem
Jego królewskie stroje, pałace i wizerunki. A On czekał cierpliwie, aż doświadczę
własnej małości, przestanę ciskać gromy w swoich braci i wrócę do Niego jako
syn marnotrawny. Bezgrzeszny? Nic z tych rzeczy. Ale stojący w prawdzie, która
jest kluczem do miłości. Podczas ostatnich moich rozmów z przyjaciółmi i nawet
teraz, kiedy piszę te słowa, czuję, jak odpadają z mojej twarzy zatęchłe
warstwy pudru i szminki. Pęka starannie uformowana maska, a ja nareszcie
wychodzę z domu niewoli. I wiem już, że Bóg kocha mnie takiego, jakim jestem,
obarczonego grzechami, pożądliwego człowieka, a nie mój piękny obraz, jaki sam
stworzyłem. Zapewne jestem śmieszny, ale Bóg jest ze mną w tej śmieszności.
Dlatego nie boję się dziś pisać prawdy o sobie. Bo On mnie obroni. On wziął na
siebie moje grzechy, żeby mnie odkupić. W chrześcijaństwie wcale nie chodzi o
to, żeby jakąś kosmiczną siłą woli pozbyć się raz na zawsze swoich win, jak
dotąd myślałem, ale aby każdego dnia z ufnością oddawać je Bogu. Naiwne jest
bowiem myślenie, że uda nam się całkowicie uciec od swojej natury. Człowiek
pyszny, kłótliwy czy pożądliwy prawdopodobnie będzie musiał walczyć ze swoimi
słabościami do końca życia, Ale ten ciężar paradoksalnie może stać się także
błogosławieństwem. Śmieszność moich grzechów stale sprowadza mnie na ziemię,
uczy pokory i dystansu wobec siebie. Jak wielkim byłem pyszałkiem, kiedy nie
chciałem pogodzić się z tą śmiesznością! To jest mój mały "oścień śmierci dla
ciała", który nie pozwala duszy ulecieć zbyt daleko. Nie balast, lecz
wędzidło. Nie trucizna, lecz krzyż. Oczywiście, długa Droga przede mną. Ale
teraz mam już siłę, żeby w nią wyruszyć. Tą siłą jest Jezus Chrystus. Nic
więcej, nic mniej.
Nieprzypadkowo
piszę tu słowo "Droga" wielką literą. Którejś nocy, leżąc obok śpiącej
żony i ustalając w myślach skład swojej drużyny na najbliższą kolejkę
internetowych "Piłkarzyków", usłyszałem jakby głos w sercu: "Pójdziesz do
neokatechumenatu". Przede wszystkim zdziwiłem się swoją reakcją - odczułem
ogromny spokój i falę gorąca przepływającą przez całe ciało. W ciemności
uśmiechnąłem się, dostrzegając otaczającą mnie miłość. To dziwne, bo dotąd
reagowałem na tę wspólnotę z nieudolnie skrywanym poczuciem wyższości. Droga
Neokatechumenalna zawsze była dla mnie jaskrawym przykładem religijnego kiczu
i kiedy kilka lat temu przeczytałem egzaltowane pochwały, kierowane przez
muzyka Michała Lorenca pod adresem pieśni Kiko Arguello, stuknąłem się w czoło.
"Czy może istnieć coś bardziej kiczowatego od tych manierycznych
zawodzeń?" - pomyślałem. Przez prawie dziesięć lat temat neokatechumenatu
prześladował mnie, między innymi za sprawą moich kolegów z "Frondy". I
zawsze, we własnym przekonaniu, udawało mi się zwycięsko kończyć polemiki. Moje
zarzuty były precyzyjne: nieuczęszczanie na niedzielne sumy, narażanie Ciała
Bożego na pokruszenie podczas eucharystii, przecena zepsucia współczesnego
świata, elitarność i poczucie wyższości nad ludźmi prostej wiary, nadmierna
rola osób świeckich w kierownictwie duchowym, ignorowanie Tradycji i kultury
chrześcijańskiej, przesadny luz obyczajowy, moralny ekshibicjonizm, a w dodatku
swoista dezynwoltura w mówieniu o własnych grzechach. Ale w chwilach
kryzysowych neokatechumenat wracał też jako niechciana perspektywa ratunku.
Kiedyś przemogłem nawet swój wstręt i poszedłem z żoną na jedną ze wstępnych
katechez. Masakra. Wybiegliśmy z kościoła natychmiast po ostatnim słowie. O nie,
nigdy, przenigdy. Cóż za pogardliwe wywody o "religijności naturalnej"!
Co na to babcie w chustkach? Panie Boże, ratuj!
A teraz w
środku nocy Pan Bóg mówił do mojego serca: "Pójdziesz do neokatechumenatu, ale nigdzie
się nie spiesz, nie rób niczego na siłę, nie bój się, nie gorączkuj, wszystko
przyjdzie samo. Mam wobec ciebie pewien plan". A ja czułem spokój i
radość. Na wszelki wypadek pomyślałem jednak: "A co na to Kasia? Ona jest
taka tradycjonalna". I poczułem: "Nie martw się, na początku będzie
miała obawy, ale potem pójdzie z tobą". Nagle prysły wszystkie moje
dotychczasowe zastrzeżenia. Mój kościół był w ruinie i nie stanowił już
przeszkody. Nie interesowało mnie to, co zwykle: wieczna lampka, ceglane mury i
muzyka Bacha. Nie drażniły mnie już
nawet manieryczne zawodzenia Kiko. Chciałem tylko iść za tym głosem,
dokądkolwiek mnie zaprowadzi. Znów - po latach - czułem miłość Chrystusa.
Żywego, nie odzianego w całun kultury. I zrozumiałem: to nie te babcie w
chustkach, ale ja byłem adresatem odrzuconej katechezy. Wobec babć Bóg ma, być
może, inne plany; może chce je doświadczać inaczej niż mnie, pozostawiając
najgorliwszym skarb prawdziwej wiary do końca życia. Ale moja droga nie skończy
się na "religijności naturalnej", którą tak ubóstwiłem.
Następnego dnia
spytałem księdza o katechezy neokatechumenalne. Usłyszałem, że są dopiero
jesienią. Zmartwiłem się, ale zaraz potem przypomniałem sobie te słowa:
"Nic na siłę, wszystko przyjdzie samo". Dlatego mogę dziś z czystym
sumieniem pisać to świadectwo, które jest tylko potwierdzeniem mojego wyboru.
Bo wiem, że tam pójdę i że poświęcane mi modlitwy moich przyjaciół i ich
wspólnot są wysłuchiwane. Czy będę bezgrzeszny? Nie sądzę. Z kilku nałogów
któryś zawsze pewnie będzie mnie nękał. Choć od dwóch miesięcy znów się
spowiadam, mam spokój w sercu, nie piję, leczę się z depresji, a żona mówi mi,
że bardzo zmieniłem się na plus, wracają do mnie problemy związane z szóstym
przykazaniem. Ale choć nadal nienawidzę własnych grzechów, przestałem
nienawidzić siebie. Jestem wolny. Wierzę, że ten czas do jesieni jest
potrzebny. Po to, żebym nauczył się reguł nowego życia, uspokoił, nabrał
cierpliwości, nie popadł w egzaltację, nie wiązał jakichś dziwnych nadziei z
neokatechumenatem, że z dnia na dzień wszystko się zmieni i wyjdę z nałogów raz
na zawsze. Szczerze mówiąc, wolę dotrwać w tym stanie do września, niż za trzy
miesiące być czysty jak łza i zrezygnować z formacji w poczuciu, że znów stałem
się "rycerzem wiary". Bo znam swoją dotychczasową drogę, która biegnie jak
sinusoida. W młodości wspiąłem się na szczyt, potem spadłem na samo dno, a
teraz nieznacznie się od niego odbiłem. Pół metra, pięć centymetrów, milimetr.
Ale to, że
otworzyły mi się w końcu oczy na moją prawdziwą kondycję, zawdzięczam nie
tylko zbiorowym modłom zaprzyjaźnionych wspólnot, lecz także pojedynczym
przyjaciołom z "Frondy". Głównie Jankowi Zielińskiemu, który moje zachwyty
nad kulturą chrześcijańską skwitował kiedyś prostym pytaniem: "Ale czy twoje
ciało jest świątynią Ducha świętego?". Czysta demagogia, nie? A kiedy
opowiedziałem mu o mojej nieudanej przygodzie z neokatechumenatem, odparł:
"Spokojnie, widocznie twój czas jeszcze nie nadszedł". Wtedy śmiałem się z
tego w myślach: "Niedoczekanie wasze, nawiedzeni popaprańcy. Ja przecież jutro
się nawrócę, pójdę do kościoła i wykupię na resztę życia miejsca w pierwszej
ławce dla całej rodziny". Ale teraz, zdumiony, mogę powiedzieć tylko to:
"Janek, miałeś rację". Podejrzewam, że to wyznanie zaskoczy i jego, bo
kiedy wieszczył mi neokatechumenalną przyszłość, chyba trochę "robił sobie
jaja".
Taaa... Janek
Zieliński - grafik "Frondy". Mieszkający na warszawskim Rakowcu
nie-przykładny mąż swojej żony i ojciec pięciorga dzieci, który pojawił się w
moim życiu kilka lat wcześniej jako antypatyczny gość w hip-hopowej bluzie (ja
występowałem wówczas wyłącznie w marynarkach). Szczery do bólu, cierpiący na
dysgrafię (na szczęście przy projektowaniu okładek nie trzeba wiele pisać),
słuchający jakichś hałaśliwych piosenek i bezczelnie ignorujący moje autorskie
roszczenia przy wydawaniu kolejnych książek. Warszawski snob, blokers,
wielbiciel Wojaczka. To on zwrócił mi uwagę, że "noszę płaszcz na obu
ramionach", co miało oznaczać, że mówię zawsze to, co inni chcą usłyszeć.
To on wytrwale tropił i wyśmiewał mój narcyzm, łapał mnie za słowa i traktował
jak zwykłego człowieka (choć każdy przecież wie, że jestem wybitnym poetą). To
jego napomnienia i formułowane z autoironią wyznania własnych słabości zapadały
mi głęboko w pamięć, dręczyły mnie, denerwowały i... zostawały w sercu. I nawet
nie wiem, kiedy nasza znajomość ze szczerej antypatii przerodziła się w równie
szczerą przyjaźń. Przez ostatnie lata Janek był moim neokatechumenatem,
namiastką wspólnoty, posłańcem Bożym (czego, wbrew pozorom, nie piszę po to,
żeby wpędzić koleżkę w samouwielbienie cechujące "rycerza wiary"). Fakt,
że Janek i wielu innych frondystów mogłoby z powodzeniem pisać dziś razem ze
mną rachunek sumienia na marginesie szóstego przykazania (spryciarze, wybrali
łatwiejsze), wzmacnia mnie i dodaje mi odwagi. Ja miałbym też wiele do
wyznania na marginesie przykazań, które oni wybrali. Wszystkim wam, chłopaki, z
serca dziękuję.
Ale najgoręcej dziękuję mojej żonie, która wspierała mnie w najtrudniejszych momentach i przed którą nigdy nie miałem tajemnic. Gdybym je miał, jedność naszego małżeństwa już dawno zostałaby rozbita. Moja pożądliwość nie ma granic, a moja wola jest bardzo słaba. Wolę nie myśleć, kim byłbym dzisiaj, gdyby nie rodzina. Rany zadawane przeze mnie naszemu małżeństwu przez lata opatrywane były przez miłość mojej żony. Niech więc ten wstydliwy dla mnie, ale chyba konieczny tekst zakończy najintymniejsze wyznanie: "Kasiu, jestem cienkim Bolkiem, ale kocham Cię, a nasze małżeństwo jest dla mnie cudem".
WOJCIECH WENCEL