"Ex Libris" nr 53, czerwiec 1994
Kinga Dunin
Polska krytyka literacka czy krytyka literacka w Polsce?
Rozmawiał wół z prosięciem - to chyba najkrótsze możliwe podsumowanie polemiki, która odbyła się na naszych łamach, a którą udało mi się wywołać celowo prowokacyjnym, przyznaję, artykułem Literatura polska czy literatura w Polsce . Cóż się bowiem okazało? Moi adwersarze wyraźnie zdają się uważać, że literatura to pewna suma dzieł i ich kanonicznych interpretacji. Dla mnie natomiast literatura jest jedną z form społecznej komunikacji i dlatego nie wyobrażam sobie mówienia o niej bez uwzględnienia czytelnika oraz problemów związanych z jej odbiorem. Oczywiście, jednym z możliwych sposobów odczytywania i rozumienia dzieł literackich jest odbiór profesjonalny. Ale nie jedynym. Profesjonaliści dysponują wiedzą i warsztatem wykraczającym poza przeciętny zasób kulturowych kompetencji; ich sugestie i interpretacje mogą być wzbogacające dla nieprofesjonalnego czytelnika. Nie oznacza to jednak, że posiedli klucz do Absolutnej Prawdy. Choć zatem z podziwem czytam dzieła Kapłanów Literatury, nie potrafię zapomnieć o tym, że są one - tak jak wszystkie inne - uwarunkowane społecznie i historycznie. Że poza czytelnikiem profesjonalnym istnieją także odbiorcy nieprofesjonalni, i to szalenie zróżnicowani. Tak naprawdę to dla nich przeznaczona jest literatura i krytyka literacka. To oni ją współtworzą poprzez swoje, jak to nazwał Escarpit, twórcze zdrady - coraz to nowe, zadawane współczesnymi kontekstami interpretacje.
Kryzys literatury polskiej - i chyba nie jest to tylko moje zdanie - wynika z tego, że wpisany w nią czytelnik wirtualny (modelowy, założony w tekście) coraz rzadziej spotyka się z czytelnikiem empirycznym. I jeśli piszę, że czytelnikowi polskiemu bliższy jest farmer amerykański niż Boryna, mniej więcej to mam na myśli. Oburzony Włodzimierz Odojewski ("Tygodnik Powszechny") replikuje, że farmer amerykański nie może należeć do prawdziwej kultury polskiej. Ale cóż to jest prawdziwa kultura? Czy istnieje jakaś kultura nieprawdziwa? Moim zdaniem istnieje tylko taka kultura, jaka istnieje i w tym sensie jest ona prawdziwa. Podobnie rzecz się ma z tradycją. Tradycja to to, co żywe i społecznie funkcjonujące.
Jerzy Sosnowski (Bladaczka w krainie leguinów) twierdzi: Wiedząc z góry - na ogół ze szkoły - co jest napisane u Orzeszkowej, Prusa, ale też u Norwida i Miłosza, nie jesteśmy w stanie podjąć z nimi dialogu, rozeznać, kto z nich ma nam coś do powiedzenia, kogo możemy wyzyskać do zrozumienia świata - i pozostajemy w przekonaniu, że wszystko to już kompletne truchła. Zgadzam się - przeważnie źle nauczany w szkole kanon nie służy dziś poruszaniu się ani po literaturze, ani po rzeczywistości. Rzecz w tym, że Sosnowski sądzi, iż nie ma to związku z samym kanonem, który mimo to pozostaje czysty i nieskalany, gdzieś w abstrakcyjnym niebie literaturoznawców. Ja niestety w niebo nie wierzę i podejrzewam, że to, jak kanonu literatury polskiej naucza Wielki Korepetytor Jerzy Sosnowski, ze społecznego punktu widzenia nie ma większego znaczenia. Podobnie jak oczywista, zdaniem Sosnowskiego, konstatacja, że Janko Muzykant jest złą nowelką. Cóż z tego, jeśli nikt o tym nie mówi dzieciom z klas piątych, dla których nadal jest zmorą? Skoro wszyscy, poza wąską elitą, pozostają w przekonaniu, że są to truchła, to w społecznym wymiarze tak jest w istocie. Można próbować to zmienić, nie warto jednak obrażać się na fakty.
No właśnie, fakty. Nie jest dziś w modzie neopozytywistyczny zwyczaj rozróżniania faktów od wartości i powinności, nadal jednak wydaje mi się on pożyteczny. Tak więc zajmując się sytuacją literatury w Polsce starałam się przede wszystkim patrzeć na to, co istnieje, a nie na to, co istnieć powinno. (Choć z drugiej strony i ta sfera nie jest mi obojętna.) W rezultacie tekst mój odebrany został jako apologia literatury popularnej. Cóż, moja wina - nie wywijałam nad głową Proustem i Heideggerem. Poważnie zaś mówiąc, uznałam za powszechnie wiadome, że Proust wielkim pisarzem był. Sądzę jednak, że dla każdego, kto jest poważnie i uczciwie zainteresowany nowymi treściami w polskiej kulturze literackiej, niezwykle pożyteczne okazać się może przyjrzenie się literaturze popularnej. Można odesłać, jak to czyni Dariusz Gawin (Kłopoty z literaturą), różne buddyzmy na stos literatury straganowej, można zaś dostrzec wyłaniający się spoza nich głód niekonwencjonalnej metafizyki. Okaże się wtedy, że zaspokajany bywa i przez godnego poważnego zainteresowania Pirsiga, i przez przereklamowanego de Mello, i przez dużo od niego gorsze, bzdurne poradniki "pozytywnego myślenia". Nie mówiąc już o prawdziwym zalewie powieści na bardzo różnym poziomie, obracających się wokół tej problematyki. I wtedy też przyjdzie pora na pytanie, co w tej tak bardzo interesującej czytelnika kwestii mają do powiedzenia pisarze polscy?
Ponadto, istotnym elementem kulturowej "dydaktyki" jest także windowanie w górę książek z gatunków tradycyjnie uważanych za niższe. Tak jak przenieśliśmy Lema do klasyki, tak może zasługuje na to Ursula LeGuin (Lewa ręka ciemności i Ziemiomorze), choćby dlatego, że jest szczeblem, po którym czytelnik ograniczający się do fantasy może wspiąć się na wyższy poziom kontaktu z literaturą. Najłatwiej jest powiedzieć tak jak Odojewski: ja takich książek nie czytuję. A właściwie dlaczego? Czyżby razem z paradygmatem romantycznym odszedł w niebyt także etos inteligenta polskiego, który nie powinien tylko nasładzać się swoją inteligenckością, ma bowiem także do spełnienia pewne społeczne posłannictwo?
Kolejne pojawiające się nieporozumienie dotyczy wartości i hierarchii w literaturze. Czy rzeczywiście uznanie faktu, jakim jest istnienie nieprofesjonalnego odbioru, oznacza negowanie przeze mnie wszelkich kulturowych hierarchii i porządków? Czy, jak twierdzi Gawin, jest propozycją zastąpienia krytyki literackiej przez badanie mentalności odbiorcy i ostentacyjnym odrzuceniem kultury wyższej, elitarnej? Nie: mam nadzieję, że - wbrew tezom Gawina - to, co napisałam, nie sprowadza się do bezkrytycznej pochwały nowego stanu rzeczy i krótkowzrocznego przykładania do kultury liberalnej wiary w niewidzialną rękę rynku. Gdybym tak rzeczywiście uważała, po co miałabym pisać, że na obraz kultury nie wpływa jedynie rynek sterowany przed odbiorcę, że krytyka literacka stoi przed poważnym wyzwaniem, oraz że chodzi mi o to, aby Polacy czytali literaturę dobrą? Po co w ogóle miałabym cokolwiek pisać?
To zabawne, że ci, którzy wybrzydzają na rynkowe hity, chętnie wymieniają jako przykład Harlequina, zapominają zaś o świetnie sprzedającym się Herbercie. A przecież wybór Herberta, Heideggera czy Eco można wytłumaczyć istnieniem współczesnych snobizmów i wartości, wiedzą o pewnym porządku w kulturze. Nadal obowiązującym przekonaniem, że są książki lepsze i gorsze. Rynek książek nie jest bowiem rynkiem mydła, jest to także rynek idei. I chyba nie przypadkiem za największe wydarzenie literackie ostatniego sezonu w Polsce uznała Marta Fik wydanie Prousta. (Inna sprawa, że nieźle jej się za to dostało!)
Badanie gustów literackich istotnie jest badaniem mentalności i szkoda, że tak mało o takich badaniach słyszymy. Nie należy jednak zastępować ich tezami przyjmowanymi z powietrza, na przykład, że polscy czytelnicy to tylko konsumenci na masowym rynku, kierujący się najprostszymi hedonistycznymi odruchami. Przeciwnie, wydaje mi się, że wciąż istnieje jeszcze publiczność literacka - połączona wspólnotą gustów i wartości, zainteresowana nie tylko literaturą, ale i wypowiedziami o literaturze. To ta właśnie publiczność traktuje literaturę jako wartość, a nie produkt do skonsumowania. Pytanie, co ona czyta? Czy polska krytyka literacka w tej lekturze może jej pomóc, czy ma szanse na kształtowanie elitarnego odbiorcy? I czy rzeczywiście jest nim jedynie, jak sugeruje Odojewski, reprezentant 5 procent społeczeństwa, kwiatu narodu, elity przenoszącej tradycje? Krótko mówiąc, czy kosmopolita z definicji nie może należeć do elity kulturalnej w Polsce?
W ten sposób dotarliśmy do podstawowego momentu sporu, czyli do problemu "kryterium narodowego" w literaturze.
Najklarowniej rzecz całą ujął Konserwatywny Historyk Dariusz Gawin. Opowiada się on za tezą, że demokracja i liberalizm są z natury przeciwstawne prawdziwej elitarnej kulturze i jedyne, co może w tych ramach funkcjonować, to urynkowiona kultura masowa dostosowana do przeciętnych konsumenckich gustów. Ratunkiem zaś dla prawdziwej kultury wartości w Polsce jest przywrócenie właściwie zinterpretowanej tradycji polskiej literatury narodowej, jako porządkującego standardu, broniącego przed postmodernistycznym "wszystko wolno". Jak twierdzi Gawin, Polacy wybierając niegdyś zmagania narodowe zamiast asymilacji, już dawno i na zawsze zdecydowali, że do kultury wyższej należy tylko to, co narodowe. Jedyna więc alternatywa, przed jaką stoimy, to wybór między brakiem porządku i dawnym, narodowym kanonem w nowej szacie. (Tylko kto ma mu tę szatę skroić? Na to pytanie nikt nie odpowiada!)
Mit polskiego narodu, który raz wybrał i to zupełnie jednoznacznie, jest tak samo dobry jak mit narodowej literatury polskiej. Bardzo możliwe, że ta, jak twierdzi Gawin, powszechnie odrzucona asymilacja jednak zachodziła, tworząc podwaliny pod otwartą i uniwersalną kulturę. Dlatego też (jak wiadomo siła reakcji odpowiada sile akcji) kanon narodowy zawsze wymagał tak żarliwej obrony. Pawiem narodów byłaś i papugą! A teraz jesteś służebnicą... Ameryki?! Jak długo jeszcze będziemy to powtarzać?
Przyjmowana przez Gawina jako pewnik teza o związku między liberalną demokracją i upadkiem kultury nie wydaje mi się wcale oczywista, jest to jednak temat na oddzielną dyskusję. Nie interesują mnie bowiem typy idealne, lecz tu i teraz istniejące społeczeństwo (lub naród) i jego kultura. Powszechnie obowiązujący pogląd, że dawny, romantyczny paradygmat obumarł, nowy się nie narodził, a to, co pozostało na placu boju, to zalew masowej tandety, amerykanizacja lub w najlepszym razie postmodernizm jako antyteza wszelkiego ładu i hierarchii, wydaje mi się co najmniej przedwczesny. Będziemy mogli tak powiedzieć, kiedy włożymy nieco wysiłku w odszukanie jakiegoś ładu w tej magmie tak przerażającej krytyków literackich, śladu opartego na sensach i wartościach, a nie tylko wskaźnikach rynkowej sprzedaży. Na razie jednak ilekroć ktoś usiłuje wspomnieć o czytelniku, odesłany zostaje na pogardliwie traktowany rynek hedonistycznego "konsumenta kultury".
A może kulturze polskiej lepiej przysłużyłoby się inne podejście? Mniej fiksujące się na obronie tradycyjnych wartości, za to bardziej otwarte na rzeczywiście zachodzące procesy. Myślę, że literacka kultura Polaków nie jest wcale pozbawiona hierarchii i ładu. Co więcej, współistnieje w tej chwili kilka takich porządków (wśród nich także "narodowy"). Ich środowiskiem jednak jest literatura w Polsce, w której jest miejsce dla polskich pisarzy, nie ma jednak szans na wprowadzenie "ceł protekcyjnych" chroniących ich przed konfrontacją z całością dostępnego społeczeństwu doświadczenia literackiego. Krytyka literacka miałaby szanse wpływać na kształtowanie świata tych ocen, gdyby przestała załamywać ręce nad zmarłym paradygmatem i tą okropną amerykanizacją i nareszcie rozejrzała się wkoło i dostrzegła to, co istnieje. Wartościowanie i hierarchizowanie jest bowiem absolutnie niezbywalnym elementem kultury, zaś to, co dzieje się w polskiej krytyce literackiej, jest po prostu uchylaniem się od tego obowiązku. Jej wartościujące sądy często są wypowiadane o czymś, co w dużej mierze społecznie nie istnieje - choć wyrafinowane i interesujące, są uśmiechem kota bez kota. Nie mam nic przeciwko takiemu uśmiechowi, czy jednak przynajmniej czasami nie można by się zająć tym, co ludzie naprawdę czytają, nie zakładając z góry, że jest to tylko góra symbolicznego śmiecia?
Dlatego też podtrzymuję tezę, że - czy się to komuś podoba, czy nie - realnie istniejącą całością kulturową jest literatura w Polsce, w ramach której książki autorów polskich i tłumaczenia traktowane są przez czytelnika równorzędnie i jedne interpretowane są w kontekście drugich. Co więcej jest to literatura w Polsce, a nie w Pernambuco czy na Marsie, i jej kształt nie jest zupełnie przypadkowym odbiciem światowych list bestsellerów, lecz naszym specyficznym wyborem. Może dlatego takim powodzeniem cieszy się literatura amerykańska - wrażliwa na problematykę religijną i często moralistyczna?
Oczywiście, mogę się mylić, ale w takim przypadku chciałabym poznać jakieś kontrargumenty. Zarzucanie mi braku kompetencji czy też określanie moich poglądów mianem niepoważnych nie wnosi bowiem do sprawy nic nowego. Jest sposobem zignorowania problemu, przemilczenia go; jest wyrazem magicznej wiary, że wystarczająco głośno wyrażone oburzenie lub zamknięcie oczu sprawi, iż nie akceptowana rzeczywistość zniknie.
"Literatura w Polsce" jest tym, co czyta polski zbiorowy czytelnik i - rzecz jasna " zaliczają się do niej także książki pisarzy polskich - w tym sensie nie wyklucza ona polskiej literatury. Mimo to moja propozycja została jednoznacznie potraktowana jako próba przeciwstawienia "dobrej" narodowej literaturze - "złej" literatury obcej. Rozumowanie takie wydaje się typowe dla wizji świata podszytej nacjonalizmem, w której szczególnej rangi nabiera nieprzezwyciężalna opozycja: "swój" przeciwko "obcemu", podczas gdy moje pytanie brzmiało: co w dzisiejszej Polsce jest "swoje"? Co udałoby się dostrzec krytyce literackiej, gdyby zamiast mówić o pożądanym stanie rzeczy, przyjrzała się w miarę obiektywnie temu, co - choć może niepotrzebnie, lecz realnie - istnieje?
Zatrzymajmy się na chwilę przy owym "pożądanym stanie rzeczy". Ferwor, w jakim moi polemiści zarzucali mi zmistyfikowanie problemu i zarysowanie nieprawdziwej alternatywy (Jerzy Sosnowski), niebezpieczną nonszalancję intelektualną (Henryk Dasko, Co się stało z pisarzami ) itd. - stąd się zapewne bierze, że zakwestionowana została milcząco uznawana zasada pierwszeństwa kryterium narodowego w literaturze przed kryterium wyznaczanym przez zasięg żywego, powszechnego obiegu. Krytyk wie, co czytelnik (gdy chce na szacunek krytyka zasłużyć) powinien czytać, a czytelnik czyta co innego. Stąd tyle negatywnych emocji, nawet zrozumiałych, bo przecież chodzi tu o porządek aksjologiczny, sferę (nie spełnionych) postulatów. Gdy bowiem przychodzi do diagnozy, Sosnowski przyznaje: kanoniczne dzieła naszej literatury zginęły pod warstwą nudnych interpretacji i w ogóle nie są przez nas czytane, a Dasko wręcz orzeka, iż dzisiejszy stan polskiej prozy jest aberracją. Nie interesuje ich jednak, co zajmuje czytelnika i dlaczego; stają nad literaturą polską z lękiem i troską dopytując się: "Co ci dolega? czy jeszcze żyjesz?" - słowo w słowo tak, jak pisałam dwa miesiące temu...
I to jest właśnie sedno sprawy. Okazuje się, że ciągle obowiązkowe "narodowe kryterium" nie bardzo jest wobec czego zastosować. Jak słusznie ujął to Marcin Król ("Życie Warszawy", 11 marca 1994): wprawdzie istnieje polska tradycja narodowa, ale jest to tradycja w przeważającej części martwa.
Ale nie burzmy przeszłości ołtarzy... Nie domagam się przecież przymusowej likwidacji literatury narodowej, nie optuję również za jakimś uniwersalnym, pozbawionym wszelkich lokalnych smaków, kształtem kultury. Literatura spełnia wiele różnych funkcji i choć funkcja estetyczna jest nadrzędna, rzadko odbiór literatury tylko do niej się sprowadza. Chciałabym więc, aby poza kryterium narodowym zostały uznane za równie prawomocne inne kryteria - umiejętność sprostania egzystencjalnym problemom jednostki, kreowanie metafizycznych dylematów, budzenie wrażliwości na odmienne kultury... Jeśli takich kryteriów użyjemy, jakie znaczenie ma to, czy książka jest polska, czy obca? Lub inaczej, dlaczego pozycje tej samej literackiej rangi mają być oceniane inaczej tylko z tej racji, że jedną napisał Wiśniewski, a drugą Brown?
Opowiadając się za maksymalnym otwarciem kultury polskiej, widzę w niej miejsce dla książek po polsku, o Polsce, dla Polaków. Nic też nie stoi na przeszkodzie, by piszący w tym samym języku pisarze dopracowali się jakiejś wspólnej, odróżniającej ich od innych specyfiki. (Tu z zazdrością myślę o literaturze latynoamerykańskiej.) Tak się jednak stać nie musi. I znowu, nie oznacza to, że ja osobiście tego nie chcę - wręcz przeciwnie! Jak pisałam, chcę wierzyć, że gdy pisarze polscy zaczną po prostu pisać książki, kiedy życie literackie w Polsce odżyje - odżyje też literatura polska i jej na nowo odczytane tradycje. (Nikt z polemistów nie doczytał chyba mego tekstu do tego miejsca, czyli do końca.) Wymaga to jednak umiejętności dostrzeżenia, jaka naprawdę jest kultura Polaków, zrozumienia naszego miejsca w świecie i odwagi w zaakceptowaniu zmian.
Czego więc chcę i o czym marzę? Posłużę się tu cytatem: Z rozkoszą nurzam się w atmosferze zawziętych polemik, zajadłego lansowania mód, osobistych wycieczek i zjadliwych aluzji. Jedna dobra nowela wywołuje tu burzę, która nie cichnie latami. Jedna złośliwa recenzja obracana bywa na językach przez całe miesiące. (...) Literatura ta to nie getto - to ostatni rezerwat, gdzie przetrwało autentyczne życie literackie, burzliwe, pełne namiętności i woli uwielbienia. Widać, czemu niegdyś sporom literackim potrafiło kibicować całe społeczeństwo. Nie do pomyślenia jest tu sytuacja, że raz wypromowane autorytety utrzymują się na mocy milczącej ugody, całymi dziesiecioleciami, dławiąc wszystko co żywe i obligując każdego piszącego pod grozą klątwy zbiorowej do ich wspólnego nadymania. (...) Uderza krytyczna samoświadomość tej literatury, wynikła nie tylko z istnienia wyjątkowo żywej, dociekliwej i bezlitosnej krytyki, ale też sprawności warsztatowej i znajomości konwencji wsród twórców. Ma (ona) także swoje Orzeszkowe, klasyków nobliwych i nudnych, których znać jednak wypada. Tu uczestniczą oni w grze, bywają prowokowani, trawestowani, żyją.
Gdzież jest ten raj? Zdaniem Jana Gondowicza (Coraz większe muchy, "Nowe Książki" 1/1994) utracony raj żywego, nie skutego gębą życia literackiego odnaleźć możemy wokół literatury fantasy i science fiction, w piśmie "Fantastyka". I chyba nie przypadkiem. Ta literatura żyje dzięki swoim czytelnikom, ale także dzięki temu, że jej tradycje nie mieszkają w niebie.
Dziś, aby wypowiadać się o literaturze, potrzebna jest otwartość. Może także gorszość, niedojrzałość - atrybuty kręgu fantasy - chroniące przed gębą. Skoro stary paradygmat skończył się, czas poszukać nowego. Nowych kluczy, nowych hierarchii, nowych porządków. (Jeśli "literatura w Polsce" jest złym kluczem, poszukajmy innego.) Nie twierdzę, że mają one być prostym odwzorowaniem rynku, nawet rynku idei. Muszą one jednak pozostawać z nim w jakimkolwiek związku. Wymaga to uczciwego skonfrontowania się z rzeczywistością, a także odwagi posiadania własnego zdania. Umiejętności zejścia z koturnów i rzucenia się w wir dyskusji. Chciałabym pewnego dnia obudzić się w świecie, w którym poranna gazeta przyniesie mi wściekły atak uwiedzionego przez feministki Jerzego Sosnowskiego na Zbigniewa Herberta, za to, że napisał Pana Cogito zamiast Pani Cogito. A tu nic, tylko etos, naród, kursy giełdowe i łamanie rąk, że nie ma w kulturze przełomu. A skąd ma być? Nic się nie zmieni, jeśli ci, którzy są do animowania tego ożywienia najbardziej predysponowani, będą wymieniać między sobą ezoteryczne komunikaty w wewnętrznych biuletynach lub z wyżyn swojej wieży z kości słoniowej pouczać, wciąż o tym samym, czytelnika wysokonakładowej prasy. Na razie sytuacja wydaje się paradoksalna - ci, którzy czytają książki obecne na rynku i o nich piszą, często nie mają odpowiedniego warsztatu do analizy, ci zaś, którzy warsztatem takim dysponują lub mogliby go stworzyć, obecnej powszechnie literatury nie czytają.
LITERATURA NARODOWA?